[LITERATURA] A stitch in time

Rozplącz swoją wyobraźnię. Zagość w świecie stworzonym przez fanów lub do nich dołącz.

Moderator: SPIDIvonMARDER

Awatar użytkownika
Moira
Skryba
Posty: 319
Rejestracja: 04 listopada 2008, 21:15
Lokalizacja: Białystok

[LITERATURA] A stitch in time

Post autor: Moira »

Może jest część osób, która jeszcze pamięta moje wypociny :-D :-D
Po nostalgicznym powrocie do trylogii oraz po wielu latach dosłownie suszy literackiej spróbowałam coś naskrobać i z chęcią dowiem się co o tym sądzicie :) Na razie taki krótki wstępik, chcę zobaczyć jak wam się podoba taka forma i treść :)
Jeśli będziecie radzi z chęcią napiszę ciąg dalszy :) (Przynajmniej dopóki nie zwerbują mnie na front medyczny gdzieś na drugi koniec Polski :roll: )

Dla sprostowania do osób, które nie czytały moich poprzednich opowiadań - Moira nie była inspirowana Erin, jeśli już to dzieciakiem z ostatniego filmu TDS :) - tak żeby nie było żadnych podejrzeń :)



Miłego czytania :-D



- Złodziejem jest się na całe życie. – Uśmiechnąłem się do Moiry, pozostawiając ją osłupiałą w gospodzie. Może coś do tej gówniary w końcu dotrze.
Wyszedłem na rześkie, pachnące oceanem nocne powietrze. Skierowałem się w wąską uliczkę biegnącą tuż obok gospody. Gdzieś w oddali szczekał pies, ludzie na przystani pokrzykiwali do siebie przeróżne komendy poprzeplatane przekleństwami, a tło dla tego wszystkiego stanowił kojący szum oceanu. Niebo było dziś bezchmurne; księżyc świecił bardzo jasno.
Włożyłem rękę do sakwy i palcami wymacałem dosyć ciężki obiekt, przypominający swym kształtem dysk o chropowatej, pokrytej ornamentami powierzchni.
Uśmiechnąłem się pod nosem czując słodki smak zemsty.
Nie jest to coś do czego posuwam się często, ale miałem wrażenie, że w tym wypadku mój czyn jest usprawiedliwiony.
Już od dawna wiedziałem, że Strażnicy odnaleźli jakiś „pradawny zaginiony artefakt”, wokół którego powstało mnóstwo szumu. Spoza Miasta ściągali przeróżni badacze (najprawdopodobniej jakieś odłamy Zakonu), aby obejrzeć to cudo. I nie, nie mam tu na myśli Oka, które w jakiś przedziwny sposób znalazło się ponownie u Draco. W dosyć krótkim czasie cały ten szum nagle ucichł. Według „ekspertów” artefakt nie wykazywał już żadnych właściwości magicznych.
Analizując wszystkie informacje i przekładając to na mój język – artefakt był bardzo cenny, albo bardzo potężny. Zbyt potężny, aby dostęp do niego mieli podrzędni Strażnicy. Sądząc po zabezpieczeniach, którymi go otoczono wnioskuję, że miałem rację zarówno co do jednego jak i drugiego.
Uratowałem to zasrane Miasto TRZY razy! Ale co z tego?! Gdy coś zaczyna się pieprzyć znowu wylewają na mnie wiadro gówna.
I tak po raz kolejny rozstaliśmy się w gniewie.
Westchnąłem ciężko. Muszę znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, aby obejrzeć swoją zdobycz. Odkąd uciekłem z siedziby Strażników nie miałem ku temu okazji. Poza tym… to chyba najlepszy moment, aby ulotnić się z tego przeklętego Miasta już na zawsze. Nic i nikt mnie tu nie trzyma.
W końcu znalazłem zaułek, w którym po śmierdzących rybami i moczem skrzyniach można się było dostać na dachy; droga do domu tym sposobem jest znacznie szybsza.
Nie wytrzymałem. Moja złodziejska ciekawość wygrała.
Wiatr tu na górze był silniejszy niż na ulicach. Niósł ze sobą słony zapach oceanu i ryb.
Pomimo zamiłowania Strażników do notowania wszystkiego, co tylko zatli się ich malutkich łebkach, w drodze po sam Artefakt nie znalazłem niczego, co wyjaśniało by naturę tego przedmiotu. Nie znalazłem nawet jego nazwy. Tak po prostu - artefakt.
Nie żebym miał czas na gruntowne rozeznanie w terenie uciekając z własnego procesu. Kolejnego.
Nie chodziło mi o samą wartość tego Artefaktu. Wiedziałem jedynie, że jest dla nich ważny. Że dobrze go pilnują. Po prostu miałem dosyć takiego traktowania.
Chcę odejść z przytupem. I nigdy nie wrócić.
Usiadłem za wysokim kominem, aby schronić się przed wiatrem i wyciągnąłem tajemniczy przedmiot z sakwy na biodrze.
Artefakt miał kształt dosyć sporego dwuwypukłego dysku. Zarówno górna, jak i dolna część zrobiona była z jakiegoś nieznanego mi metalu. Powierzchnia pokryta była różnymi ornamentami roślinnymi. Przesunąłem po nich kciukiem i poza wypukłościami ornamentów wyczułem wklęsłości. Odchyliłem się do tyłu, aby światło księżyca padło na Artefakt, po czym wspomogłem się mechanicznym okiem. Tak jak mi się wydawało – na powierzchni przedmiotu poza zawijasami pnączy wyryte były Glify. Nie przypominałem sobie, abym kiedykolwiek widział Glify tego typu, nawet z czasów mojej nauki w Zakonie Strażników. Zaintrygowany odwróciłem Artefakt i na jego spodniej stronie również odkryłem Glify. Układały się w coś na kształt dziurki od klucza. Czyżby Artefakt był wytworem dawnych Strażników?
Po tym całym zamieszaniu z Gamall miałem nadzieję, że wszystkie Glify przepadły. Tak jak i wspaniałe Strażnicze przepowiednie ze mną w roli głównej.
Artefakt nie miał żadnych zawiasów, ani przycisków, ale wzdłuż jego krawędzi wyczułem wyraźną szczelinę, co świadczyło o tym, że jakoś można go otworzyć. Na początku spróbowałem podważyć górną część paznokciem, potem miałem zamiar użyć sztyletu, lecz gdy tylko wyciągnąłem go z pochwy uznałem, że to głupota, bo mogę zniszczyć tak cenny przedmiot. W końcu położyłem dłonie na górnej i dolnej części i przekręciłem je w przeciwne strony.
Coś cicho pstryknęło, po czym Artefakt otworzył się niczym muszla. Dopiero teraz zauważyłem, że malutka część górnej pokrywy się nie uniosła, kryjąc w sobie niewidoczny wcześniej zawias.
Wnętrze Artefaktu było równie ciekawe co jego powierzchnia. Dolną część wypełniało coś co przywodziło na myśl malutkie koła zębate. Wszystkie umieszczone były niczym wielostopniowe schodki dookoła centralnego punktu, który stanowił pulsujący słabym zielonym światłem niewielki kryształ. Koła poruszały się asynchronicznie wydając z siebie cichutkie tykanie. Wszystko to znajdowało się pod szybką. Pod górną pokrywą natomiast na ruchomym łożysku przymocowana była dosyć gruba blaszka pokryta równie nieznanymi mi Glifami. Przekręciłem ją kilka razy w prawo, potem spróbowałem w lewo, ale najwidoczniej mechanizm się zaciął.
Skrzywiłem się, karcąc się w duchu za swoją ciekawość. Jeśli tak dalej pójdzie, będę mógł to sobie co najwyżej powiesić nad kominkiem.
Przetarłem jeszcze szybkę dolnej pokrywy Artefaktu, gdyż już zdążyła zaparować. Już miałem go zamknąć, gdy moją prawą dłoń przeszył potworny ból; zupełnie jak gdyby ktoś przypalał mnie rozgrzanym żelazem. Z trudem powstrzymałem się od krzyku oraz upuszczenia Artefaktu.
Kryształ, w którym do tej pory jedynie tliło się i pulsowało zielone światło rozbłysnął jak latarnia. Czułem jak dysk wibruje mi w rękach. Przedmiot wydał z siebie chaotyczny terkot zębatek, po czym jego wnętrze eksplodowało. Odruchowo zasłoniłem twarz lewą ręką.
- No to by było na tyle – warknąłem poirytowany patrząc jak z nad mojej zdobyczy unosi się zielonkawy dym.
I wtedy w dach tuż przede mną uderzył piorun.
To znaczy, tak mi się wydawało. Miałem wrażenie, że powietrze przede mną rozcina świetlista pręga, nagle zrobiło mi się potwornie zimno. Potem poczułem jak skóra na całym ciele mi drętwieje, a jakaś niewidzialna siła szarpie mnie do przodu. Zachwiałem się na nierównych dachówkach, po czym runąłem na twarz. Artefakt poturlał się kilka metrów dalej.
Leżałem tak na brzuchu przez krótką chwilę, po czym podźwignąłem się na kolana i zacząłem pełznąć w stronę odrzuconego dysku. Byłem całkowicie oszołomiony, w uszach jeszcze mi huczało.
Jedno było pewne - nie mogłem tu dłużej zostać.
Brawo, Garrett… jesteś kurwa mistrzem dyskrecji.


Uznałem, że po moich wybuchowych ekscesach na dachu lepiej wybrać dłuższą drogę do domu – labiryntem ciemnych uliczek.
Coś mi ewidentnie nie pasowało. Było jakoś nienaturalnie cicho.
Doki słynęły z bujnego życia zarówno w ciągu dnia jak i nocy. Czasami to drugie było nawet znacznie barwniejsze.
A teraz było dziwnie cicho. Nawet psy nie ujadały w oddali.
Poczułem w środku ukłucie niepokoju. Lawirowałem ciemnymi uliczkami kryjąc się w cieniu i nasłuchując. Nie wiem czy to przez ten cały wybuch, czy po prostu tak dawno nie szedłem do domu dołem, ale kilka razy się zgubiłem, albo skręciłem w ślepą uliczkę, którą – oddałbym za to swoje drugie oko – wcześniej nie była ślepa. Paradoks.
W końcu znalazłem się w pobliżu bramy do Południowej Dzielnicy przed którą przechadzał się nucąc pod nosem strażnik.
Wszystko było na swoim miejscu. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Gdy wyminąłem strażnika i znalazłem się za bramą, stanąłem jak wryty.
– Co do…
Przysiągłbym, że jeszcze wczoraj ta dzielnica wyglądała zupełnie inaczej. Ze ścian i murów poznikały praktycznie wszystkie pochodnie – ich miejsce zastąpiły elektryczne lampy. Budynki jakby urosły i stłoczyły się jeden koło drugiego. W miejscu studni, przez którą kiedyś schodziłem do Pogańskich kanałów stała teraz ogromna kamienica. Miejsca gdzie jeszcze niedawno wisiały plakaty z moją podobizną ziały pustką.
Zacząłem odczuwać dawno już zapomniane przeze mnie uczucie paraliżującej paniki.
Uciekanie przed strażnikami i potworami to jedno, a to…? Co tu się do łachera stało?! Jakaś pierdolona rewolucja, czy co…?!
Jedno było pewne - to nie było miejsce, w którym żyłem przez tyle lat.
Z ulgą odkryłem, że fontanna dalej stoi na swoim miejscu. Niestety, była to jedyna rzecz jaka się nie zmieniła w najbliższym otoczeniu. Piętrowe kamienice poprzerabiane zostały na drogie rezydencje. Kręciło się tu znacznie więcej strażników niż wcześniej. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że strażnik którego wyminąłem przed bramą miał zupełnie inny uniform, niż ten który jest mi doskonale znany, zupełnie jak i ci wokół fontanny.
Położenie Południowej Dzielnicy rzeczywiście wskazywało na to, że prędzej czy później stanie się drugim Starodalem.
Po kamienicy, w której znajdowało się moje mieszkanie nie było nawet śladu. Poczułem w środku dziwną, wszechogarniającą pustkę.
Tknięty dziwnym przeczuciem - a może raczej smutną pewnością - ruszyłem w stronę Czarnej Alejki. Nie zdziwiłem się zbytnio, gdy na tak dobrze znanym mi niegdyś szlaku nie znalazłem już ani jednego odcisku czerwonej ręki. Sklepy paserskie także zniknęły.
Nie byłem pewien, co dokładnie się tu stało, ale podejrzewałem, że jest to wina tajemniczego artefaktu. No tak… znowu przez własną brawurę ściągnąłem na siebie pasmo udręk.
Włożyłem rękę do sakwy na biodrze i wymacałem dysk. Miałem ochotę cisnąć nim o ścianę.
Cóż… Jeśli chodzi o artefakty to mogę liczyć chyba tylko na jedną osobę. Mam nadzieję, że on w ogóle jeszcze istnieje.


Edversion mieszkał w Dokach, wróciłem więc tą samą drogą którą dotarłem do Południowej Dzielnicy. Odetchnąłem z ulgą, gdy z daleka zobaczyłem znajomą kamienicę. Gdy wcześniej tędy przechodziłem nawet nie zwróciłem na nią uwagi.
Pomijając lampy uliczne stojące przed wejściem, bluszcz który wspiął się już do połowy wysokości budynku i znacznie lepszy stan okiennic wyglądała niemal tak jak wcześniej.
Jeżeli dobrze pamiętałem, mieszkanie Eda znajdowało się na najwyższym piętrze.
Był środek nocy, więc na szczęście większość mieszkańców jeszcze spała sobie w najlepsze. Mimo wszystko zza niektórych drzwi dochodziły pomruki rozmów, albo ciche westchnienia.
W końcu znalazłem się pod drzwiami starego druha. Zastukałem delikatnie małą kołatką.
Na początku nie było żadnej reakcji. Chwilę później usłyszałem z wewnątrz jakieś zamieszanie, ciche przekleństwo, aż w końcu zbliżające się kroki.
Drzwi uchyliły się bardzo powoli i na małą szerokość.
Twarz Edversiona - mimo że widziałem tylko jej kawałek - wyrażała cały ogrom emocji. Odskoczył od drzwi jak oparzony po czym złożył dłoń w dziwnym geście. W powietrzu z cichym syknięciem zawisł jasnozielony glif.
- Ty… - wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Ty parszywy gnoju! – Ed szarpnął za klamkę otwierając drzwi na całą ich szerokość.
Wzniosłem ręce w pojednawczym geście.
- Ed, do cholery, uspokój się! Chcesz mnie zabić?! – wysyczałem, zanim zdążył cokolwiek zrobić z utrzymanym w powietrzu glifem.
Mężczyzna zmierzył mnie przeszywającym wzrokiem, po czym opuścił rękę. Zielony kształt rozpłynął się w powietrzu.
- Nie mogę powiedzieć, że o tym nie pomyślałem. Niektórzy twierdzili że nie żyjesz... Ale ja doskonale wiem co się stało. Nie jestem takim głupcem jak inni.
Powiedział to spokojnie, ale w tonie jego głosu słychać było tłumioną furię. Stał tak przez chwilę i patrzył na mnie całkowicie skołowany. W końcu westchnął.
- Dobrze, wejdź.
Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że ubrany jest jedynie w lekkie bawełniane spodnie, a na plecy zarzuconą ma szatę strażnika, która w tym przypadku robiła chyba za szlafrok. Od razu rzuciła mi się w oczy krótka cięta blizna na lewej piersi. Czyżby jakieś porachunki w bibliotece?
Edversion zaprowadził mnie do małego stolika stojącego nieopodal okna wychodzącego na ocean.
Całe jego mieszkanie wyglądało jak pokój żywcem wyciągnięty z siedziby Strażników: wszędzie walały się zwoje, księgi, pergaminy, szkice glifów i przedmiotów. Na kuchennym stole leżała duża mapa miasta (nieco inna niż ją zapamiętałem) popisana piórem, gdzieniegdzie zalana winem. Kilkanaście miejsc zaznaczonych było czerwonym stemplem. Po podłodze turlały się zgniecione kulki pergaminu. Na półkach stały przeróżne dziwne przedmioty, najprawdopodobniej artefakty.
Z jednych z belek stropowych zwisał czarny koci ogon.
Strażnik bez słowa wyciągnął dwa kielichy i nalał do obu jakiegoś trunku. Jeden z nich postawił przede mną, drugi wypił jednym haustem. Napełnił go ponownie. Wyglądał jakby i ten miał wypić w podobnym tempie, ale zreflektował się i opróżnił kielich tylko do połowy, po czym odstawił go z impetem na biurko.
Edversion przejechał ręką po swoich kruczoczarnych włosach i wychylił się w moją stronę. Jego piwne oczy błyszczały żywą furią.
- Myślisz, że nie wiem co zrobiłeś po twojej rozprawie? Po tym jak stawałem w twojej obronie?! Myślisz, że tak jak cała reszta tych… baranów – Edversion gwałtownie podniósł się z krzesła, przewracając jednocześnie stojący na blacie kielich. – Niech to łacher pochłonie! – krzyknął roztrzęsiony, po czym zaczął pośpiesznie zbierać porozkładane wszędzie papiery.
- Ed. Uspokój się. – Mimo że na zewnątrz starałem się zachować powagę w środku nadal czułem ukłucie paniki.
- Ukradłeś… ZNOWU UKRADŁEŚ CHOLERNY ARTEFAKT!
Poczułem jak strach momentalnie zmienia się we wściekłość.
- A co niby kazaliście mi robić przez ostatnie lata naszej „współpracy”?
- Ostatnie lata?! Człowieku, czy ty wiesz o czym w ogóle mówisz?! Od twojej rozprawy minęło sześć lat! – Edversion wyciągnął rękę w moją stronę. – Oddawaj…
Aż otworzyłem usta ze zdziwienia.
- Sześć… lat?
- Tak, Garrett! Sześć! A teraz oddawaj ten pieprzony dysk!
Bez słowa wyciągnąłem artefakt z sakwy i położyłem przed Strażnikiem na blacie.
Tak jak i Ed przed chwilą wypiłem cały kielich na raz. Wino było strasznie kwaśne i mocne, ale w tym momencie nie miało to większego znaczenia.
W środku czułem pustkę. Minęło sześć lat. Podejrzewałem, że mogło mnie nieco wyrzucić w przyszłość, po Przytulisku takie rzeczy już mnie nie zdziwią… ale żeby aż taki szmat czasu?
Edversion wziął do ręki dysk i obejrzał z każdej strony, po czym z wprawą przekręcił obie części artefaktu. Ze środka przedmiotu na blat zaczęły wysypywać się małe zębatki i kawałki zielonego kryształu.
Chwilę później dysk świsnął mi koło ucha i z głośnym hukiem uderzył w ścianę.
Edversion uzupełnił nasze kielichy po czym schował twarz w dłoniach. Siedział tak przez chwilę, po czym spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
- Sześć lat temu słuch po tobie zaginął. Na początku myśleliśmy, że coś ci się stało, że wyjechałeś, albo najzwyczajniej w świecie nie żyjesz. Ale potem zacząłem dopasowywać fakty. Czy wyobrażasz sobie jaki zamęt wywołałeś swoimi poczynaniami?! Wiesz jak zareagowali Strażnicy na wieść o tym, że skradziono ich tajny Artefakt?!
Milczałem. Po raz pierwszy od długiego czasu nie miałem na podorędziu żadnej kąśliwej uwagi.
- Wysłano Egzekutorów, Garrett! Egzekutorów! Ale ja wiedziałem, że to na nic. Wiedziałem, że jeżeli skorzystałeś z artefaktu to ich poszukiwania będą daremne. Miałem tylko nadzieję, że przeniesiesz się na tyle daleko, że zaniechają pościgu… I zrobiłeś to… Co prawda nie spodziewałem się, że będzie to aż sześć lat... ale udało ci się. Pomimo burdelu jakiego mi narobiłeś nie chciałem żeby cię znaleźli.
Na zewnątrz po raz kolejny zagrzmiało. W kościach i w powietrzu wyczuwałem nadchodzącą ulewę. Podszedłem do okna i delikatnie odchyliłem zasłonę. Stare śmierdzące Doki.
- Sześć lat... - mruknąłem spoglądając na ciemne chmury, na ocean, od którego również bił jakiś dziwny niepokój...
- Niestety, jak widzisz – wskazał ręką na leżący na podłodze artefakt oraz jego pozostałości na blacie biurka – jest to proces nieodwracalny. Po prostu wyrwało cię z tamtego czasu i wyrzuciło sześć lat później, w tym samym miejscu, jak mniemam. Z dwojga złego to dobrze, że nie kręciłeś w drugą stronę… Nawet nie chcę myśleć, o tym co mógłbyś nawyczyniać, gdybyś cofnął się w czasie.
Edversion trochę ochłonął. Wyglądał jakby rzeczywiście spodziewał się, że w którymś momencie przyszłości znowu się spotkamy. Nie przewidział chyba tylko tego, że artefakt ulegnie zniszczeniu.
- Ed, ja naprawdę…
- Skończ proszę, i tak wiem, że nie mówisz tego na poważnie. – uniósł rękę przerywając mi w połowie zdania. – Co się stało już się nie odstanie. Nie martw się, nikomu nie zdradzę, że się znów pojawiłeś. – westchnął ciężko pocierając zamknięte powieki kciukiem i palcem wskazującym. - Cóż to musi być za wspaniała okazja dla złodzieja: nikt już cię nie pamięta… - dodał z ironią.
Fuknąłem poirytowany. Może i miał rację, ale w tym momencie byłem zbyt zbity z tropu aby myśleć o takich rzeczach.
- Słuchaj… Musimy omówić wiele rzeczy. Muszę ci to wszystko na spokojnie wytłumaczyć. Twoja podróż w czasie to nie jedyna dziwna rzecz jaka się wydarzyła... – na potwierdzenie tych słów uniósł rękę, a powietrzu zawisł nieznany mi dotąd zielony glif.
- No właśnie… chciałem o to zapytać… to one nie zniknęły?
- Zniknęły. Ale chyba przez twoje działania pojawiły się zupełnie nowe.
Miałem tak wiele pytań, że aż nie wiedziałem od czego zacząć. Lecz gdy tylko otworzyłem usta, Ed spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
- Jutro, Garrett, dobrze? Ja też muszę sobie to wszystko poukładać. Masz gdzie spać? Twoja dawna kamienica…
- Tak, wiem... Ale skoro twierdzisz że nikt mnie już nie pamięta, to może po prostu spędzę dzisiejszą noc w jakiejś gospodzie. Dziękuje, za przedstawienie mi mojego położenia, Ed.
Ruszyłem do wyjścia, ale gdy tylko położyłem rękę na klamce usłyszałem za sobą:
- Garrett… Pamiętaj, że niektórzy uważają cię za martwego… – Ton głosu jakim wypowiedział to zdanie sprawił, że po plecach po raz kolejny tego dnia przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz.
Wzruszyłem ramionami i wyszedłem.

Co jak co, ale Ed miał rację: moja podróż w czasie otworzyła mi cały ogrom możliwości. Żałowałem jedynie, że nie pożyczyłem od niego pobazgranej mapy Miasta. Muszę zdobyć więcej informacji… Nie mam zbyt wielu osób, do których mógłbym się zwrócić, zwłaszcza, że nie mam pojęcia jak wygląda sytuacja w „mojej specjalizacji”.
Od razu odrzuciłem parę imion w myślach, aż w końcu pomyślałem o Moirze. Tak, to chyba najrozsądniejszy wybór. Z tego co pamiętam rozstaliśmy się w całkiem dobrych relacjach. Może nawet się ucieszy?
Tylko jak dotrzeć do Małej Złodziejki? Przez stare kontakty z Bractwa? Eh… mogłem zapytać Edversiona. Zastanówmy się… kto tam był jeszcze w miarę normalny… Może Marder?
Aż się uśmiechnąłem pod nosem. Najwyraźniej pierwszy raz od sześciu lat.


Ku mojemu zdziwieniu w księgarni młodego Strażnika paliło się jeszcze światło. Zajrzałem ostrożnie przez szybę do wnętrza przybytku.
Centrum niewielkiego pomieszczenia zajmował wysoki kontuar, do którego w równych odstępach przymocowane były cztery pozłacane lakierowane maski. Po krótkich oględzinach stwierdziłem, że są to bardzo dobrze wykonane kopie masek z czasów Prekursorów. Aż dziwne, że mu ich jeszcze nikt nie gwizdnął. Gdybym nie wiedział, że to kopie to sam chyba bym tak zrobił.
Całą powierzchnię tylnej ściany księgarni zajmowały masywne drewniane półki. Kilka z nich od góry do dołu wypełnione były księgami różnej wielkości oraz grubości. Na pozostałych piętrzyły się zwinięte w rulony papirusy, buteleczki z inkaustem oraz czyste arkusze pergaminu.
Strażnicy, poza swoją organizacją zazwyczaj dostawali robotę jako skrybowie, kopiści... niektórzy, tacy jak Marder właśnie, zakładali księgarnie.
Z tego co zauważyłem to jego kolekcja zwiększyła się kilkukrotnie od mojego ostatniego pobytu. Gdy młody Strażnik rozkręcał interes, miał jedynie kilkanaście dzieł na składzie.
Młody mężczyzna siedział przy stopionej do połowy świecy, pochylony nad pulpitem przylegającym do kontuaru. W zamyśleniu poprawił zsunięte niemal na sam czubek nosa okulary, po czym pogładził się bo gęstych wąsach i brodzie. Nagle, jakby w przypływie olśnienia zaczął kreślić coś na leżącym na blacie pergaminie. Dopiero teraz zauważyłem, że do przedniej deski pulpitu przymocowany został duży, płaski sześciokątny, błękitny kryształ. Miałem wrażenie, że gdzieś już podobne widziałem.
Zastukałem cicho w szybę. Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał w moją stronę spod zmrużonych powiek. Chwilę potem chwycił za świecznik i podszedł do okna; najwidoczniej blask świecy sprawiał że nie widział mnie z wewnątrz księgarni.
- G... Gaa... Garrett?! - Marder wyglądał jakby zobaczył ducha. Tak jak i Edversion jakiś czas temu tak i Marder odsunął się gwałtownie od okna. - Moira mówiła... że ty...
- A czy kiedykolwiek coś co powiedziała na mój temat było prawdą? - zaśmiałem się pod nosem. – To jak, wpuścisz mnie, czy będziemy rozmawiać przez szybę?
Na szczęście tym razem obyło się bez wyzwisk oraz grożenia tajemną magią. Strażnik wyglądał na nieco zakłopotanego.
- Garrett… Dobrze cię widzieć całego i zdrowego. Czegoś się napijesz?
-Nie, dziękuję. Ed już mnie poczęstował. – odpowiedziałem z przekąsem jednocześnie rozglądając się po wnętrzu księgarni. Przykucnąłem obok masek, poskrobałem paznokciem jedną z nich. – Nie boisz się ich wieszać tak na widoku?
-To są przecież tylko kopie. Zresztą – własnoręcznie przeze mnie wykonane. – Marder delikatnie zdjął jedną z nich po czym pogładził niemal z czułością.
- Muszę przyznać, że solidna robota! - Pokiwałem głową z uznaniem, po czym dodałem ze uśmiechem: – Chyba się minąłeś z powołaniem.
Marder również uśmiechnął się pod nosem, ale chwilę później spoważniał.
-Garrett… nie widziałem cię całe wieki. Myślałem, że tak jak się wielokrotnie zarzekałeś opuściłeś Miasto. Lub co gorsza, ktoś cię w końcu dopadł. Jakiś Egzekutor… na przykład? – zmierzył mnie znaczącym spojrzeniem. – Myśleliśmy, że może Moira wie coś na twój temat, ale najwidoczniej z nią również się nie kontaktowałeś.
- No właśnie ja w sumie przyszedłem do ciebie w tej sprawie... Gdzie ona jest? Mam z nią parę spraw do omówienia.
- Teraz to masz z nią sprawy do omówienia, tak? – prychnął Marder z ironią. - Nie wiem, czy ucieszy się na twój widok.
Czułem jak narasta we mnie irytacja. Rozumiem. Nie było mnie bardzo długo. Wcale nie oczekuję, że wszyscy będą rzucać mi się na szyję z radosnymi okrzykami, wręcz bym tego nie zniósł. Mimo wszystko mam chyba prawo do normalnego funkcjonowania wśród starych kontaktów, prawda?!
- To mi nie nowina... Co ona teraz robi? Pewnie obrobiła już połowę Miasta... - uśmiechnąłem się pod nosem wodząc palcem po grzbietach książek stojących na półce.
- Ty nic nie rozumiesz... ona...
- Marder, nie proszę cię o radę, tylko o informację.
Marder poprawił okulary na nosie, po czym nerwowo przygryzł wargę.
- Nie chodzi o to, po prostu... - urwał widząc moją wkurwioną minę. Twarz mu stężała, chyba sam się w końcu trochę zirytował. - Dobra. Twoja dupa, twoja sprawa. Widzę, że dalej nie liczysz się ze zdaniem innych. - Z jego słów popłynęła tak doskonale mi znana ze strony Strażników gorycz. - Pamiętasz miejsce w którym był sklep Ramiena? Moira to wykupiła.
Uśmiechnąłem się aprobująco. Przedsiębiorcza smarkula.

Ku mojemu zadowoleniu Stara Dzielnica okazała się na tyle spróchniała i zatwardziała w swej istocie, że praktycznie nic się w niej nie zmieniło. Drzewa i krzewy w miejscowych ogródkach się rozrosły, budynki pooplatał bluszcz, ale to wszystko. Same naturalne zmiany. Nawet sporo pochodni zostało.
Powoli zaczynałem akceptować obecny stan rzeczy. Ba, zaczynał mi się on coraz bardziej podobać. Kto by nie chciał dostać czystej karty? No… prawie czystej.
Spojrzałem na zasnute chmurami niebo. Po raz kolejny zagrzmiało. Zarówno świt jak i ulewa były coraz bliżej.

Zakradłem się pod same drzwi co chwilę spoglądając za siebie. Strażnicy rzeczywiście niemal nie zwracali na mnie uwagi. Niesamowite.
Gdy ostatni raz byłem w tym miejscu na ziemi leżał trup właściciela. Może tym razem nie będzie aż tak źle...
Z zewnątrz sklep wyglądał jakby był opuszczony już od bardzo dawna. Nawet drzwi były zabite deskami, a pochodnia zgaszona. Rozejrzałem się dookoła, w poszukiwaniu czegoś po czym mógłbym się wspiąć na dach. Kilka metrów dalej, tuż przy samej ścianie stała solidna, drewniana beczka. Wspiąłem się na nią, po czym podciągnąłem na niewielką płaską przestrzeń pomiędzy dachami sąsiednich domów. Tak jak też się spodziewałem, tuż nad dawnym sklepem Ramiena była klapa zabezpieczona wymyślnym zamkiem.
No, no, no... nie mogłem powiedzieć, że się tego nie spodziewałem, ale i tak dobrą chwilę zajęło mi otwieranie tego ustrojstwa.
W końcu zamek ustąpił. Otworzyłem klapę mocnym pociągnięciem, po czym przezornie gwałtownie odsunąłem się w bok. Przez miejsce w którym przed chwilą kucałem przeleciały ze świstem się trzy bełty. Po raz kolejny uśmiechnąłem się pod nosem.
Rzeczywiście dużo się pozmieniało, nawet Moira.
Równie dobrze mógłbym przyjść w dzień, nie sprawiając sobie kłopotu takimi błahostkami, ale chyba chciałem się przekonać czym może mnie jeszcze zaskoczyć.
Wślizgnąłem się do środka, opadając na stojącą tuż pod włazem półkę. Schodząc z niej rozglądałem się w poszukiwaniu ukrytych linek, zapadek, dźwigni... zlokalizowałem kilka już przy samym włazie.
Na łachera, co ona sobie wyobraża? Że przyjdzie ją wywlec stąd straż miejska?
Sprawnie unieszkodliwiłem pułapki, po czym ostrożnie ruszyłem w głąb mieszkania. Pachniało w nim... dymem i sosnowymi igłami. I czymś słodkim.
Niczym cień przemknąłem przez przedpokój, już nieco zniecierpliwiony. Wszystko wyglądało normalnie: w kominku tliło się kilka węgielków, na stoliku pod ścianą leżała otwarta książka, kubek wypełniony do połowy jakimś wonnym płynem oraz przepiękny stalowy sztylet z rzeźbioną rękojeścią. Z zainteresowaniem wziąłem go do ręki. Dla mnie był za lekki, ale dla kobiety zapewne był wyważony idealnie.
Uśmiechnąłem się kręcąc głową z niedowierzaniem bawiąc się jednocześnie sztyletem, po czym przekroczyłem próg sypialni.
A potem wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Nie miałem pojęcia, w którym momencie popełniłem błąd, ale ułamek sekundy po tym jak wychyliłem się z przedpokoju poczułem jak coś gwałtownie szarpie mnie do przodu, jednocześnie podcinając mi nogi. Uderzyłem twarzą w twardy materac łóżka przeklinając w duchu swoją brawurę i nieostrożność. Chwilę potem wylądowałem na podłodze z rozłożonymi rękami, w które niemiłosiernie wbijały mi się jej kolana oraz z wykrzywioną w dziwnym kierunku głową. Czułem jak w szyję wbija mi się zimny, ostry metal.
Dałem jej się podejść jak nieopierzony młodzik. Może rzeczywiście gdzieś w duchu dalej uważałem ją za małą smarkulę. Zapomniałem o tym, że to co dla mnie trwało kilka godzin, dla niej trwało kilka lat.
A niech cię szlag Moira...
Czułem jej ciężar na sobie, była napięta niczym struna. W sumie wcale się jej nie dziwię.
Cała ta sytuacja była na tyle absurdalna, że zacząłem się niekontrolowanie śmiać. Chociaż muszę przyznać, że trudno to robić ze sztyletem wbijającym w grdykę.
Usłyszałem jak głośno nabiera powietrza.
Taaak... Już się domyśliła. Takiego śmiechu się nie zapomina.
- To tak się witasz ze swoim starym nauczycielem?
Spodziewałem się wybuchu płaczu, albo śmiechu... na pewno nie tego co stało się chwilę później.
Otóż zarobiłem cios centralnie w krocze. A potem zemdlałem.


Nie wiem na jak długo mnie zamroczyło. Gdy otworzyłem oczy leżałem na twardym materacu przykryty jakimś cienkim, wielokrotnie łatanym kocem. Dalej byłem obolały. Podniosłem się z cichym stęknięciem i rozejrzałem po pomieszczeniu.
Bywałem w sypialniach wielu kobiet, ale ta nie przypominała żadnej z nich nawet w połowie.
Pod niewielkim oknem stała olbrzymia skrzynia. O jej bok oparta była niewielka kusza oraz składany łuk. Na wieku leżał niedbale rzucony rozsznurowany skórzany gorset.
Podszedłem do niewysokiego biurka stojącego naprzeciwko łóżka. Porozrzucane były na nim rozmaite papiery: jakieś listy, dokumenty, schematy broni i sprzętów. Na niewielkiej półce tuż nad blatem leżało pióro, kilka monet i przewrócony kałamarz w kałuży zaschniętego już atramentu.
Po obu stronach biurka stały dwie półki wysokie niemal do samego sufitu. Jedną z nich zajmowały praktycznie same księgi; gdzieniegdzie spomiędzy tomów wystawał plik wciśniętych na siłę papierów, albo zwinięta niedbale w rulon mapa. Na drugiej natomiast leżały strzały, bełty, ostrza, różne części pancerza, kilka drobnych kamieni szlachetnych oraz niewielka kupka wytrychów.
Na oparciu krzesła stojącego przy blacie wisiała czarna bawełniana peleryna. Chwyciłem kawałek materiału do ręki i pokiwałem głową z uznaniem.
Do ściany nad biurkiem przybite było wycięte z ram płótno przedstawiające przepiękny, niezwykle realistyczny leśny krajobraz. Miałem nawet wrażenie, że pomiędzy drzewami dostrzegłem cień kobiecej sylwetki... Niestety, gdy chciałem się temu bliżej przyjrzeć odkryłem, że przez całą długość obrazu ciągnie się długie, zacerowane na okrętkę cięcie.
- Dostałam bełtem w tubę z obrazem. Klient mnie wyśmiał, a paser zaproponował śmieszne pieniądze, więc zostawiłam go sobie. – usłyszałem za sobą niski nieco zachrypnięty głos. Odwróciłem się, aby na nią spojrzeć. Nos miała spuchnięty, a oczy czerwone i błyszczące, ale już nie płakała.
To prawda, zmieniła się: miała ciało dorosłej kobiety, ale nie chodziło to, że nie była już tą kilkunastoletnią Małą Złodziejką.
Największą różnicę dostrzegłem w jej twarzy.
Ciemnorude włosy miała zebrane w niedbały kok, a kilka niesfornych kosmyków opadało na blade policzki. Od lewego kącika ust, aż do połowy szyi biegła wąska blizna. Pod jej oczami dostrzegłem ciemne półkola. Mierzyła mnie chłodnym i nieufnym wzrokiem.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, po czym odwróciła się na pięcie i wróciła do przedpokoju.
Wszedłem za nią do pomieszczenia i oparłem się o framugę.
Ogień w kominku trzaskał kojąco. Moira stanęła przed paleniskiem i utkwiła wzrok w tańczących na polanach płomieniach. Mimo że stała tyłem do mnie i tak widziałem jak niemal trzęsie się z tłumionych emocji.
Przeszedłem przez pokój i usiadłem w fotelu przy stoliku z którego wcześniej zabrałem sztylet.
Patrzyłem na nią z boku. Zaczęła podgryzać wnętrze policzka zupełnie tak jak kiedyś, kiedy była zdenerwowana. Uśmiechnąłem się pod nosem. Pewne rzeczy się jednak nie zmieniły.
-Ja... - zawiesiła na chwilę głos, po czym zerknęła na mnie, jakby ciągle nie wierzyła, że jestem prawdziwy. - Ja szukałam cię bardzo długo. Wszystko wskazywało na to, że coś ci się stało, że jesteś w niebezpieczeństwie… Twoja cała kryjówka była przewrócona do góry nogami. Przychodziłam tam wielokrotnie, ale nic się nie zmieniało. Nie słychać było o żadnych wybitnych włamaniach, ani kradzieżach. Po trzech latach z ulic zaczęły znikać plakaty z twoją podobizną. Mimo wszystko dalej uważałam, że po prostu jesteś zajęty swoimi sprawami. - wpatrywała się w ogień kominka niemal nie mrugając. – Już sam fakt, że Truart został zamordowany sprawił, że przestępczość na ulicach wzrosła, sam przecież wiesz. No więc teraz wyobraź sobie, że dodatkowo z twojego podwórka nagle znika ktoś, kto notorycznie wykonuje perfekcyjne skoki i zabiera najlepszy łup praktycznie sprzed nosa? Jak myślisz, co się dzieje w takim momencie? – Moira oderwała wzrok od ognia i spojrzała na mnie badawczo.
- Nie mów, że powstała…
- Tak. Powstała kolejna Gildia Złodziei. Podlegają chyba samemu Raputo. – Moira odruchowo potarła bliznę na szyi. – Sam wiesz, że tacy ludzie nie lubią wolnych strzelców…
-Tak… coś o tym wiem. – Przed oczami mignął mi obraz martwego Farkusa leżącego na podłodze swojego warsztatu. – I co, nie dołączyłaś do nich? Przecież to była dla ciebie idealna okazja. Zawsze otaczałaś się gronem ludzi, co mnie wręcz bawiło, ale czego chcieć więcej? – zapytałem nieco zbyt kpiąco, niż początkowo zamierzałem.
Moira na początku nic nie odpowiedziała. Opuściła głowę i wbiła wzrok w podłogę.
- Nie chciałam cię rozczarować.
Chwilę później odwróciła się na pięcie i poszła do sypialni. Jakiś czas jej nie było; słyszałem tylko jakiś dziwny stukot, zgrzyt i dźwięk przesuwania. Wróciła trzymając niewielką drewnianą szkatułę.
- Co to ma być?
- Może uznasz to za strasznie głupie, sentymentalne i naiwne… - Moira zmieszała się momentalnie. – Nie… Pewnie za głupie. Ja po prostu… - wzięła głęboki oddech, po czym powoli wypuściła powietrze z płuc. – Naprawdę ciężko zniosłam to że zniknąłeś. Jeśli mam być szczera, to uznałam cię już za zmarłego… I dlatego z każdego skoku, z każdej kradzieży… odkładałam po jakimś drobiazgu… żeby no… - zająknęła się. – Jakoś cię uhonorować…
Uhonorować… mnie...?
Chyba zauważyła moją konsternację, bo stanęła przede mną i wyciągnęła szkatułę w moją stronę.
- Wiem, że to niewiele… Ale chciałabym abyś to zabrał.
- Nie mogę tego zrobić. Nic nie rozumiesz… ja nie zniknąłem, ja przeniosłem się w czasie! W mojej percepcji jeszcze wczoraj rozmawialiśmy „Pod Dębowym Sękiem”! – odepchnąłem od siebie drewniane pudełko.
Przez twarz dziewczyny przemknął cień fizycznego i psychicznego bólu, ale bardzo szybko potrząsnęła głową i uśmiechnęła kwaśno.
- Teraz to już bez znaczenia. Skoro jest tak jak mówisz to i tak ci się to przyda, w końcu nie masz już gdzie mieszkać. Weź to, Garrett. To ty z nas dwojga nie jesteś sentymentalny. Spójrz na to jak na czysty zysk.
Nie bacząc na moje protesty postawiła mi szkatułę na kolanach. Przez chwilę wyglądała jakby miała się popłakać, więc już nie oponowałem. Szczerze mówiąc byłem okropnie ciekawy, co znajduje się w środku.
- A teraz… - Moira ukucnęła za kontuarem, który był pozostałością po poprzedniej funkcji tego mieszkania, po czym wyciągnęła dwa puchary i butelkę. – …Skoro już nieco sobie wyjaśniliśmy… - mruczała pod nosem nalewając czerwonego wina do kielichów. – Przejdźmy do interesów. Mam na oku coś naprawdę dużego… a z twoją pomocą z pewnością utrzemy nosa tym burakom z Gildii… - Nieco przelała płyn w jednym z kielichów, więc przeklęła cicho, po czym nadpiła nadwyżkę z głośnym siorbnięciem i zajęła się wycieraniem blatu.
Gdy Moira zajęta była sprzątaniem, ja pchnięty ciekawością uchyliłem wieko szkatuły.
W środku znajdowało się mnóstwo monet (zarówno tych „szczęśliwych” jak i zwyczajnych), kamienie szlachetne różnej wielkości, jakieś złote broszki, przypinki, masywne wisiory, pierścienie, sygnety, malutkie figurki, złote samorodki, perły oraz…
- Czy to są.. – włożyłem rękę do szkatuły i wyciągnąłem z niej dwie złote kostki.
Moira uśmiechnęła się szeroko, widocznie zadowolona z siebie.
- Pamiętam jak mi kiedyś o nich opowiadałeś. Rzuciły mi się w oczy, gdy jakiś baran zarzekał się w tawernie jakie to on ma wielkie szczęście wymachując nimi każdemu przed oczyma. Niestety niedługo później fortuna go opuściła… - dziewczyna zachichotała, wzięła oba kielichy z blatu, po czym jeden z nich postawiła koło mnie na stoliku. – Musiały znowu pójść w obieg po tym jak je sprzedałeś.
Uśmiechnąłem się szeroko bawiąc się złotymi kostkami jedną ręką.
-Mówiłaś coś o interesach?
Obrazek
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA] A stitch in time

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Zaiste powiało oldskulem:)

Mogę powtórzyć to, co pisałem na fejsie: bardzo ładnie rozwinął Ci się styl. Wydoroślał i nabrał profesjonalnego charakteru. Co do fabuły, to jest to dość krótki fragment, który budzi nieco wątpliwości. Osobiście póki co jeszcze nie rozumiem,
► Pokaż Spoiler
Obrazek
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] A stitch in time

Post autor: Hadrian »

Bardzo mi się podobało. Pojawienie się tego opowiadania przypomniało mi czasy, gdy na forum częściej pojawiała się twórczość własna użytkowników, długie fanfiki wyjaśniające niektóre aspekty uniwersum czy prezentujące wydarzenia po zakończeniu trylogii... zupełnie jak to opowiadanie. Istotnie, zawiało oldskulem i miłymi wspomnieniami :)

Nie mam niestety porównania z Twoją poprzednią twórczością, ale naprawdę dobrze się to czytało - ładny i przyjemny styl, bez nadmiernego epatowania cynizmem naszego ulubionego złodzieja. Fabularnie też bardzo ciekawie, ujęły mnie smaczki i niuanse, po których idzie poznać prawdziwego fana czy fankę uniwersum. Z chęcią kontynuowałbym lekturę.
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] A stitch in time

Post autor: Edversion »

Miło było powrócić na forum i na nowo poobracać się wśród fanowskiej twórczości. Bardzo fajne, klimatyczne opowiadanie, szczególnie rozwinięte wątki spotkania między postaciami po wielu latach rozłąki i niepewności. Doskonała możliwość resetu uniwersum i działania w nowym (choć nie do końca nowym) uniwersum
Jak rozumiem, jest to preludium do czegoś dalszego? :-)

I jestem zaszczycony pojawieniem się postaci pod moim imieniem. ;)
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA] A stitch in time

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Coś się zadurzyłem ostatnio klejem, gdyż wydawało mi się, że jeszcze tego nie czytałem. Odpaliłem na telefonie, a tam nie wyświetlają mi się avatary :P
No to czytam od nowa, fajnie, fajnie, opowiadanko wciąga mnie do starych, lepszych czasów. I w ogóle umieszczenie go bezpośrednio w poście to przecież rekonstrukcja historyczna.

I nawet jak miło, że ktoś umieścił mnie w tekście! <rumieniec>

I znalazłem wtedy swój komentarz pod spodem :P

Zatem jeszcze raz dzięki za wykorzystanie Mardera. Niestety, ale ciąży na mnie klątwa. Jak ktoś użyje mnie lub mojego OC w opowiadaniu, to go raczej nie skończy :P
Obrazek
ODPOWIEDZ