Hejo! No w końcu miałem trochę czasu (o ile pisanie o 2 w nocy można tak nazwać), więc skleciłem coś takiego ze zlepków jakichś niejasnych pomysłów sprzed lat i nie chcę tego szerzej komentować
THIEF NA WESOŁO, CZYLI Z PAMIĘTNIKA GARRETT'A.
DRUŻYNA OKA
DO 1. Jak to się wszystko zaczęło?
Witajcie ponownie. Wyjaśniłem Wam już kulisy powstania pierwszych dwóch części serii Thief… ekhem, ekhem… Na samą myśl o tym bierze mnie kaszel, a temperatura w ciele podnosi się o jakieś trzysta stopni. Pewnie myślicie sobie „no tego to już nic nie przebije – na większych idiotów niż LGS nie można było trafić”, ale jak się później okazało przyszłość nie była wcale taka różowa. Z początku wszystko było fajnie - z Alfredem zabalowaliśmy kilka razy, zawitaliśmy też kilka razy do burdelu Orlanda, a nawet byłem na koncercie alfredowej kapeli w Zaginionym Mieście. Chłopaki mieli takie pierdolnięcie, że przy pierwszym akordzie wyjebało mnie na jakieś dziesięć metrów do tyłu, przez co z oczodołu wypadło mi moje sztuczne oko i szukałem go na kolanach przez połowę koncertu. Cały czas bałem się oczywiście, że niespodziewanie od tyłu zajdzie mnie nieobliczalny szeryf, więc było to naprawdę długie pół godziny… Brrrrr… Zgroza!... Tak czy inaczej, na chwilę wróciła mi chęć do życia, ale… ekhem, ekhem, ekhem… los znów nie okazał się być dla mnie łaskawy. Pewnego razu Alfred oznajmił, że wyjeżdżają z kapelą w trasę koncertową poza Miasto. Było mi to nawet na rękę, gdyż powoli zaczęły mnie nużyć te imprezy z Alfredem, a trzeba przyznać, że jak poczuł on smak beztroskiego życia metalowca, to się rozkręcił do tego stopnia, że nawet Burricki z nim piły, a Diego nieraz uciekał przed widocznymi tylko dla niego białymi pająkami. Kapeli nie widziałem jakiś miesiąc, aż tu nagle pewnego wieczora pojawiło się w moich drzwiach samo Oko.
- AVE OKUS! CO TAM STARY KAPUCYNIE?! ODSŁUCHAŁEŚ NAJNOWSZĄ DEMÓWKĘ?!
- Nie miałem czasu, ale mam dziwne wrażenie, że jak słyszałem jeden wasz utwór, to tak jakbym słyszał wszystkie.
- I BARDZO, KURWA, DOBRZE! W KAŻDYM KAWAŁKU MUSI BYĆ PIERDOLNIĘCIE, ALE – tutaj Alferd wydarł się podwójnie – NIE PRZYSZEDŁEM TU GADAĆ O NASZEJ ZAJEBISTEJ MUZYCE! STARY, JEST WAŻNA SPRAWA I MUSISZ MI POMÓC!
- Jak ważna? – zagadnąłem ciekaw co też za „rewelacje” przyniósł mi towarzysz.
- BARDZO, BARDZO WAŻNA… PO PROSTU TAK WAŻNA, ŻE GDYBYM POWIEDZIAŁ TO CADUCE, TO BY JEJ ŁEB ROZJEBAŁO!
Cóż, po błysku oka Oka już wiedziałem, że będę musiał się zgodzić. Chociaż, gdybym wiedział w co się pakuję, to od razu poszedł bym do Zakonu Młota i krzyknął „Chwała Triksterowi!”. Moja śmierć była by przynajmniej szybka, a Miasto choć przez chwilę nie miało by Młotów na karku, bo ze dwa dni by mnie okładali. Tak czy inaczej postanowiłem wysłuchać Alfreda do końca.
- STARY, JEST DRUGIE OKO!!!
- C…c..c….co? – wyjąkałem zamurowany i przestraszony, a przed oczyma pojawiły mi się ciemne plamy.
- ZAJEBIŚCIE – MAM BRATA! CZUJESZ FAZĘ?! – Oko tak się darło z podekscytowania, że pewnie te rewelacje słyszano na drugim końcu wszechświata – DRUGI WOKAL DO KAPELI! TO BĘDZIE PIERDOLNIĘCIE WSZECHCZASÓW!
- Wiesz co, boję się zapytać w czym problem… - wykrztusiłem, obawiając się tak naprawdę samej odpowiedzi.
- PROBLEM JEST KURWA WIELKI! DRUGIE OKO JEST GDZIEŚ DALEKO ZA MIASTEM, W JAKIEJŚ KATEDRZE! PO KTÓRYMŚ Z KOLEI KONCERTÓW ZAPIŁEM Z TAKIM JEDNYM KAPŁANEM I WYKLEPAŁ MI PO PIJAKU, ŻE POŁOŻENIE KATEDRY ZNA PRAWDOPODOBNIE JEDEN Z TAMTEJSZYCH MAGÓW!
Na usta wcisnęła mi się oczywista oczywistość:
- A nie mogłeś po prostu zapytać tego maga o drogę?
Alfred wyraźnie się ożywił i huknął niezadowolony:
- PRÓBOWAŁEM, ALE TEN CHUJ CHCIAŁ MNIE UKRAŚĆ KIEDY DO NIEGO ZAPUKAŁEM! – Oko było wyraźnie wzburzone - TO PIEPRZONY ODLUDEK-MILITARYSTA! STRAŻY TO ON MA TAM TYLE, ŻE MOJE OKO TEGO NIE OGARNIA! DO TEGO JAKIEŚ GOLEMY, BURRICKI, HAUNTY, ZOMBIAKI – TĘCZA WSZYSTKIEGO CO NAS NIE LUBI! POTRZEBUJEMY WIĘC KOGOŚ, KTO POMOŻE NAM DOSTAĆ SIĘ DO ŚRODKA I PRZESZUKAĆ CAŁĄ CHACJENDĘ TEGO STAREGO DEBILA!
- Potrzebujemy? – ta liczba mnoga wcale, a wcale mi się nie podobała – My?
- TAAAAA! MAM JUŻ GOTOWĄ EKIPĘ, KTÓRA POMOŻE MI ODNALEŹĆ RODZINKĘ! UWIERZ – NAJLEPSI GOŚCIE JAKICH UDAŁO MI SIĘ ZWERBOWAĆ!... TO CO, POMOŻESZ?!
Nie miałem wyjścia. W sumie, to nie zgodziłem się ze względu na koneksje rodzinne Alfreda, a ze względu na to, że ktoś mógł użyć tego drugiego oka do niecnych celów. Drugiej takiej draki jak z Triksterem nie chciałem przeżywać. Choć jedna osoba na tym świecie musiała przecież trzymać rękę na pulsie i trochę też pochlebiał mi fakt, że to właśnie ja – jednooki, rozpity wykolejeniec z zajebistym głosem i brzydkim ryjem. Tuż po tym jak zgodziłem się pomóc Alfredowi, ten wyjechał z całej pary:
- CHŁOPCY!!! MOŻECIE WEJŚĆ!!!
- Sprowadziłeś tutaj całą ekipę?! – przyłożyłem palec do czoła na znak, że komuś tutaj odbiło.
Oko nie zdążyło odpowiedzieć, gdyż do pokoju już pchała się gromadka ludzi, a zza drzwi usłyszałem dobrze mi znany, pseudoseksowny głos:
- Ahhhh… Diego mój przyjacielu, przepuść mnie przodem, abym mógł stanąć bliżej tego zakapturzonego ciacha. Wujek Truart czuje się podekscytowany na samą myśl o Garrrrrciu. Ahhhh…
Najpierw się zesrałem, potem posikałem, a na koniec spierdoliłem przez okno i przez dwa tygodnie ukrywałem się w kanałach płacząc przy tym jak mała dziewczynka. Wszystkie wspomnienia związane z szeryfem wróciły i powiadam wam, był to szok i trauma jakiej nikomu nie życzę. W końcu od tak dawna szeryf nie był tak blisko… Jednak po kilkunastu dniach jakoś ochłonąłem i wróciłem pod dom, gdzie cierpliwie czekał na mnie Alfred, zapewniając, że szeryf nic mi nie zrobi. Ekipa gościła się w moich pokojach, więc poszliśmy na górę. Szybko pobiegłem do kuchni, przywiązałem sobie do dupy patelnię, do ręki wziąłem wałek do ciasta i tak zabezpieczony wyszedłem do „gości”. Z rozsiadających się tutaj czterech ludzi rozpoznałem tylko Diega oraz szeryfa, który, gdy tylko mnie zobaczył, zaczął masować się po klacie i puszczać do mnie oczka. Dwóch pozostałych osobników jednak nie znałem.
- POZWÓL STARY, ŻE PRZEDSTAWIĘ CI CAŁĄ EKIPĘ, KTÓRĄ ORYGINALNIE NAZWAŁEM „EKIPĄ OKA”!
Wpierw Oko zwróciło uwagę na siedzącego całkiem z prawej niskiego, łysego, nieco krępego jegomościa, o czarnych, rozbieganych oczach i z wyrazem twarzy największego idioty jaki stąpał po świecie.
- TO JEST ZYGMUNT! MÓWI NIECO CHAOTYCZNIE - TO U NIEGO RODZINNE!
- Hamak eskaluje jeżyny – zagadnął niezwykle cienkim głosikiem Zygmunt - Spawacz pożarł iguanę emanując rowerem dla agitacji lecz awizował jajko. Całus i otręby to otwieracz!
- Cooooo? – moja głowa omal nie eksplodowała próbując to ogarnąć.
- KAMIL! – wydarło się Oko w stronę drugiego, niskiego i chudego jegomościa, którego także nie znałem – CO ON POWIEDZIAŁ?!
- Powiedział: Dzień dobły. Stłeszczajcie się, bo chce mi się słać. Gdzie jest kjop!?
No zajebiście, przeszło mi przez myśl, tłumaczem gościa, którego nikt nie rozumie jest koleś z największą wadą wymowy jaką w życiu widziałem! Już teraz przyszłość tej wyprawy malowała mi się w czarnych barwach i jak się później okazało, nie pomyliłem się. Oko jednak jechało dalej z koksem:
- SZERYFA JUŻ ZNASZ! GORMAN, PRZYWITAJ SIĘ ŁADNIE Z NASZYM GOSPODARZEM!
- Ahhhhh… jestem zbyt podniecony, aby mówić cokolwiek – szeryf ostentacyjnym ruchem zarzucił nogę na nogę - Po prostu będę dalej masował sobie klatę.
Włos zjeżył mi się wszędzie gdzie tylko mógł się zjeżyć.
- DIEGA TEŻ JUŻ ZNASZ! TAK SIĘ PRZEJĄŁ NOWĄ KSYWĄ, ŻE SWOJE WYPOWIEDZI ZACZĄŁ NAWET STYLIZOWAĆ NA HISZPAŃSKI!
Diego wstał, skłonił się nisko, po czym rzucił w moją stronę:
- Gyros bigos domestos las kutas kontrabas! Złodziejas los sławos! Zaszczytos wędrowos z Garretos!
Nie wiedziałem czy mam się śmiać, płakać, wieszać, rzucić z mostu, czy po prostu komuś wpierdolić. Wiedziałem tylko, że będzie przejebane przez duże „P”. Już chciałem się wycofać, kiedy uświadomiłem sobie po raz kolejny, że ktoś jednak musi pilnować porządku tego świata, więc chcąc nie chcąc trzeba było zacisnąć zęby i zrobić swoje. W kilka dni później byliśmy gotowi do wyprawy i jako nikomu nieznana „Ekipa Oka” opuściliśmy Miasto.
DO 2. Jak poznaliśmy Milama.
Naszym pierwszym celem była wieża jakiegoś maga, do której drogę znał Alfred i jego metalowa ekipa. Oczywiście okazało się, że nikt nie zapamiętał drogi, gdyż wszyscy byli wtedy non-stop na bani. Cóż było robić - szliśmy na czuja, a ja modliłem się, abyśmy trafili do celu zanim pomrzemy z głodu. Z początku trzymaliśmy się niewielkiej rzeki, której nazwy nikt nie znał, a to sprowadziło się w prostej linii do pierwszej kłótni w drużynie. Każdy chciał nazwać rzekę po swojemu, więc padały propozycje typu „zajebista rzeka Alfreda”, „los rzekos”, czy „trawa onegdaj klapek”. Jedynie moja skromna osoba była na tyle rozsądna, aby nie wdawać się w błahe spory, a koniec końców i tak wszyscy poszli na kompromis i nazwali rzekę „złodziejka”. No i w końcu po kilkugodzinnej kłótni, paru sierpowych oraz licznych fochach mogliśmy iść dalej.
Po trzech dniach wędrówki okazało się jednak, że krążymy w kółko. Tym razem nie obyło się bez niezłej awantury z mojej strony. Co oni sobie myśleli!? Że mi się uśmiecha chodzić umorusanym, w błocie, deszczu, gradzie i cholera wie czym tak bez końca? No dobra, w sumie to świeciło cały czas słońce i nie padało… no i szliśmy po suchym, ale i tak nie miałem zamiaru robić za jakiegoś łazika-frajera! Tym bardziej, że dla klimatu szedłem w płaszczu, z kapturem na głowie, przy 30 stopniach w cieniu! Muszę przyznać, że kiedyś to ja miałem nasrane w tej bani. Kiedy już się wyładowałem postanowiliśmy, że nie mamy innego wyjścia jak zmienić kierunek i udać się do klasztoru, w którym Alfred dowiedział się gdzie jest ta cała wieża maga. Aby nie nadkładać drogi musieliśmy przejść przez las „Rozpierdol” i już oczyma wyobraźni widziałem tysiące scenariuszy, jak to nasza wspaniała drużyna idzie w rozsypkę. Po kilku godzinach marszu doszliśmy na skraj owego lasu, w głąb którego prowadziła wąska ścieżyna. Jak to z moim szczęściem bywa, wejście do lasu nie mogło być takie proste i oczywiste, bo inaczej aż bym się zaczął niepokoić, że coś jest nie tak. Na ścieżynie stał niewzruszenie zakonnik młota, który według moich ostrożnych szacunków mógł mieć jakieś dwa metry wzrostu. Ubrany był w lekką zbroję z namalowanym znakiem młota na piersi, nagolennice oraz czerwony kaptur. W ręce trzymał zaś ogromny młot bojowy, z jakieś +100000 do zrobienia miazgi z przeciwnika jednym ciosem. Na wszelki wypadek schowałem Alfreda do kieszeni.
- Stać! – huknął męskim głosem – Aby przejść do lasu musicie podać tajne hasło!
- SPIERDALAJ! – wyjechał Alfred z kieszeni mojego płaszcza.
- Co powiedziałeś, człowieczku!? – zakonnikowi roziskrzyły się oczy, po czym przyskoczył do mnie w dwóch susach i chwycił za fraki. „No Alfred, zajebiście mnie urządziłeś”, przeszło mi przez głowę – Wiesz kim jestem!? Wiesz!?
Instynkt samozachowawczy kazał mi pokręcić tylko przecząco głową, gdyż przy tego typu pytaniach odpowiedź często nie ma żadnego znaczenia. Mógłbym przysiąc, że oczy Młotka, w których autentycznie palił się teraz ogień, zrobiły się wielkie niczym dwa arbuzy.
- Jan Anders Milam Jarubasvensson! Powtórz, człowieczku!
Jan uniósł swój ogromny młot do góry, a ja poczułem, że w moich portkach przybywa treści.
- Jan… Anders… Milam… Jarubasvensson…
- AAAAAAAA! – wydarł się „strażnik lasu” – Dobrze, człowieczku!
Tymczasem niespodziewanie reszta drużyny, zamiast mi pomóc, zaczęła roztrząsać nietypowy problem.
- Milam, cóż za ujmujące imię – szeryf, stojąc z zamyśloną miną, wyraźnie zaczął się podniecać.
- Tak, piełszy łaz słyszę. Bałdzo ładne – Kamil przytaknął Truartowi.
- Jesion ambitny Milam latryna kuweta – przyklasnął Zygmunt, z czego można było się domyślić, że i jemu podoba się to imię.
- Szeryfos racjos. Intryganos Milamas imionos!
Jarubasvensson rozdziawił gębę i wlepił oczy w towarzyszy. Po kilku sekundach, w czasie których nie miałem odwagi powiedzieć mu, że z rozdziawioną japą wygląda jak największy debil na świecie, odchrząknął, wyszczerzył zębiska i upuścił mnie jak szmatę na ziemię.
- Naprawdę? Jesteście tacy mili - rzekł nadspodziewanie uradowany – Zdaje się, że źle zaczęliśmy znajomość.
No proszę, taki twardziel, a łasy na komplementy jak baba. Jan już zaczął ściskać dłonie członków „Drużyny Oka”, kiedy okazało się, że ten porywczy olbrzym w mgnieniu oka stał się nawet naszym przyjacielem. A to za sprawą prowodyra całej wyprawy.
- DOBRA, WYCHODZĘ Z TEJ KIESZENI BO SIĘ TU WALASZ CHŁOPIE PO ZIEMI I MNIE UCISKASZ! – Alfred zwinnie opuścił płaszcz i zaczął lewitować nad moim leżącym na ziemi cielskiem – SIEMASZ MŁOTEK! JAK TAM POTENCJA!? DOPISUJE!?
W tym momencie myślałem, że już po nas, ale jak się okazało, tym razem przeczucie mnie myliło. Milam wybałuszył oczy, wypuścił z ręki młot i rozwarł szczękę prawie do ziemi. Zdawać by się mogło, że z szoku chyba nawet zesrał się w zbroję. Po kilku chwilach z bezruchu wyprowadziło go Oko.
- CO TAK KURWA STOISZ!? CHYBA PROSTE PYTANIE ZADAŁEM!
- Na wszystkie świętości! – „leśny oszołom” padł teraz na kolana i zaczął oddawać pokłony w stronę Alfreda – Oko samego Budowniczego! Cóż za szczęście! Pobłogosławiło mnie dobrym słowem!
Czy to było dobre słowo, to śmiem wątpić, ale w tej sytuacji zawsze lepsze było jakiekolwiek słowo niż żadne. Podniosłem się z ziemi i otrzepałem płaszcz z kurzu. Cała ekipa w osłupieniu przyglądała się walącemu pokłony niezrównoważonemu zakonnikowi. Coś mi się zdaje, że było to pokłosie panów z LGS w tym świecie. Niezrównoważony zakonnik młota – tak, to musiała być ich sprawka. W każdym razie zdawało się, że oto klęczy przed nami nasz nowy przyjaciel. To znaczy, on pewnie miał nas w tym momencie za przyjaciół, a my jego za imbecyla, ale była w tym jakaś chemia. Niestety, nasz pierwszy kontakt nie był znów taki różowy, co oczywiście przy moim szczęściu jest całkowicie normalne. Tuż po tym jak udało się dość przypadkowo udobruchać krewkiego Młotka raz jeszcze ozwał się Alfred:
- MILAM… DZIWNE IMIĘ… KOJARZY MI SIĘ Z… CIELĘCINĄ!
I tak oto, nie wiedzieć czemu, Jan Anders Milam Jarubasvensson wpadł w dziki szał, zamieniając się w istną maszynę do zabijania. Siejąc postrach i kontuzje wśród naszej drużyny ochłonął dopiero po pół godzinie.
DO - OGNISKOWE ROZMÓWKI I
Siedzieliśmy, jak co wieczór, przy rozpalonym ognisku. I jak prawie co wieczór czas postanowiliśmy zająć ciekawą rozmową. Tym razem jednak jakoś nie było tematu i wszyscy siedzieli jacyś tacy naburmuszeni. Postanowiłem więc rozluźnić nieco atmosferę.
- Ej, opowiem Wam zabawną historyjkę.
Patrzę na towarzyszy i zero reakcji. Nawet szeryf nie przestał walić konia. Nie zrażony tą jakże „entuzjastyczną” reakcją zacząłem opowiadać.
- No więc był sobie kiedyś facet, który był największym pechowcem na świecie. Nic mu się w życiu nie układało. Kiedy miał ze 25 lat postanowił, że weźmie los w swoje ręce i nie podda się pechowi. Postanowił więc założyć rodzinę. Szukał żony, szukał, ale żadna go nie chciała. W końcu udało mu się jednak znaleźć taką chuderlawą, garbatą, bez zębów i nóg. Była jaka była, ale była. No więc postanowił potem facet, że trzeba wybudować dom dla rodziny. Starał się biedak jak mógł, ale gwoździe mu się krzywo wbijały, deski łamały, młotki rozwalały. W pocie czoła jednak dał radę. Chałupa była malutka, z dziurawym dachem i bez wschodniej ściany, ale jednak była. No więc kiedy już nasz pechowiec miał dom i żonę, to postanowił zrobić dzieci. Starał się, starał i w końcu udało mu się zrobić jednego syna. Bez rąk i nóg, z jednym, ślepym okiem i bez prawego ucha, ale w końcu miał potomka. Następnie ów człowiek pomyślał, że nie wiedzie mu się wcale najgorzej na tym świecie, wiec wszystko czego mu do szczęścia brakowało, to zasadzić jeszcze drzewo z synem. Więc posadził pechowiec syna na ziemi, a sam wykopał dołek i posadził nasionko.
- Widzisz synu – powiedział z dumą – kiedyś z tego nasionka wyrośnie ogromne drzewo i będzie to znak, że los nam sprzyja!
Ale nastała wojna i pechowca powołano pod broń. Po kilkunastu latach zmagań wojennych wojna się w końcu skończyła i pechowiec pomyślał, że skoro wojnę przeżył, to los zaczyna się do niego uśmiechać. Gnał do domu co sił, jednak już na granicy przywitały go złe wieści. Jakiś czas temu w jego domu wybuchł pożar, a że w tym czasie jego żona była na jagodach, to jego beznogi dzieciak spalił się żywcem. Z domu także nic nie zostało, same zgliszcza. Żona, wróciwszy z lasu i zobaczywszy tę masakrę, w szaleństwie rzuciła się ze skarpy. Przybity pechowiec pomyślał jednak, że może choć drzewo ładnie rośnie. Pełen nadziei biegł i biegł, aż w końcu zobaczył to co zasadził.
- Bonsai… - wydukał z niedowierzaniem i w słoneczny dzień strzelił w niego piorun.
Zaśmiałem się pod nosem i uniosłem wzrok ponad dogorywające ognisko. Wszyscy usnęli. To ja się tu produkowałem, a cała reszta miała to w dupie! Co za banda kretynów! Ehhhh... Cóż było robić. Zamknąłem oczy…
- ALE TO BYŁO KURWA GŁUPIE!