[LITERATURA] Gry zespołowe

Rozplącz swoją wyobraźnię. Zagość w świecie stworzonym przez fanów lub do nich dołącz.

Moderator: SPIDIvonMARDER

Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

[LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

W Mieście nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. O tym będzie miał okazję się przekonać mężczyzna, który przybył do Miasta w jednym celu: wyrównania rachunków. Ale zemsta wcale nie jest łatwą rzeczą do wykonania, gdy przyszła ofiara jest genialnym konstruktorem, wynajęta banda opryszków nie spełnia pokładanych w nich nadziei, a jej nowo przyjęty członek ma swoje własne tajemnice.

Odkryj kulisy jednego z najbardziej zagadkowych morderstw w Mieście!

Dwaj autorzy łączą swe siły, by opisać tą zdumiewającą historię!

"Nie jest źle. Uściślając - jest całkiem dobrze :). Opisy dają wyobrażenie świata, bohaterowie starają się nie być papierowi, akcja jest wielowątkowa."
-- Trybuna Miejska

"Bez uwag. Bardzo dobre"
-- Kronika Miejska
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

Prolog


Najważniejsze jest, aby opowiedzieć historię.

Miasto (tak, tak, niech nikogo nie zwiedzie początek zdania, chodzi właśnie o to Miasto) wydaje się całkiem dobrym miejscem do znalezienia historii, chociaż akurat teraz spowija je noc i mgła. My jednak mamy bystry wzrok, no i swego rodzaju magnes przyciągający nas do dramatycznych wydarzeń.

Z lotu ptaka nasze miejsce akcji sprawia wrażenie obszernej konstelacji upstrzonej pasmami światełek-gwiazd. Rzecz jasna, ptak musiałby szybować dość wysoko, żeby objąć wzrokiem pełen ogrom Miasta. Z tego punktu widzenia obraz przedstawia się cokolwiek monotonnie, opuśćmy się więc niżej. Jeszcze trochę bliżej... ach, idealnie.

Miejsce: wąskie, zaśmiecone uliczki Południowej Dzielnicy, nierówno wysadzane brukiem, pełnym dziur po wykruszonych kamieniach. Szorstkie pniaki budynków, łukowaty mostek przerzucony nad strumykiem szepcącym w kanale. Leniwie pełzające po ziemi lepkie macki mgły, pochłaniającej światło księżyca.

Prawda, że nastrojowo? Teraz, aby dopełnić obrazka, wymagana jest jedynie akcja; najlepiej coś, co podsyci apetyt do dalszego czytania. Szczęśliwie, nie musimy czekać zbyt długo, gdy tuż tuż, zza zakrętu, dobiega tętent kopyt.

Z krętej uliczki wyłania się jadący z dużą prędkością kryty podwójny zaprzęg, podskakując na wybojach. Woźnica nie szczędzi koniom smagnięć bata. Zwierzęta są nie tyle zmęczone, co podenerwowane; strzelają wokół przekrwionymi oczami. Tak, wyczuwają ludzki strach.

Na zakręcie powóz niebezpiecznie przechyla się na bok, lecz po chwili, w akompaniamencie skrzypienia osi, powraca do chybotliwej równowagi. Tuż za pojazdem podąża człowiek w pełnym żołnierskim rynsztunku. Jest dobrym jeźdźcem i bez większego trudu utrzymuje się w siodle na zdradliwych alejkach, mimo iż powoduje koniem tylko jedną ręką, w drugiej kurczowo ściskając napiętą kuszę. W pędzie stara się przeczesywać wzrokiem otoczenie, choć jest przekonany, że nie wypatrzy niebezpieczeństwa, zanim będzie za późno.

Czy to wystarczająco dobre na początek? Zaczekajcie, najlepsze dopiero przed nami. Bowiem nagle pojawia się zagrożenie, którego tak obawia się ochroniarz zaprzęgu. I, zupełnie jak nasz żołnierz przewidywał, nie jest w stanie zapobiec zgubie.

Od strony mostka odzywa się, niemal jednocześnie, szczęk trzech mechanizmów spustowych kusz. Jeden bełt chybia, wżynając się w drewniane pudło zaprzęgu. Drugi trafia woźnicę w pierś, zmiatając go z kozła. Mężczyzna jest martwy jeszcze zanim jego głowa rozbija się o bruk.

Trzeci pocisk uderza jedno ze zwierząt w szyję. Pod śmiertelnie ranionym koniem załamują się nogi i przez moment masywne cielsko, uwięzione w zaprzęgu, jest ciągnięte po ziemi.

Drugi koń nie potrafi sam uciągnąć zwiększonego dwukrotnie ciężaru. Gdy czuje zapach krwi, przerażony, płoszy się i staje dęba. W tej samej chwili belka zaprzęgu nie wytrzymuje impetu pędzącego powozu i pęka z głuchym trzaskiem. Drewniane pudło pojazdu, który przez kilka sekund toczy się na tylnych kołach, wywraca się i spada na ulicę. Jakimś cudem sunie jeszcze po kamieniach, aż odbija się od sterczącego fragmentu bruku, koziołkuje i ląduje niedaleko krawędzi kanału, roztrzaskując się na kawałki.

Rozbite wnętrze mieści czterech pasażerów, z czego troje jest jeszcze żywych. Dla bogato odzianego mężczyzny wypadek kończy się dość niefortunnie. Przy uderzeniu o ziemię musiał skręcić kark, gdyż leży pośród szczątków powozu z nienaturalnie przekręconą głową. Z jego martwych ramion wyczołguje się nieporadnie pięcioletni chłopiec, którego ojciec chronił do ostatka.

Drugi malec, łudząco podobny do pierwszego, tuli się do sukni kobiety, która stoi na chwiejnych nogach i trzyma się za zwichnięty bark. Twarz kobiety jest jasna i piękna nawet teraz, gdy wykrzywia ją grymas bólu. Strąki włosów barwy majowego słońca opadają na zadrapane policzki i ramiona. Delikatny jedwab sukni, której skrawek miętosi w dłoniach chłopiec, odcina się w ciemności łagodnym błękitem.

Z początku dama - od razu poznajemy, że nie jest to zwykła mieszczka - nie zauważa trzech postaci w czarnych płaszczach, bezszelestnie wyłaniających się z mroku za mostkiem. Napastników dostrzega natomiast żołnierz, usiłujący opanować spłoszonego konia. Płaszcze postaci zlewają się z aksamitną czernią nocy, toteż ochroniarz widzi jak gdyby trzy twarze szybujące w powietrzu, co sprawia nieco upiorne wrażenie. Zbliżają się zaskakująco szybko i jeździec, chociaż jest zawodowym żołnierzem, czuje falę paraliżującego strachu. Mimo to, niemal bez namysłu unosi kuszę, posyła pocisk i... paskudnie pudłuje. Dobywa zatem miecza i szarżuje na najbliższego mężczyznę w czerni.

W tym momencie dwie rzeczy dzieją się jednocześnie:

Gdy żołnierz jest tuż przy Czarnym Płaszczu, ten wykonuje iście akrobatyczny wyskok połączony z trudnymi do prześledzenia ruchami rąk, a następnie z kocią gracją ląduje na ugiętych nogach. Jeździec przemyka obok, wyprostowany jak struna, lecz po paru chwilach zwisa bezwładnie w siodle.

Drugi z napastników błyskawicznie pokonuje odległość dzielącą go od kobiety w błękicie. To niesamowite, ale owa dama - w dodatku ranna - zamiast poddać się przerażeniu, rzuca się na mężczyznę z jedyną bronią, jaką posiada - pięściami. Tamten bez wysiłku uchyla się przed jednym i drugim słabym ciosem, w dłoni błyska mu stal. Kolejny oszczędny ruch i człowiek w czerni z wdziękiem odstępuje od blondynki, jakby schodził jej z drogi. Na wspanialej błękitnej sukni wykwita drobna czerwona plamka, która szybko się rozszerza. Kobieta zatacza się do przodu i upada na twarz.

Skulony chłopiec, wciąż zaciskający palce na rąbku sukni, nie może oderwać wzroku od człowieka, który właśnie zamordował jego matkę. Patrzy i milczy. Biernie czeka na swoją kolej - niezbyt dobry materiał na bohatera, prawda? A może skrycie obmyśla już straszliwą zemstę na zabójcach swoich rodziców? Wyobraźnia czytelników nie zna granic, a przecież jest to po prostu pięcioletni chłopiec. Och, rozumie, co się właśnie stało, podobnie jak jego braciszek, zastygły w bezruchu nieopodal. Po prostu jest - obaj są - zbyt przerażeni, żeby krzyczeć lub uciekać. Bardzo mi przykro, jeśli brzmi to zbyt prozaicznie.

Człowiek w czerni zaszczyca ich zaledwie przelotnym spojrzeniem, po czym odwraca się do towarzysza, który upewnia się, że szlachcic w szczątkach powozu jest martwy. Po krótkiej chwili wszyscy trzej, niczym duchy, rozpływają się w ciemności. W kontrakcie nie ma mowy o żadnych dzieciach.

W zasadzie nie powinniśmy opuszczać biednych malców w samym środku owej okrutnej tragedii. Jednak wydarzenia, które nastąpiły później, nie są nawet w połowie tak poruszające, jak scena, której właśnie byliśmy świadkami. A my chcemy akcji, chcemy rozrywki! Przyspieszmy więc nieco czas i skoczmy w przyszłość w poszukiwaniu bardziej soczystych fragmentów. Dwadzieścia lat powinno wystarczyć.

Nie martwcie się, jeszcze tu wrócimy. Chodzi przecież o to, żeby opowiedzieć historię.


* * *

Dość dowolny ciąg dalszy


Gwałtownie usiadł na łóżku, które przeraźliwie zaskrzypiało. Ciemna uliczka, rżenie przerażonych koni, odbłysk światła na wąskiej stali sztyletu zniknęły nagle, zamiast nich pojawiło się marne wnętrze jednego z pokojów gościnnych tawerny. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wpatruje się tępo w odrapaną i oznaczoną kilkoma napisami ścianę, która u szczytu swojej świetności musiała być biała. Chybotliwy płomień lampy naftowej rysował na niej zwielokrotnione cienie, podkreślając wszystkie nierówności i wyolbrzymiając każdy ruch. Światło na moment zamigotało, a na ścianie pokazał się olbrzymi zarys skrzydła, zanim niefortunna ćma nie rozbłysła jasnym płomieniem i po chwili zgasła.

To tylko sen, nic więcej.

Odrzucił koc i wstał, nie zważając zupełnie na senne mruczenie, które rozległo się gdzieś wśród pościeli. Podszedł do okna i otworzył okiennice na oścież. Zimne powietrze, które wtargnęło do wewnątrz, zmroziło mu oddech, momentalnie skraplając parę i posłało dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

Gdyby był przesądny, mógłby pomyśleć, że to znak, wiadomość zesłana mu z góry, by go utwierdzić w przekonaniu, że wybrał dobrze i ponaglić do działania. Jakby ktoś był niezadowolony, że wszystko idzie tak wolno.

- Jason, wracaj do łóżka - nawet nie usłyszał, kiedy wstała. Jej ciepłe ręce dotknęły jego ramion i niepostrzeżenie zsunęły się w dół, by objąć go w pasie, a do jego pleców przytuliła się urocza osóbka. Kruczoczarne włosy musnęły policzek - Słyszysz?

Uśmiechnął się przypominając sobie miniony wieczór. Kto by przypuszczał, że w kości pójdzie mu aż tak dobrze? Zamierzał, co prawda, wygrać, ale los był aż zbyt łaskawy zsyłając mu tego pół-szlachcica i jego pomyślnie przeprowadzone interesy. Nie dość, że Jason się obłowił, niemal nie zostawiając na mężczyźnie nawet koszuli, to jeszcze - w ramach bonusu - miał spędzić noc w towarzystwie uroczej towarzyszki szlachcica, nabytej w jakimś dalekim kraju i specjalnie szkolonej dla tego typu rozrywek. Jason z pełną satysfakcją musiał przyznać, że szkolenie było wyśmienite, a jakość usług pierwszorzędna.

- No chodź - poczuł delikatne szarpnięcie skierowane w stronę łóżka. Uśmiechnął się. To chyba nie było takim głupim pomysłem.

Tylko ten sen...

Popatrzył w zamyśleniu na wymarłą teraz przystań. Wszędzie cisza. Na doskonale widocznej z tego miejsca redzie stały dwa smukłe trójmasztowce, ale były tak samo puste, jak molo przed nimi. Jedynie od czasu do czasu słaby wiatr przynosił cichy dźwięk dzwonu okrętowego. Świeży śnieg przysypał ślady stóp, tworząc jednolitą, niczym nie zmąconą białą powierzchnię. Jednak Jason podświadomie wyczuwał, że to był spokój przed burzą, a jego przeczucie jeszcze nigdy go nie zawiodło.

Dość tego. Potrząsnął głową i zamknął okiennice. Pomyśli o tym jutro. Dziś był czas na świętowanie zwycięstwa. Wreszcie odwrócił się do kobiety i pochylił głowę, by ją pocałować.

- Pokaz mi jeszcze raz, co potrafisz.

*

- No i co?

Mężczyzna w żółtej kamizeli, tak nie licującej z powagą sytuacji i do tej pory sączący piwo z dużego, glinianego kufla, postawił go z rozmachem na stole, rozchlapując dookoła pianę wraz z czymś, co powinno być "dębowym mocnym, długo warzonym".

- I nic - otarł usta przedramieniem - Łapka mówi, że to prawdziwa forteca. Wszystkie wejścia pilnowane przez maszyny Mechaników.

- Mechanistów - mężczyzna siedzący naprzeciwko poprawił odruchowo, podnosząc swój kufel do ust - Czy nasz Archibald wychodzi czasami ze swojej fortecy?

- Wychodzi - przytaknął z poważną miną - Sam. Bez obstawy. I przeważnie wieczorami.

- To w czym problem? - siedzący naprzeciwko po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy podniósł głowę i spojrzał na niego. Miał jasne i szczere spojrzenie, rzecz niezwykła jak na osławionego bandytę, o którym ostatnio nasłuchał się tyle plotek. Miał w sobie to coś, co czyniło z niego naturalnego przywódcę i idealnego stróża prawa: autorytet i charyzmę. Mężczyzna zachmurzył się: czy to czasem nie była pułapka? Ktoś wystawiony na wabia, by straż miejska mogła ich zgarnąć? A może to człowiek tej nowej sekty, Mechanistów, którzy pewnie inaczej dbają o przestrzeganie prawa, niż Młoty? Co prawda, Grubas zaświadczył za niego, ale w obecnych parszywych czasach...

Bądź co bądź jednak, mężczyzna miał rację: samotna osoba, w dodatku w sprzyjających okolicznościach, nie powinna być trudnym celem. A jednak. Gdy Gary i Andrew usiłowali go napaść, ten odwrócił się, z długiej rury, którą trzymał w rękach, rozbłysło na moment światełko i ukazał się obłoczek dymu, a Gary bez wyraźnej przyczyny zachwiał się i padł na ziemię. Jedynym znakiem, który pozwalał domniemywać przyczynę jego niewątpliwego zgonu, była niewielka dziurka dokładnie na środku czoła. Andrew udało się uciec z dokładnie taką samą dziurką, lecz w znacznie mniej reprezentacyjnej części ciała. Jak do tej pory nie próbowali więcej, choć dom był pod stałą obserwacją.

- Nie mieliśmy... - zająknął się, ale zaraz odzyskał rezon - ...szczęścia.

- Więc dobrze - mężczyzna ponownie pochylił się nad swoim kuflem i cofnął w cień, gdzie światło ogromnego kandelabra zawieszonego w połowie sali nie docierało - Chcę sam zobaczyć tę twierdzę.

*

Wszystko było dokładnie tak, jak powiedział informator: żadna z lampek sygnalizujących działanie systemu alarmowego nie świeciła. Najwidoczniej przepalenie transformatora, jakiego kilka godzin wcześniej dopuścił się terminujący u konstruktora chłopak, było poważniejsze, by można go było naprawić w jeden dzień. Nic nie wskazywało jednak, by wypadek zmienił rozkład obowiązków służby w domu lub wpłynął na ilość strażników, których liczba nadal miała wynosić pięć. Widać Archibald był pewien, że wiadomość o uszkodzeniu alarmu nie wyciekła poza mury rezydencji lub nie ufał ludzkim strażnikom na tyle, by powierzyć im ochronę własnego domu.

Transformator musiał również odpowiadać za oświetlenie, bo jedynie w niektórych miejscach paliły się lampy gazowe, w większości wymienione na - niedziałające teraz - lampy zasilane prądem. Za to masywne żelazne drzwi, które nie mogły prowadzić nigdzie indziej, niż do pracowni, musiały być zabezpieczone specjalnym typem zamka, niezależnym od centralnego systemu, bo choć znajdowała się na nich klawiatura numeryczna i niewielki wyświetlacz, to jarzył się on słabym czerwonym światłem, gotowy na wprowadzenie czterocyfrowego kodu. Tej nocy jednak to nie pracownia była celem włamywacza.

Celem były niepozorne drzwi w rzadko uczęszczanej bocznej odnodze korytarza.

Korytarz pierwszego piętra pogrążony był w półmroku, dopiero jego koniec, gdzie łączył się z klatką schodową prowadzącą na wyższe piętro, był oświetlony pojedynczą lampą. Po lewej stronie majaczyły wejścia do pokoi reprezentacyjnych, z prawej, przez duże, sięgające od podłogi do sufitu okna wpadała delikatna poświata odbita od leżącego na zewnątrz śniegu. Puszysty dywan, jakim wyłożony został korytarz, doskonale wyciszał lekkie kroki, a ozdobna sztukateria na ścianach tłumiła wszelkie inne odgłosy.

Drzwi nie różniły się niczym szczególnym od pozostałych wejść na tym piętrze. Może tylko tym, że na ich progu zebrało się więcej kurzu. Jego drobinki uniosły się w powietrze poruszone nagłym powiewem wzbudzonym przez osobę, która właśnie przed nimi stanęła i zawirowały w bladej smudze światła przecinającej ciemną odnogę. Drzwi były szorstkie w dotyku, jakby od dawna nikt ich nie czyścił. W palce wbiły się drobinki rdzy, gdy postać wkładała wytrychy do zamka, usiłując go otworzyć. Zadanie było proste jedynie w teorii: nie oliwiony przez lata mechanizm zaciął się, ani na cal nie pozwalając obrócić wąskiego drucika.

Gdzieś na dole otworzyły się drzwi, a do góry dotarł przytłumiony odgłos rozmowy kilku osób. Dźwięk nasilał się, gdy głosy się przybliżyły, chwilę później na drewnianych schodach zadudniły kroki. Było je słychać jeszcze przez moment, po czym osoba weszła na dywan i wszelkie dźwięki ucichły. Postać przy drzwiach zaklęła, doskonale wiedząc, że za dziesięć kroków strażnik, czy ktokolwiek to był, będzie musiał odkryć jej obecność. W jednej chwili porzuciła robotę przy zamku i całym ciałem naparła na drzwi, usiłując wytłumić wszelkie podejrzane dźwięki i mając nadzieję, że skorodowany zamek puści. Strażnik zbliżał się, wyraźnie było słychać ciche uderzenia ciężkiego buta w osłonięte dywanem deski podłogi. Drzwi zatrzeszczały niebezpiecznie głośno, ale zamek trzymał. Prostopadły korytarz rozjaśnił się ciepłym światłem latarni. Nadwerężona framuga puściła wreszcie z suchym trzaskiem w tym samym momencie, w którym sylwetka strażnika pojawiła się w polu widzenia, odcinając się wyraźnie na tle wielkich okien.

Krąg światła zatrzymał się, a potem rozszerzył. Niezdecydowanie przesunął się kilka kroków do przodu i w szparze między drzwiami a futryną pojawił się strażnik trzymający wysoko nad głową latarnię. W końcu ruszył w stronę drzwi, ale coś mu przeszkodziło i odwrócił głowę do tyłu, do drzwi dotarł niewyraźny głos mówiący coś o trzeszczących starych domach i ciepłej kuchni z czekającym grogiem. Strażnik zamarudził jeszcze chwilę, po czym - przekonany widać siłą argumentów - wycofał się, światło latarni przesunęło się wzdłuż korytarza i zniknęło za rogiem, a drzwi wreszcie cicho się zamknęły.

Gęsta ciemność niewielkiego pomieszczenia rozstąpiła się nieco przed bladym światłem racy, pozwalając dostrzec naprzeciwległą ścianę z zawieszonym na niej dawno zapomnianym portretem i ustawiony obok stolik. Pod jego blatem zaś, wciśnięta pod samą ścianę, stała skrzynia, lecz wystarczyło ją tylko wyciągnąć. Była porządnie zrobiona, z ozdobnymi okuciami, jedna z tych, jakie kupują bogaci mieszczanie w nadziei na gustowną i bezpieczną oprawę posagu córki i tylko zapominają wymienić zamek na bardziej solidny. Jego otwarcie nie zajęło włamywaczowi więcej, niż minutę. Wewnątrz blade światło racy rozbłysło na złoconych literach tytułu książki leżącej najwyżej na kupce innych książek, omiotło dziwne mechaniczne przedmioty wyglądające na zabawki, zapewne pierwsze dzieła początkującego konstruktora, odbiło się tysiącem błysków od faset pięknej kolii i kunsztownie zdobionej rękojeści sztyletu i dotarło wreszcie na drugi koniec skrzyni, gdzie na stosie innych dokumentów leżał plik kartek przewiązanych tasiemką, na który niedbała ręka położyła nóż do papieru. To właśnie w nim, według informatora, włamywacz powinien znaleźć coś ciekawego.

Wśród dokumentów przeważały jakieś rachunki, zestawienia przychodów i rozchodów oraz inna niezrozumiała buchalteria, ale wzrok włamywacza przyciągnęła krótka notka bez podpisu, napisana starannym, kaligrafowanym pismem.

Oto lista adresów osób, o których rozmawialiśmy. Jeśli nadal się wahasz, niech decyzję pomoże ci podjąć myśl, że Zakon Młota bardzo chętnie poznałby tożsamość pracodawcy osoby, której udało się ostatnio przemycić przez Północną Bramę innowacyjne działa, które nie powstały w ich fabrykach. Pozwól, że przypomnę również, że naszemu cokolwiek już zmęczonemu wojną społeczeństwu przyda się pokazowy proces, żeby podnieść morale. W zamian za tę drobną przysługę zdobędziesz nie tylko spokój, bezpieczeństwo i nasze poparcie, ale także nieskrępowaną możliwość rozwoju we wszystkich kierunkach, jakie tylko sobie wymarzysz. Masz miesiąc na wypełnienie zobowiązania. Ufam, iż podejmiesz właściwą decyzję.

Pod spodem widniała lista ulic, wszystkie, prócz jednej, przekreślone innym atramentem. Przy nieprzekreślonej dodano innym charakterem pisma: "dzieci"?

Autor kolejnej kartki w ostrych słowach domagał się wyjaśnień, dlaczego ostatnie zlecenie nie zostało zrealizowane do końca, na co otrzymał dość mętną odpowiedź uskarżającą się na niekompetencję ówczesnych fachowców.

Włamywacz miał wielką ochotę klasnąć z uciechy w ręce, ale zamiast tego schował plik papierów za pazuchę, a po krótkim wahaniu wziął kolię, sztylet, niewielką wazę, której wcześniej nie zauważył i nóż do papieru. Błyskotek będzie trzeba pozbyć się po drodze, za bardzo rzucały się w oczy, ale całość powinna sprawiać wrażenie przypadkowej kradzieży. Po chwili zastanowienia szybkim ruchem przemieszał rzeczy w kufrze, by wyglądały na efekt gorączkowych poszukiwań, a upewniwszy się, że na korytarzu nikogo nie ma, wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.


* * *

Noc była mroźna, ale pogodna. Cienki jak rogal księżyc dawał niewiele światła, ale spadły niedawno śnieg rozjaśniał wszystko i wybielał, nadając miastu nieco odświętną atmosferę i tłumiąc wszelkie odgłosy. Na ulicach nie było przechodniów, a światła paliły się już tylko w niektórych oknach. Nawet straż miejska zrezygnowała ze zwykłych patroli, niewątpliwie preferując ciepłe wnętrze posterunku od zimnych i pustych ulic, na które nawet przestępcom nie chciało się wychodzić.

Dom, a właściwie rezydencja, nie różnił się niczym niezwykłym od stojących obok niego rezydencji, postawionych przez kupców, którzy wzbogacili się na dostawach dla wojska podczas wojny z Blackbrook, choć powstał o wiele dawniej, niż one. Tak samo, jak wszędzie indziej, posesję otaczał niezbyt wysoki mur z bramą wjazdową, przez którą można było dostrzec front budynku, mimowolnie wpisujący się w najnowszą modę wzorową na odkrytych niedawno, pełnych harmonii budowlach ze starożytnego Karath-din. Przez wielkie i niepraktyczne okna prześwitywała delikatna poświata sugerując, że ktoś był w domu. Całości obrazu dopełniały dwa skrzydła po obu stronach korpusu rezydencji i zadbany ogród wraz z reprezentacyjnym podjazdem prowadzącym do równie reprezentacyjnego głównego wejścia przed nim. Latarnia, bucząc cicho, oświetlała kawałek ulicy i prawe skrzydło bramy wraz z murkiem, na którym przybito mosiężną tabliczkę: "Akwizytorom dziękujemy".

- Nie warto podchodzić bliżej - Żółta Kamizela zatrzymał go ruchem ręki, wskazując brodą na mur otaczający posesję, gdzie coś błysnęło światłem odbitym od metalu. Mężczyzna nie mógł zobaczyć nic więcej, ale doskonale wiedział, co to było.

Mechaniczna twarz, urządzenie wykrywające ruch, które jeden z wynalazców Zakonu Mechanistów przyozdobił z sobie tylko znanego powodu maską przedstawiającą ludzką twarz, obracała się wolno wokół własnej osi, uważnie lustrując najbliższe otoczenie. Zza zdobionego krenelażem muru było widać tylko fragment maski, ale wszak nie chodziło o to, by była na widoku - wystarczyła tylko niewielka przerwa w murze, szeroka jedynie na tyle, by para mechanicznych oczu mogła zarejestrować, co było przed nimi.

- Tu jest jedna - Żółta Kamizela wskazał ręką na znajdujący się najbliżej nich fragment muru - przy bramie następna, a przy bocznej furtce jeszcze jedna.

- Dobra robota - odezwał się, nie odrywając wzroku od muru, po czym spojrzał w stronę wejścia do rezydencji - A wewnątrz?

- Łapka mówi, że jest jedna przy głównym wejściu i jedna z tyłu. Zresztą - sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej prostą fajkę i woreczek z tytoniem. Dobrze, przemknęło mężczyźnie przez myśl, przynajmniej nie będą wyglądali teraz zbyt podejrzanie, choć pewnie i tak nikt nie uwierzy, że w tak mroźną noc wyszli zaczerpnąć świeżego powietrza - nie podchodziliśmy bliżej, ze względu na to - wreszcie zapalił, zaciągnął się dymem i wskazał głową za bramę wjazdową, za którą mężczyzna dojrzał jakiś ruch. Ruch powtórzył się, a ich oczom ukazał się niewielki combot majestatycznie sunący przez zasypany śniegiem podjazd, by po chwili zniknąć za murem. Mężczyzna skrzywił się, a Żółta Kamizela doskonale odgadł jego myśli.

- Przecież sam mówiłeś, że lubi swoje wynalazki.

Mężczyzna otulił się szczelniej płaszczem.

- Ale nie sądziłem, że aż tak bardzo.

- Podobno łatwo je wyłączyć: wystarczy jedynie...

Mężczyzna doskonale wiedział, jak działały comboty, ale pozwolił Żółtej Kamizeli mówić. Musiał chwilę pomyśleć, poza tym od jakiegoś czasu obserwował okna pokoju na parterze w lewym skrzydle, który musiał być jednym z prywatnych apartamentów pana domu. Pokój był rzęsiście oświetlony, co pozwalało widzieć, co działo się wewnątrz. A wewnątrz działo się dużo.

Ktoś, w kim po chwili rozpoznał właściciela domu w nocnym stroju, niespokojnie chodził tam i z powrotem, gwałtownie gestykulując i co chwilę znikając to po jednej, to po drugiej stronie okna. Kilkakrotnie zatrzymywał się w tym samym miejscu, co pozwalało przypuszczać, że w pokoju znajdowała się jeszcze jedna osoba, której z miejsca, w którym stał, nie było widać. Mężczyzna po chwili ruszał ponownie w swoją wędrówkę i wszystko zaczynało się od nowa. Kim był ów nocny gość i co takiego się stało, że znany ze swojego opanowania Archibald tracił zimną krew?

Nagle poczuł silne szarpnięcie do tyłu, które omal go nie przewróciło i usłyszał rzucone szeptem:

- Pały!

Odwrócił się, ale Żółta Kamizela już dobiegał do bezpiecznie zacienionego wejścia do kamienicy po drugiej stronie ulicy. Niewiele myśląc, także rzucił się w tamtą stronę.

Mężczyzna nie mylił się: chwilę później usłyszał skrzypienie śniegu pod czyimiś stopami dochodzące gdzieś z lewej strony i w pole widzenia wszedł trzyosobowy oddział straży miejskiej, który jednak zmobilizował się, by wyjść na ulice. Minęli ich, nie rozglądając się na boki i szybko zmierzając w stronę końca uliczki, gdzie, jak mężczyzna uświadomił sobie chwilę później, znajdowała się gospoda. Przynajmniej nie będą im przeszkadzać, uśmiechnął się w duchu.

Gdy odgłosy kroków ucichły, wyszedł z powrotem na ulicę, by zobaczyć, co działo się w gabinecie Archibalda, jednak ten okazał się ciemny. To by było na tyle z obserwacji na dzisiaj. Westchnął i chciał odwrócić się do towarzysza. Zanim jednak zdążył wykonać pierwszy krok, bardziej wyczuł, niż zobaczył obok siebie ruch. Instynktownie odskoczył, a nóż z wizgiem przeciął powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był jego żołądek.

- To mój teren!

Chłopak był odważny: był sam, przynajmniej z tego, co mężczyzna zdążył zauważyć. Krótkie, potargane włosy okalały drobną twarz, zbyt urodziwą i zadbaną, by jej właściciel był zwykłym rzezimieszkiem. Jej drapieżnego wyglądu nadawały zmrużone oczy i odsłaniający kły grymas, który zapewne miał być uśmiechem.

To nierozważne, pomyślał mężczyzna, to nierozważne, żeby atakować kogoś silniejszego od siebie, kto w dodatku był w towarzystwie. Chyba, że się było cholernie dobrym. No cóż, w myślach wzruszył ramionami, będziemy mogli się o tym zaraz przekonać.

Z tyłu chłopaka wyskoczył Żółta Kamizela, a mężczyzna rzucił się chłopakowi pod nogi, chcąc go podciąć. Żadne jednak z ich działań nie osiągnęło pożądanego rezultatu: w mroku metalicznie błysnął kastet, rozległ się suchy trzask łamanej kości, a Żółta Kamizela zawył i zwalił się na bruk ulicy, wzniecając chmurę niedawno spadłego śniegu; mężczyzna poczuł dotkliwe kopnięcie w okolicy nerek i zdążył jeszcze zauważyć, jak chłopak bez wysiłku przeskakuje nad nim i ląduje na ugiętych nogach kilka kroków dalej. Nie czekając, aż się wyprostuje, rzucił się na niego, przewracając na ziemię i przygniatając własnym ciężarem. Przytrzymał go za ramiona, a o jego pierś otarło się coś, co żadną miarą nie mogło należeć do męskiego ciała. Wreszcie to zauważył: to nie był...

Chwila dekoncentracji wystarczyła, a nagły ból w dolnej części ciała nie pozwolił myśleć o niczym innym, jednak kolejny cios nie nastąpił. Gdzieś poza nim usłyszał tupot biegnących stóp, sądząc po jęku, z ziemi podnosił się Żółta Kamizela, a jego chwyciły pod ramiona czyjeś ręce i zdążył zauważyć niebieski uniform, zanim nie dostał w żołądek.

- Co tu się dzieje?

*

Siedziba Trybuny Miejskiej była cicha i spokojna, i właściwie nie było w tym nic dziwnego, zważywszy późną godzinę dnia. Schmidt lubił tę porę, gdy wreszcie ostatni nadgorliwy reporter zamykał swój notatnik i udawał się do domu, choć zdarzały się noce, kiedy sensacyjne i ciągle napływające wiadomości nie pozwalały zamknąć wydania aż do wczesnych godzin rannych. Tak było podczas ostatnich wyborów do Rady Miejskiej, kiedy z godziny na godzinę przesuwano porę zamknięcia lokali wyborczych, a przy liczeniu głosów dopatrzono się manipulacji. Tak było w początkowym okresie wojny z Blackbrook, kiedy to jeszcze nie była wojna, a doniesieniami z frontu nikt jeszcze nie zdążył się znudzić. Tak było, gdy Zamurze nie było jeszcze Zamurzem, a zmarli wyszli na ulice. Ale dzisiaj, dziękować bogom, noc była spokojna, siedziba pusta, a podłogi nadal brudne.

Schmidt z wysiłkiem schylił się po wiadro, przeklinając w duchu swój nadwyrężony kręgosłup, który teraz ostro dawał mu się we znaki, gdy kątem oka zobaczył ciemny kształt na ławce galerii okalającej wewnętrzny dziedziniec. Ze swojej niewygodnej pozycji widział tylko fragment ławki, ale dałby sobie głowę uciąć, że tego kształtu tam być nie powinno. Ostrożnie puścił rączkę wiadra, którą zdążył w międzyczasie chwycić, złapał mocniej za stylisko miotły i nie bez wysiłku się wyprostował, po czym ostrożnie podkradł do przejścia na galerię. Kształt nadal był w tym samym miejscu, utwierdzając go w przekonaniu, że to, co wcześniej widział, nie było halucynacją zmęczonych oczu. Kształt przypominał swym wyglądem skulonego człowieka, po kolejnych dwóch krokach zauważył zmierzwioną czuprynę i coś błyszczącego metalicznie w fałdach ubrania. Cofnął się akurat na moment, gdy to coś metalicznego z wizgiem przecięło powietrze, odtrącając wysunięte obronnie do przodu stylisko miotły, postać gwałtownie podniosła się na ławce, a przydługa grzywka odsłoniła chłopięcą twarz. W następnej sekundzie rozpoznał intruza.

- To ty - stwierdził z niejakim rozczarowaniem.

- Nigdy więcej tego nie rób! - postać wysyczała, rzucając szybkie spojrzenie dookoła w poszukiwaniu większego zagrożenia, niż stanowił je Schmidt - Mogłoby ci się coś stać.

- Nie powinno cię tu być - stwierdził dla porządku, pomijając poprzednią uwagę milczeniem. Schylił się, by podnieść z podłogi miotłę, która wypadła mu z rąk, patrząc, jak osoba na ławce, nagle oklapła, ziewnęła, otworzywszy usta na całą szerokość i prezentując cały garnitur zębów.

- Nie bój się, zniknę, zanim ktoś tu się pojawi - zmierzwiła sobie włosy i zmrużyła oczy, jakby usiłując sobie przypomnieć, po co tak naprawdę tu przyszła.

Schmidt widywał ją od czasu do czasu w budynku Trybuny Miejskiej, niejasno przypomniał sobie, że była informatorem jednego z reporterów, ale bezczelnością ponad miarę uznał szarogęszenie się, jakby co najmniej sama była częścią sprawnie działającej organizacji, jaką była redakcja. Z niedowierzaniem patrzył, jak postać zrywa się z ławki, najwidoczniej przypomniawszy sobie powód nocnej wizyty, mija go i idzie w stronę biur.

- Hej! - zdążył jedynie gwałtownie się odwrócić i głośno zakląć, gdy nagle coś mu strzeliło w kolanie. Zaklął jeszcze raz, zupełnie nie jak na pracownika redakcji przystało i pokuśtykał w kierunku, gdzie zniknął nocny gość.

Nie widział, które z długiego szeregu drzwi wybrał, ale jego miejsce pobytu zdradził odgłos wysuwanych szuflad i szelest przewracanych kartek.

No, tego jeszcze nie było!

Schmidta wmurowało w progu nie tylko na widok bezczelności poczynań informatora, grzebiącego teraz w szufladach z materiałem archiwalnym i najwyraźniej czegoś szukającego, ale także, gdy zdał sobie sprawę, że informator wcale nie był takim nieukiem, za jakiego chciałby uchodzić.

- Pójdziesz stąd...!

Postać przy szafie z aktami podniosła głowę znad teczki, którą właśnie przeglądała i skrzywiła się na widok szarżującego z miotłą Schmidta. Bez wysiłku uchyliła się przed lecącym w jej kierunku styliskiem, złapała je i gwałtownym szarpnięciem wyrwała z rąk mężczyzny.

- Oj, przestałbyś - odezwała się bez urazy w głosie, a jedynie z rozdrażnieniem na tego, który nie pozwala jej spokojnie pracować - Daj mi tylko coś sprawdzić i już znikam.

Schmidt nie do końca przekonany o czystości intencji informatora połypał groźnie okiem i przybrał marsową minę, ale w końcu ciekawość zwyciężyła i mężczyzna postanowił na chwilę przymknąć oko na jawne łamanie zasad. W końcu dzięki pracy takich, jak ten informator, w porannej gazecie pojawiały się sensacyjne artykuły. Cóż z tego, że pisał je ktoś inny, bardziej obyty ze słowami?

Niechętnie skinął głową, żeby nie przyznawać, że tak łatwo się poddał i wyciągnął rękę po miotłę.

- Czego szukasz?

Informator też widać niechętnie poszedł na ustępstwa, ale po krótkim wahaniu zwrócił miotłę i uśmiechnął się z miną człowieka, który coś wie.

- Pamiętasz zagładę de Perrinów, jakieś dwadzieścia lat temu?

Nie było sensu zaprzeczać, Schmidt wyglądał na swoje lata, a w tamtym czasie nie było w Mieście osoby, która nie fascynowałaby się tamtą sprawą. Skinął głową.

- To chyba mamy ciąg dalszy.

Mężczyzna w zdumieniu uniósł brwi. Podobno zginęło ich więcej, ale tym, o czym się wtedy najwięcej mówiło, było morderstwo pary, których imion już nie pamiętał, najwyraźniej spartaczone, jeśli sprawa ta miała pozostać tajemnicą, podobnie jak inne domniemane morderstwa. Pary z dziećmi, jeśli dobrze pamiętał - dwójką chłopców, z którymi nikt nie wiedział, co się stało. To było aż zbyt oczywiste założyć, że dorósłszy postanowią wyrównać rachunki. Trochę im, co prawda zeszło, zanim zdecydowali się na zemstę, przeszło mu przez myśl, teraz mieliby jakieś... dwadzieścia osiem lat?

- To oni? - skonkludował wszystkie niewypowiedziane myśli, nie do końca zdając sobie sprawę, że informator może nie zrozumieć, o co mu chodziło - Będą się mścić?

- Jeszcze nie wiem - informator podniósł głowę znad kartki, na której coś szybko notował. Zrozumiał. I uśmiechnął się - Ale na pewno się dowiem.


* * *

Do trzech razy sztuka


Drzwi skrzypnęły nieznacznie, gdy Jason uchylał je, wyślizgując się z pokoju. Zszedł do głównej izby, gdzie dwóch pachołków obficie karmiło drewnem masywny kominek. W taką parszywą pogodę zwykle utrzymywano ogień w pomieszczeniu przez całą dobę, a mimo to w pokojach sypialnych na piętrze było chłodno. Ledwo świtało, toteż sala była niemal pusta; służba sprzątała spod stołów ostatnie ślady wczorajszej libacji.

Mężczyzna początkowo skierował się bezpośrednio do wyjścia, lecz po chwili zawrócił i podszedł do szynkwasu. Wyraźnie niewyspany karczmarz podniósł na niego wzrok i z niejakim wysiłkiem przyoblekł firmowy uśmiech.

- Jego dostojność Evergreen... wyszedł wczoraj? - spytał Jason.

Tym razem uśmiech gospodarza był szczery.

- A gdzieżby tam, panie. Będzie po północy, jak musiałem go z chłopakami wnosić na pięterko. Panicz Patrick wybrał się, jak mawiają, w daleką podróż.

Nic dziwnego. Jak tylko stwierdził, że się spłukał, wysupłał ostatni pieniądz, żeby się z tej okazji urżnąć. Jakież to... szlacheckie.

- Tak też myślałem. Kiedy tu zejdzie, przekaż mu, że jego przyjaciółka śpi nadal w moim pokoju. Aha, jeszcze jedno. - Jason zachował kamienną twarz - Bądź tak dobry i podziękuj uprzejmie jego dostojności w moim imieniu.

Karczmarz wyszczerzył zęby i skinął głową. Po chwili zawołał za odchodzącym:

- Nie zje pan śniadania?

- Wrócę tu... później. - usłyszał w odpowiedzi.

*

Natychmiast gdy wyszedł na zewnątrz, poczuł na twarzy kąśliwy przenikliwy wiatr. Mroźne powietrze z miejsca go orzeźwiło. Wczorajsze opady pokryły Miasto pulchną pierzyną śniegu. Słońce świeciło, lecz nie dawało za grosz ciepła. Oczy Jasona z wolna przyzwyczajały się do jaskrawej bieli. Zgarbił się i ukrył dłonie głęboko pod burym ocieplanym płaszczem, z myślą, że oto zima na dobre ścisnęła Miasto.

W lecie słona bryza znad przystani nieodmiennie niosła za sobą całą gamę zapachów, z aromatem ryb na czele. Teraz jednak mróz zabijał większość woni, próżno by zresztą szukać dziś w całym porcie handlarzy rybami.

Nad głową mężczyzny skrzypiał na wietrze szyld gospody Rumiana Syrenka, która przyniosła mu wczoraj wieczorem tyle szczęścia. Za pazuchą czuł przyjemny ciężar złotych i srebrnych monet ?uczciwie? wygranych od Patricka Evergreena, który zrobiłby o niebo lepiej, wpłacając te pieniądze do banku. Ech, gdyby można było utrzymywać się z samego tylko skrajania podobnych mu głupców. Ale Jason miał wydatki, całe mnóstwo wydatków...

Raźnym krokiem, aby się rozgrzać, ruszył pustymi ulicami w stronę kapitanatu portu. Miał tam spotkanie z pewnymi osobami, które z chęcią uzupełnią swoją wiedzę odnośnie zawartości kilku portowych magazynów, jak również dwóch stojących na redzie okrętów, które długo jeszcze nigdzie nie wypłyną.

Handel informacją był czasami jak zajęcia prowadzone przez prywatną guwernantkę - trzeba było pofatygować się do klienta. Z drugiej strony guwernantki, zwłaszcza te posiadające dużą wiedzę, były sowicie opłacane.

Nie przyjmował zbytniej wagi do rozmowy, jaka czekała go w przystani. Była to po prostu część jego pracy, podobnie jak naiwny szlachcic i jego przyjaciółka stanowili część przyjemności. Nieco później jednak, w zupełnie innej części Miasta, był umówiony w sprawie o stokroć dla niego istotniejszej.

Mężczyzna, znany tylko jako Jason, miał spotkanie z zabójcą.

*

Konstruktor i wynalazca Archibald stał, głęboko zamyślony, nad zwłokami mężczyzny w czarnej opończy. Był tak zatopiony w myślach, że nie zważał na szlochającą za jego plecami starszą kobietę. Jednym uchem słuchał, co mówił do niego stojący na uboczu potężny mężczyzna o ponurym obliczu.

- Zneutralizował jednego z combotów strzegących muru. Dostał się do środka od lewego skrzydła, przez tylne drzwi do kuchni. Zamek zastaliśmy zwyczajnie wyłamany. - relacjonował Adrian Ginsberg. Ton jego głosu zdradzał nerwowość, którą starał się skryć za sztywną maską służbisty. Ale, Stwórca świadkiem, szczerze wątpił, by mu to pomogło.

- Pech chciał, że maszyna pilnująca moich pokoi była akurat w naprawie - dodał zgryźliwie Archibald. Zbliżał się do sześćdziesiątki, ale zachował krzepką sylwetkę i bystrość umysłu. Nieliczne zmarszczki ukrywał pod ciemnym zarostem z pojedynczymi śladami siwizny. Lubił mawiać, że starzał się dostojnie.

Człowieka w czerni zabił pocisk wystrzelony z dziwnej metalowej rury, która teraz znajdowała się na komodzie. Z małej ranki na piersi mężczyzny niemrawo sączyła się krew.

- Płacę ci, Adrianie - rzekł konstruktor, wyraźnie akcentując słowa - Między innymi za to, żeby takie sytuacje nigdy nie miały miejsca. A to już kolejny raz - Archibald nawiązał do niedawnego ataku na jego osobę poza granicami rezydencji. Nie uznał widocznie za stosowne wspomnieć, że sam nalegał na wyjście bez obstawy.

- Sprawdź go i każ wreszcie uprzątnąć to ścierwo.

- Tak jest - odparł Ginsberg, szczęśliwy, że dostaje konkretne polecenia. Wyjrzał z sypialni konstruktora, aby zawołać służbę, a następnie pochylił się nad trupem i zaczął go przeszukiwać.

- Od dawna mówiłam ci, żebyś zwolnił tego durnia - odezwała się nadal roztrzęsiona kobieta w koronkowej koszuli nocnej - On w ogóle nie dba o twoje bezpieczeństwo. Obchodzą go tylko pieniądze, które od ciebie dostaje.

- Zamilcz, kochanie - odparł łagodnie gospodarz domu.

- Ależ, mój drogi...

- Tereso - uciął Archibald tonem, który wykształcają u siebie wszyscy mężczyźni po kilku latach małżeństwa - Co to jest? - zwrócił się z kolei do swojego szefa ochrony.

Adrian trzymał w dłoni starannie wykonany sztylet o smukłym ostrzu. Wskazał palcem zdobienia nieco ponad rękojeścią, przedstawiające atakującego węża. - Santiago.

- Ktoś bardzo cię nie lubi - dodał nierozważnie i natychmiast zdał sobie sprawę, że tylko pogorszył swoją sytuację - Przepraszam, szefie.

Archibald zmierzył go poirytowanym spojrzeniem. Wciąż marszczył brwi, jak gdyby intensywnie nad czymś dumał. Adrian Ginsberg zaczął mieć nadzieję, że jednak mu się upiecze, gdyż jego pracodawca był czymś bez wątpienia zaabsorbowany i raczej nie planował zwolnienia swojego szefa ochrony. Gdyby jeszcze Teresa zamknęła swoją niewyparzoną jadaczkę...

Konstruktor odwrócił się do wielkiego okna, nie patrząc, jak służba wynosi na korytarz ciało zabójcy. Wbił wzrok w rozciągający się za szybą pejzaż. Ogród przykrywał śnieżny całun, którego nieskazitelność burzyły jedynie regularne ślady patrolujących teren maszyn strażniczych. Za niskim murem posesji sączyły się pierwsze promienie świtu i szarość półmroku ustępowała miejsca kłującej w oczy bieli.

Archibald poczuł, że po plecach przebiega mu zimny dreszcz. Nie było to wywołane zimowym krajobrazem. Nie obejrzał się nawet do Adriana, gdy rzekł:

- Zawiadom straż miejską. Chcę jak najszybciej mieć tutaj jakiegoś przedsiębiorczego porucznika. Niech przeprowadzą rutynowe śledztwo, spiszą swoje raporty, czy co tam zwykli robić w takich sytuacjach. Potem dopilnuj naprawy maszyn.

- Ależ kochanie, musisz wiedzieć, że to samobójstwo dla naszych interesów - pisnęła Teresa - Żaden z naszych dotychczasowych partnerów nie będzie chciał mieć do czynienia z kimś, na kogo polują zabójcy. Przecież strażnicy są bezużyteczni, nic tu nie zdziałają.

Archibald milczał, więc Teresa wróciła do szlochania, tyle tylko, że teraz opłakiwała zapewne głupotę swego męża.

- Ty wiesz, kto to może być - rzekł cicho Adrian, tknięty nagłą myślą - A przynajmniej coś podejrzewasz.

- Być może. - odparł niemal szeptem starszy mężczyzna - Masz swoje rozkazy, Adrianie.

Szef ochrony skłonił się, głębiej niż należało, po czym opuścił komnatę.

Archibald długo jeszcze wpatrywał się w szybę czując, jak żołądek ściska mu się ze strachu.

*

W pomieszczeniu było tak ciemno, że nie widać było dokładnie, kto siedzi przy sąsiednich stolikach. Może to nawet lepiej, gdyż żaden element tej spelunki, łącznie z klientelą, nie był wart podziwiania. Nieliczni o tej porze goście siedzieli samotnie bądź parami, pochyleni i otuleni półmrokiem.

Stosunkowo najwięcej atrakcji dostarczał pająk snujący pajęczynę w rogu zacienionego okienka. W mętnym świetle pobliskiej świecy można było dostrzec, jak przedsiębiorcze stworzonko energicznie przebiera odnóżami, nieprędko acz systematycznie tworząc zawiłą, niewidzialną konstrukcję.

Wreszcie Jason stracił zainteresowanie pająkiem i przeniósł wzrok na swój prawie pusty kufel. Z odrazą stwierdził, że w resztce złotawego płynu pływa mucha.

Nie przyjdzie.

Jason potarł czoło, pośrodku którego widniała niewielka podłużna blizna. Mało widoczna, blizna liczyła sobie bez mała dwadzieścia lat. Mężczyzna zastanawiał się często, dlaczego nigdy nie znikła zupełnie, skoro była zaledwie śladem po zadrapaniu.

Dobrze wiesz, że nie przyjdzie.

Mniej więcej pół godziny temu stracił ostatnią nadzieję, a już od ponad trzech godzin wdychał gęste i duszne powietrze tej... piwnicy. Zabójca sam wybrał miejsce spotkania, widocznie tutaj czuł się bezpiecznie. Poza tym zapewne nie ufał mu do końca, co dowodziło, że nie był kompletnym idiotą. Mimo to zawiódł. Wyglądało na to, że Jason sięgnął po towar ze zbyt niskiej półki.

Dalsze siedzenie w tej przykrej ciemnicy i wdychanie niezdrowego powietrza zdawało się bezcelowe. Wysupłał z sakiewki monetę, chcąc zostawić ją na blacie, jednak po chwili namysłu zaniósł zapłatę bezpośrednio do karczmarza. Odprowadzany ciężkimi spojrzeniami, czym prędzej opuścił ponurą piwnicę.

Na gniew przyjdzie czas później.

*

Energicznym marszem dotarł w okolice Rumianej Syrenki. Dochodził już do gospody, kiedy zauważył kogoś nadchodzącego z naprzeciwka. Zamiast podejść do drzwi, skręcił za róg budynku. W krótkim zaułku było cieplej i nie docierał tam wiatr. Po chwili dołączył do niego drugi mężczyzna - dwudziestokilkuletni, dobrze zbudowany blondyn.

- Tak myślałem, że cię tu znajdę.

- Co nowego? - spytał Jason.

Jakżesz on się zwał? Jason nie miał pamięci do imion wynajmowanych przez siebie zbirów. Gary? Nie, Gary już dla niego nie pracował... Więc to musiał być Linton, albo ten nazywany Łapką. Linton, zdecydował po chwili. Łapka poruszał się dużo ciszej...

- Wczoraj wieczorem Raines spotkał się z tym nowym.

- I co? Widziałeś go?

- Nie, jak wróciłem, zastałem tylko Grubasa. Podobno facet chciał samemu zobaczyć rezydencję.

- Świetnie, niedługo zobaczymy, jaki z niego fachowiec.

- Zabawna rzecz, ale Grubas powiedział, że on wyglądał zupełnie jak ty, tyle że bez brody i blizny.

Jason przejechał dłonią po kilkudniowym zaroście, starając się nie okazać zdziwienia.

- Co ty powiesz?

- Z drugiej strony, Grubas może się mylić. Wiesz przecież, że biedak niedowidzi.

- To fakt.

- Dobrze by było, gdybyś sam pogadał z tym nowym.

- Kiedy?

- Powiedzmy dzisiaj po zmierzchu, w stałym miejscu. Zawiadomię pozostałych.

- W porządku - Jason wzruszył ramionami - Będę tam. Coś jeszcze?

Blondyn zawahał się, ale tylko na chwilę.

- Dostałem cynk od Quentina ze straży. Wczoraj w nocy ktoś próbował sprzątnąć Archibalda.

Twarz Jasona była nieporuszoną maską, jedynie w oczach widać było oznaki napięcia.

- Mów.

- Zabójca zawiódł, został zastrzelony - tym razem Linton milczał dłużej, jakby nie mógł zdecydować się, czy naprawdę chce drążyć ten temat. Jego rozmówca dobrze wiedział, co zaraz nastąpi - Dlaczego działasz na dwa fronty, Jason? Nie ufasz nam?

Mężczyzna tylko na to czekał. Jego gniew był starannie wystudiowany.

- Ależ ufam wam, tak jak tylko można ufać najemnym zbirom - z każdym słowem jego głos nabierał siły - Po prostu zmęczyła mnie wasza banda nieudaczników. Od dziesięciu dni bezskutecznie próbujecie wyeliminować zniedołężniałego starca, który zakopał się pod złomem Mechaników!

- Mechanistów - poprawił odruchowo Linton i poniewczasie ugryzł się w język.

- Zamknij się! - gdyby Linton był bardziej oczytany, mógłby pomyśleć, że oczy Jasona ciskają gromy - Macie wszelkie potrzebne wskazówki. Wiecie, jak wyłączyć maszyny, znacie układ pomieszczeń w posesji, zapewniam wam fundusze. Zostaliście odpowiednio przygotowani - wycedził - A mimo to ten sukinsyn nadal żyje.

Blondyn mimowolnie cofnął się o krok. Jason ujrzał strach w jego oczach i podobało mu się to. Ani razu nie dobył broni w ich obecności, nawet nie wiedzieli, czy jakąś posiada, a jednak się go obawiali.

Ludzie boją się tych, którzy mają jasno określony cel, zwłaszcza jeżeli sami celu nie mają. Była to jedna z niewielu nauk ojca, jakie zapamiętał.

- Dlaczego tak go nienawidzisz? - Linton pokręcił głową, głos mu lekko drżał - Czego ty chcesz, Jason?

Człowiek z blizną postąpił do przodu, dłoń z wolna zacisnęła mu się w pięść.

- To jedno z pytań, których nie powinieneś zadawać. Pilnuj swojego nosa, a najlepiej zabierz się wreszcie do roboty, wraz ze swoimi koleżkami. Z każdym nieudaną próbą kupiec staje się ostrożniejszy. Rozumiemy się?

- Tak sądzę - mruknął blondyn, unikając wzroku Jasona.

*

Linton wpatrywał się tępo w ziemię, na szarą breję, w którą zmienił się udeptany śnieg przy wejściu do gospody. Słyszał jak jego pracodawca z trzaskiem zamyka grube okute drzwi prowadzące do Rumianej Syrenki.

Linton Rosebud był klasycznym przykładem ludzi określanych przez Truarta jako szumowiny. Łotr, złodziej do wynajęcia, a kiedy trzeba, także morderca. Przez lata, kiedy uprawiał swój proceder, trzymał się swojej działki, nie wychylając się. Można powiedzieć, że znał zło, które czynił, oraz jego granice.

Człowiek, który nazywał siebie Jasonem, przerażał Lintona, ponieważ wydawał się nieobliczalny. Nawet jeżeli cel, do którego dążył, nie był zły sam w sobie, Rosebud był gotów iść o zakład, że po drodze nie zważał na nic, każdą przeszkodę usuwając wszelkimi dostępnymi środkami.
Można by to nazwać determinacją, ale łotrzykowi nasuwało się słowo "niezrównoważony".

Poderwał głowę, gdy obok przetoczyła się kryta karoca, zmierzając w kierunku centrum Miasta. Końskie kopyta wydawały mlaszczący odgłos na mokrym śniegu. Wyszedł z zaułka i zaczął iść przed siebie, nieświadom kierunku.

Linton nie był głupi. Podejrzewał, że imię, które im podał, nie było prawdziwym mianem jego pracodawcy. Czy Gary (biedny Gary!) albo Andrew zastanawiali się w ogóle, jakie są prawdziwe motywy Jasona? Wewnętrzny głos Lintona, głos zawodowca, podpowiadał mu, że to nie ich interes, zwłaszcza że facet płacił dobrze. Ale Rosebud obawiał się, że tym razem, jak mawiał jego znajomy złodziej, połknęli więcej niż mogli przeżuć.

Cała ta sprawa była dziwna i, cóż, tajemnicza. Jason pozostawał dla nich zagadką, ale to samo można było powiedzieć o Archibaldzie, człowieku, którego mieli zamordować! Być może warto byłoby się tym zainteresować... Linton Rosebud wyprostował się - podjął decyzję. Czas uruchomić stare źródła informacji. Sprawdzi konstruktora, jeżeli się da, to dzisiaj. Najpóźniej jutro.


* * *

Garść wyjaśnień


Prostokątna metalowa skrzynka zatrzeszczała, a chwilę potem dobiegł z niej całkiem wyraźny głos:

- Czterdziesty pierwszy posterunek melduje, że w Nowym Targu jest spokojnie. Właśnie wrócił patrol z obchodu i nie zauważył nic niepokojącego.

Mężczyzna delikatnie pokręcił gałką, redukując część szumów w tle i wyostrzając i nieco głos. Posterunek czterdziesty pierwszy znajdował się w końcu dobry kawałek od jego mieszkania i nie należało wymagać czystego sygnału.

Mechaniści to jednak sprytni ludzie, po raz nie wiadomo który przeszło mu przez myśl. Nie dość, że wymyślili mechaniczne twarze, detektory ruchu, to teraz jeszcze to. Urządzenie do przesyłania głosu na odległość, do takiego samego urządzenia nadawczo-odbiorczego, jak wyjaśnił to zaprzyjaźniony Mechanista. Straż miejska używała takich do szybkiej komunikacji między posterunkami i mężczyzna musiał przyznać, że znacznie ułatwiało to pracę. Także jemu. Od dawna już, co prawda, nie wykorzystywał akcji straży, ale lubił wiedzieć co w trawie piszczało – stare przyzwyczajenie, które trudno i niechętnie było mu wykorzenić. Jedyne, czego mógł żałować, to tego, że Mechaniści z ich zabawkami nie pojawili się wcześniej.

Skrzynka ponownie zatrzeszczała, posterunek w Shoalsgate zgłosił włamanie do magazynu i bójkę przy miejscowej gospodzie, gdy nagle rozległo się energiczne pukanie do drzwi.

Mężczyzna szybkim ruchem wyłączył odbiornik i zastygł w bezruchu – nie spodziewał się gości, zresztą, w dzielnicy, w której mieszkał, niespodziewani goście zwiastowali zwykle kłopoty. Jeśli jednak będzie miał szczęście, potencjalny gość zniechęci się i sobie pójdzie, jeśli wystarczająco długo go zignoruje. Pukanie powtórzyło się, bardziej natarczywe, zza drzwi dobiegł przytłumiony głos mówiący coś o groźbie wejścia do środka i o tym, że tak łatwo nie popuści. Gdy po chwili pukanie rozległo się po raz trzeci, mężczyzna wreszcie włożył odbiornik do stojącej pod ścianą skrzyni i narzuciwszy na niego leżący obok płaszcz zatrzasnął jej wieko, po czym podszedł do drzwi i uchylił je na szerokość, na jaką pozwalał założony na nich łańcuch.

W szparze pojawiła się drobna twarz okraszona potarganą czupryną, nadającą jej niesfornego wyglądu. Wyjątkowo jasne oczy spojrzały uważnie spod przydługiej grzywki.

- Noah Jerm? Pamięta mnie pan? – mężczyzna dopiero teraz uświadomił sobie, że przed nim stała dziewczyna. Pomyłka łatwa do popełnienia, zważywszy na nieco chłopięce rysy twarzy i strój, w jakim zwykle można było zobaczyć uliczników. Przebranie całkiem wygodne i gwarantujące wejście do miejsc, do których panny z dobrych domów nie miały dostępu. Co nie zmieniało faktu, że Noah nie miał bladego pojęcia, kto przed nim stał. I wcale mu się to nie podobało.

- Pracowałam kiedyś dla pana.

Oczy mężczyzny zwęziły się.

- Nie przypominam sobie.

To prawda, że swego czasu wykorzystywał uliczników do zbierania informacji, ale mimo dość dobrej pamięci do twarzy, nie byłby w stanie powiedzieć po tych wszystkich latach, jak który z nich mógłby teraz wyglądać. Co znaczyło, że nawet gdyby pamiętał, dziewczyna wiedziała o nim więcej, niż on o niej. I wiedziała, gdzie go szukać. Niedobrze.

- Czego chcesz?

W jednej chwili łobuzerski wygląd dziewczyny zmienił się, spoważniała, wyglądała teraz niemal profesjonalnie. Coś takiego śmieszyłoby u nastoletniego informatora, ale ona była starsza, nagle uświadomił sobie ze zdziwieniem, że w tym wieku ktoś chciałby jeszcze parać się takim zajęciem. I prawdopodobnie dobrze wiedziała, czego chce się dowiedzieć.

- Zbieram informacje na temat zagłady de Perrinów. Znam pana artykuły na ten temat. Możemy porozmawiać?

Noah poczuł nagłą złość. Sprawa sprzed dwudziestu z górą lat, która kosztowała go karierę, a być może niemal życie, wracała do niego pod postacią młodego informatora. Ktoś, dla kogo pracowała, zdecydował się odgrzebać dawny temat i na jego nieszczęściu napisać artykuł miesiąca. Jeśli szukała taniej sensacji, nie miał zamiaru jej w tym pomagać. Zwłaszcza, gdy udało mu się wreszcie zapomnieć o tej sprawie i bolesnej porażce.

- Wszystko, co miałem do powiedzenia, jest w artykułach – odwarknął i odsunął się, żeby zatrzasnąć drzwi, ale dziewczyna była szybsza: wsadziła stopę między futrynę a drzwi i zbliżyła twarz do szpary.

- Nie, nie jest. Wiem, że zmusili pana do przerwania śledztwa. Teraz może je pan dokończyć.

Tego było za wiele. Wściekły szarpnął drzwiami, uwalniając je od stopy dziewczyny, i zdołał z hukiem je zatrzasnąć, zanim dziewczyna zdążyła mu w tym przeszkodzić.

- Wiem, że planowane jest zabójstwo związane z tą sprawą! – dobiegło go już zza drzwi.

Mężczyzna zawahał się. To nie było odgrzebanie dawnego tematu, a przynajmniej nie tylko. Jeśli dziewczyna mówiła prawdę, a jej źródła były wiarygodne... Niechętnie uchylił drzwi i spojrzał na informatora. Jej wygląd nie zmienił się, ale w kącikach ust czaił się uśmiech triumfu. Poczuł się idiotycznie ulegając ciekawości i dając się zwabić w pułapkę, ale skoro już dał się złapać, równie dobrze mógł zadać pytanie.

- To bliźniacy?

Dziewczyna uśmiechnęła się. Jak zauważył po chwili, z ulgą.

- To co, mogę wejść?

*

Zaciągnął się papierosem, czując jak pierwszy haust wypełnia mu płuca i przez szarą mgiełkę spojrzał na dziewczynę. Nie straciła nic ze swego profesjonalnego wyglądu, spojrzeniem, którego ciekawość nie do końca udało jej się ukryć omiotła niewielki salon, zatrzymując się na chwilę na wciśniętej w kąt pod oknem skrzyni i regale zawalonym książkami.

- Dla kogo pracujesz?

- Dla Mavenstock.

Skinął głową dając do zrozumienia, że wie, o kogo chodzi. Nigdy, co prawda, nie spotkał osobiście pani Mavenstock, reporterki, której krótkie teksty i nieliczne jeszcze artykuły zaczęły się pojawiać w Trybunie Miejskiej od jakiegoś roku, ale lubił czytać jej publikacje za bezkompromisowe poglądy i cięty język oraz – co przyznawał dość niechętnie – rzetelność i – co tu dużo mówić – dobre źródła.

Zawsze zastanawiało mężczyznę, skąd brała informacje, ale widać musiała mieć dobre dojścia. A jeśli jeszcze pracowali dla niej tacy informatorzy jak ten, który właśnie przed nim siedział, zaczynało być jasne, jak udało jej się napisać kilka godnych uwagi artykułów i zrazić do siebie ich bohaterów, obnażając ich przekręty. Zanim jednak zdecydowałby się jej pomóc, informator musiał mu coś udowodnić.

- No dobra – wydmuchnął dym do góry i przez zmrużone oczy spojrzał na dziewczynę – Powiedz mi, co wiesz.

Dziewczyna uniosła brwi w niemym zdziwieniu, ale trwało to tylko ułamek sekundy.

- No, dalej – Noah wzruszył ramionami dając do zrozumienia, że nic nie uchodzi jego uwagi i rozsiadł się wygodnie – Jeśli nie potrafisz zbierać informacji, ja ci też nie pomogę. Poza tym, mówiłaś, że znasz moje artykuły, więc nie muszę się powtarzać. Zaczynaj.

Dziewczyna zawahała się i spojrzała na niego nieufnie, wietrząc podstęp, ale już sekundę później wzruszyła ramionami i nabrała powietrza.

- Dwadzieścia trzy lata temu, w przeciągu trzech miesięcy, od kwietnia do czerwca, zginęło osiem osób z rodu de Perrin. Straż miejska nie dopatrzyła się zbieżności między zgonami, uznając wszystkie, prócz ostatniego, za nieszczęśliwe wypadki. Wypadków jednak było stanowczo za dużo jak na jedną rodzinę, by nie wydało się to podejrzane. Jeśli zaś poszukać, co, prócz więzów krwi, łączyło tych wszystkich ludzi, można było znaleźć, że wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, uczestniczyli w życiu politycznym miasta, zasiadając w Radzie Miasta lub na innym wysokim stanowisku.

- Ostatnie, ponad wszelką wątpliwość, zabójstwo, dokonane krótko po północy, 20 czerwca na młodym małżeństwie, było tym, od czego wszystko się zaczęło. Jeśli założyć, że wszystkie pozostałe zejścia były mniej lub bardziej naturalne, tak w ostatnim ten, kto to zrobił, wcale nie krył się ze swoimi zamiarami. Z jednej więc strony mielibyśmy morderstwa polityczne, prawdopodobnie zorganizowane przez zwolennika konkurencyjnego stronnictwa, z drugiej strony osamotnione zabójstwo, albo wykonane przez przypadek, albo ktoś całkiem sprytnie wykorzystał sytuację wyrównując swoje własne rachunki.

Musiała nauczyć się tego na pamięć, po krótkiej chwili namysłu Noah doszedł do wniosku. W to, że musiała mieć dobrą pamięć, nie wątpił, zwłaszcza jeśli nie potrafiła pisać, ale nie wierzył, że usłyszaną właśnie wypowiedź stworzyła sama, zresztą, stylem przypominała nieco teksty pryncypała. Co nie zmieniało faktu, że dobrze odrobiła zadanie domowe.

- Właściwie wiesz już wszystko – mężczyzna spojrzał na dziewczynę przenikliwie – Do czego ci jestem jeszcze potrzebny?

- To wszystko domysły. Nie ma na to żadnych dowodów. A pan coś odkrył.

Noah skrzywił się na wspomnienie rozmowy z naczelnym, kiedy ten stwierdził, że odsuwając go od sprawy, robi mężczyźnie tylko przysługę. A także na wspomnienie tego, co zdarzyło się wcześniej.

- Skąd wiesz, że szykuje się morderstwo?

- Bo w mieście pojawił się facet zbierający ludzi do mokrej roboty, by wykończyć Archibalda Renfielda. Z którym ma jakieś stare rachunki do wyrównania, sprzed 23 lat.

- Renfielda? Tego konstruktora? – w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie spytać, co Archibald miał do tego, ale i tak jego reakcja nie uszła oczom dziewczyny. Zaklął w duchu, że zdradził się ze swoją niewiedzą. Nigdy jednak nie brał na poważnie udziału Archibalda Renfielda w serii morderstw, choć zdawało się, że to właśnie on zyskał na nich najwięcej. Widać ktoś, kto planował go teraz zabić, doszedł do wniosku, że to był wystarczający powód, by 23 lata temu zaplanować morderstwa tych wszystkich osób. Chyba że...

Mężczyzna zerwał się z fotela i podszedł do regału. Tu gdzieś powinien mieć swoje notatki, jedne z niewielu, które ocalały. Szybko wyszukał plik pergaminu włożony między książki i przerzucił kilka arkuszy, aż wreszcie znalazł to, czego szukał.

Chyba że Archibald był marionetką wykonującą polecenie. Noah podniósł głowę znad pergaminu.

- Co masz na Renfielda?

Teraz, albo nigdy. Albo mu powie, czego udało jej się dowiedzieć po tych 23 latach i wymienią się informacjami, albo się pożegnają. Bo dziewczyna coś miała. Rany, a on nawet nie zapytał jej o imię.

Dziewczyna zawahała się, ale znowu trwało to tylko krótką chwilę, po czym spomiędzy fałdów ubrania wyciągnęła złożony na czworo kawałek pergaminu, rozwinęła go i podała mężczyźnie. Był to krótki list, notatka właściwie, pod którą znajdowała się lista imion i adresów. Noah uśmiechnął się, gdyż lista idealnie pokrywała się z imionami osób, które zginęły podczas tamtych pamiętnych miesięcy.

- Pięknie. Skąd to masz?

Dziewczyna wzruszyła ramionami i wyszczerzyła się w odpowiedzi.

- Powiedzmy, że z pamiątek rodzinnych pewnego konstruktora.

No proszę, więc jednak udział Archibalda w tym wszystkim nie był taki przypadkowy, a dziewczyna miała na to dowód – teraz jedyny dowód, który mówił o ludziach zamieszanych w tą sprawę. Co już samo w sobie było interesujące i świadczyło albo o niezwykłym szczęściu informatora, albo też o nieczęsto spotykanym poświęceniu dla sprawy. A komuś takiemu mógł pomóc, zwłaszcza, że sprawa miała szanse na rozwiązanie.

- Nie dowiedziałem się wiele więcej niż to, co już wiesz – Noah wrócił do fotela i ponownie usiadł. Zgasił niedopałek papierosa i zapalił następnego – Nikt z familii de Perrin nie chciał ze mną rozmawiać, z oczywistych względów. Niewiele lepiej było wśród członków Rady Miejskiej, choć tam przynajmniej dzięki politycznym gierkom dowiedziałem się, co jeden miał na drugiego. Krótko: dalszy kuzyn rodziny de Perrin niedługo przed zabójstwami widział kogoś niezdrowo zainteresowanego zwyczajami przyszłej ofiary; jeden z członków Rady dostał w swoje ręce dziwnie brzmiący list, mówiący o jakimś zobowiązaniu i przecieku przy Bramie Północnej; jeszcze inny przypadkowo podsłuchał gwałtowną rozmowę, w której jeden oskarżał drugiego o ciemne interesy i działanie na szkodę miasta. Żadnych konkretów. Nawet gdyby się zastanowić, kto by na morderstwach zyskał najwięcej, na pierwszy rzut oka nikogo takiego nie było. To prawda, że na tle innych arystokratycznych rodów de Perrin byli w zdecydowanej przewadze, ale nie było jednej charyzmatycznej osoby, która mogłaby pociągać za sznurki. Dopóki ktoś nie wspomniał o szarej eminencji, na istnienie której też nie było żadnych dowodów. A potem zostałem odsunięty od śledztwa – zamilkł, nie uznając za konieczne dodawać nic więcej. Jeśli wiedziała o ostatnim wydarzeniu, wiedziała także, co stało się wcześniej i jak prawie cała, i tak nieliczna zresztą dokumentacja, spłonęła w czasie przypadkowo zaprószonego pożaru kamienicy, w której w tamtym czasie mieszkał, a on sam cudem uszedł z życiem. Zaciągnął się jeszcze raz i spojrzał uważnie na dziewczynę, która nie spuszczała z niego wzroku – Jeśli gdzieś jeszcze będzie dowód na to, co wydarzyło się wtedy, to będzie go miał Archibald Renfield.

*

Mężczyzna był nie dość, że młody, to jeszcze stosunkowo mizernego wzrostu, Archibald stwierdził z niejakim rozczarowaniem. Jednak musiał przyznać, że jego podwładni słuchali go bez szemrania i natychmiast wypełniali polecenia. Już od dobrej godziny pałętali się po całym terenie rezydencji zbierając, jak to określił porucznik Hagen, poszlaki i jak na razie nie dowiadując się niczego więcej, niż uczynił to Grinsberg. I na to idą moje podatki - pomyślał przelotnie, przyglądając się, jak jeden z nich obsypuje jakimś proszkiem klamkę od drzwi. Okazywało się, że Teresa miała rację.

Zjawili się dosyć szybko, mężczyzna musiał przyznać, a z głównego posterunku straży do jego rezydencji nie było przecież blisko. I to zjawił się nie byle kto, bo prawa ręka szeryfa we własnej osobie, jak niechętnie wyjaśnił Adrian. I od razu wzięli się do roboty: jeden został na zewnątrz, by sprawdzić ślady i potwierdzić, którędy zabójca dostał się do domu, jakby Grinsberg nie doszedł to tego wcześniej; drugi wraz z porucznikiem Hagenem pochylał się nad ciałem, które wcześniej zostało przeniesione na korytarz. Archibald nie wiedział, co zamierzali tam znaleźć oprócz śladu świadczącego o jego zgonie. Z plotek, które krążyły o Santiago wiedział, że zabójcy nie nosili przy sobie niczego, co by pozwalało na ich identyfikację, a leżący na nocnym stoliku sztylet porucznik zdążył już obdarzyć przelotnym spojrzeniem; trzeci rozmawiał z Grinsbergiem dopytując się o to, co każdy z domowników robił w czasie zamachu i gdzie był, jakby o tej porze nocy nie było to oczywiste, a czwarty w białych rękawiczkach po zakończeniu swojej czynności przy drzwiach zniknął gdzieś w głębi domu. Teresa zaszyła się w jednym z pokoi w drugim skrzydle i był jej za to dogłębnie wdzięczny, bo serdecznie dość miał jej zawodzenia i przypominania o niebezpieczeństwach, z których sam doskonale zdawał sobie sprawę.

Archibald z niesmakiem odwrócił się w stronę kominka. Ogień huczał, widział, jak powietrze faluje od ciepła, jednak on zdawał się tego nie czuć. Przenikliwe zimno przeniknęło jego kości, a nagły dreszcz wstrząsnął ciałem. Otulił się szczelniej ozdobną podomką i wyciągnął ręce nad ogień.

Tak, wezwanie straży miejskiej było dobrym pomysłem. Niech dranie zobaczą, że się ich nie boi: prawo z nim i teraz cokolwiek zrobią, będą mieli na karku wymiar sprawiedliwości. Archibald nie sądził, by zmylenie straży stanowiło dla nich większy problem, ale przynajmniej choć trochę skomplikuje im życie. Chociaż, uśmiechnął się w duchu, kto wie, może nowy szeryf wyciągnął jakieś wnioski z niepowodzeń swoich poprzedników i teraz straż działała bardziej efektywnie? Nie można tylko pozwolić, by zaczęli grzebać w jego przeszłości.

Usłyszał za sobą szelest i odwrócił się, by zobaczyć, jak Hagen zatrzymuje się przy zaschłej już czerwonej plamie na środku pokoju i oddaje jej kontemplacji. Stwórca jeden wiedział, co spodziewał się tam zobaczyć. Już miał odwrócić się z powrotem, gdy głos porucznika wyrwał go z zadumy.

- Czy ma pan jakiś wrogów? - Archibald spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby leżące jeszcze niedawno na podłodze ciało nie odpowiadało w całej rozciągłości na to pytanie. A może straż miejska miała standardowy zestaw pytań, które należało zadać bez względu na okoliczności?

- Oczywiście. W moim zawodzie...

- Miałem na myśli wrogów, którzy są bardzo zdeterminowani. I gotowi wydać na to majątek.

Archibald westchnął. Widać porucznik Hagen zupełnie nie miał pojęcia o stosunkach panujących w branży konstruktora.

- Wszyscy ci, którym zależy na moich patentach. Konkurencja. Może wpływowy klient, który nie chciałby widzieć nowego typu broni w rękach swojego przeciwnika. Wywiad obcego kraju - bezradnie rozłożył ręce i postarał się, by wyglądało to autentycznie. Chociaż, z tym wywiadem to chyba przesadził - Jak sam pan widzi, poruczniku, lista jest długa.

Hagen zmrużył oczy i cofnął się do nocnego stolika pod jednym ze zdobiących ściany gobelinów, na którym leżał sztylet ozdobiony wizerunkiem atakującego węża.

- Nie będę mógł panu pomóc, jeśli pan nie będzie z nami współpracował - delikatnie uniósł nóż, chwytając za ostrze i spojrzał na mężczyznę - Jak pan zapewne wie, niewiele osób stać na Santiago, jeszcze mniej ma do niej dostęp. Proszę więc mi nie mówić, że lista jest długa.

Archibald pokręcił przecząco głową, ale Hagen nie czekał na jego odpowiedź. Już zdążył położyć sztylet z powrotem na blacie stolika i wolno ruszył przez pokój pod przeciwległą ścianę, by zatrzymać się przed obrazem przedstawiającym leśny krajobraz i trzy nimfy tańczące nad brzegiem rzeki. Założył ręce na plecy i zdawało się, iż całkowicie poświęcił kontemplacji obrazu.

- Zgadzam się, to mógł być któryś z de Perrinów - odezwał się nagle, odpowiadając na niewypowiedzianą kwestię mężczyzny i doskonale odgadując jego myśli. Archibald zasępił się: porucznik Hagen dobrze odrobił zadanie domowe - Gdyby nie fakt, że wszelki słuch o nich zaginął dwadzieścia lat temu. Co nie zmienia faktu, że mieliby najlepszy motyw. Ale mnie interesuje co innego - wreszcie odwrócił się do mężczyzny, a ten upewnił się w przekonaniu, że straż jednak zmieniła się. I sam nie wiedział, czy na lepsze - Dlaczego, jeśli oczywiście założymy, że to któryś z nich, zaatakowali dopiero teraz? Czemu czekali tak długo? Czekali na jakiś odpowiedni moment?

- Zbierali środki? - podsunął Archibald zakładając ręce na piersi.

- Może - Hagen uśmiechnął się, jakby nagradzając mężczyznę za chęć współpracy - Ale nie dowiemy się tego, póki ich nie zapytamy. A może to był ktoś zupełnie inny, na przykład - zrobił nieokreślony ruch ręką - wywiad obcego kraju? - spojrzał na mężczyznę, a Archibaldowi zdawało się, że dostrzega w jego uśmiechu kpinę. Ale może to było tylko złudzenie - Niestety, dzięki pana zapobiegliwości niedoszły zabójca już nam nic nie powie.

- Przykro mi za moją zapobiegliwość - porucznik nie spuścił wzroku, obdarzając Archibalda zaciekawionym spojrzeniem - Niefortunnym zbiegiem okoliczności stanął pomiędzy moją żoną a bronią. Wolałbym, poruczniku, żeby pan...

Ciche pukanie w skrzydło otwartych drzwi kazało mu przerwać ostrą reprymendę i odwrócić się. W progu stał strażnik numer cztery, jeśli Archibald dobrze sobie przypominał. Hagen skinął głową konstruktorowi i podszedł do mężczyzny. Archibald nie słyszał słów, jednak strażnik kilka razy rzucił spojrzeniem w jego stronę. W pierwszej chwili zalała go fala paniki, którą jednak szybko zdusił. Dopiero teraz dotarło do niego, że był tak zaaferowany próbą zabójstwa, że nawet nie sprawdził, czy wszystko było na swoim miejscu, bo Grinsbergowi nie można było ufać. To niemożliwe, pomyślał. To niemożliwe, żeby zamach miał odwrócić uwagę od... Nie, na pewno nie. Dom był zbyt dobrze strzeżony, by komuś udało się niepostrzeżenie wejść i - co ważniejsze - wyjść, nie zostawiając żadnych śladów. Musiał to sprawdzić, ale nie teraz. Nie w jego obecności. I tak był przekonany, że straż miejska przysporzy mu wystarczająco dużo kłopotów.

Hagen odwrócił się.

- Moi ludzie znaleźli wyłamany zamek do jednego z pokoi, ale zdaje się, że nie ma tam nic takiego, co mogłoby interesować potencjalnego złodzieja. Czy coś panu zginęło?

*

- I wtedy, wyobraź sobie, stary zbladł jak ściana, ale to nic, nic po sobie nie pokazuje i dalej w zaparte - około czterdziestoletni mężczyzna w narzuconej na skórzany kaftan kolczudze, siedzący obok niego na schodach, wyprostował się i zrobił poważną minę - "Nie, to pewnie przypadek, tam nic nie ma, może to ktoś ze służby, sam ich wypytam, ble, ble, ble" - roześmiał się i kontynuował - Hagen prawie mu uwierzył, wzruszył ramionami, tym swoim przenikliwym spojrzeniem zmierzył starego i mówi: "Do mówienia pana nie zmuszę, ale jakby sobie pan coś przypomniał, proszę mi dać znać" - wyszczerzył się i przyjacielsko klepnął go w ramię.

- Proszę, proszę - Linton także się uśmiechnął, odchylił do tyłu i oparł łokcie na wyższym stopniu - Czyli Archibald miał tej nocy jeszcze jednego nieproszonego gościa.

- Na to wygląda. Najciekawsze jest to, że nikt się do tego nie przyznaje.

- Wiecie, co zginęło? - Rosebud zniżył głos, gdy piętro niżej usłyszał czyjeś ciężkie kroki. No cóż, pora, którą wybrał na odwiedziny znajomego strażnika, miała swoje dobre i złe strony: złe, bo wszyscy, którzy pracowali, właśnie wracali do domów; dobre, bo łatwo się było wtopić w tłum i zawsze mógł się podać za domokrążcę.

Na podeście między piętrami pojawiła się zmęczona postać kobiety z dwoma wiklinowymi koszami i może czteroletnim bosym pacholęciem trzymającym się kurczowo jej spódnicy. Zza otwartego okna na klatce schodowej dobiegł ich wrzask radości, gdy jedna z drużyn niedorostków grających na podwórku między kamienicami zdobyła gola w zośce, a nagły podmuch wiatru przygiął płomień pochodni, na chwilę pogrążając wszystko w półmroku.

- Nie, ale sądząc po chęci, z jaką chciał nas wyrzucić z domu, musiało to być coś cennego.

- Coś, co chciał ukryć? - podsunął Rosebud głośno myśląc, gdy kobieta wreszcie ich minęła i zniknęła za drzwiami jednego z mieszkań piętro wyżej.

Quentin rzucił mu zaciekawione spojrzenie.

- Może - po chwili wzruszył ramionami - Ale nie zgłosił niczego, więc przestępstwa nie ma.

- Pewnie nie mógł. A co z Hagenem? Domyśla się czegoś?

Nie wiedzieć, czemu, Quentin nagle stracił dobry humor i wstał.

- Nawet jeśli, to mnie się z tego nie zwierza. A teraz...

Drzwi przed nimi cicho otworzyły się, a mężczyzna odruchowo odwrócił, przerywając jednocześnie zdanie. W drzwiach, nieco poniżej klamki, pojawiła się śliczna, około sześcioletnia dziewczynka. Zauroczony Rosebud pomyślał, że tak właśnie musiały wyglądać anioły, zanim nie dorastały i nie prezentowały się tak, jak ogromne rzeźby umieszczone przy Straży Anioła. Pomimo bosych stóp i zgrzebnej sukienki nieokreślonego koloru, sięgającej nieco poniżej kolan, a może właśnie dlatego, emanowała z niej dziwna aura doskonałości i nieskończonego piękna, tak nie pasująca do tej nędznej dzielnicy i równie nędznej kamienicy. Jej złote loki okalające drobną twarz i poważne rysy, dodawały szlachetności, każąc w niej widzieć raczej córkę jakiegoś lorda, niż zwykłego strażnika i poddając w wątpliwość wierność małżonki.

Dziewczynka podeszła do Quentina, mierząc Lintona nieufnym spojrzeniem zielonych oczu i pociągnęła za jedną z jego nogawic. Rysy strażnika nagle złagodniały i pieszczotliwym ruchem zmierzwił jej włosy. Dziewczynka odezwała się przejętym, lecz całkowicie niezrozumiałym szeptem, ale Rosebud domyślał się, że wołała swojego rodziciela na obiad, bo zza przymkniętych drzwi doleciała go fala znakomitego zapachu i stukot wykładanych na stół misek i sztućców. Dobiegły go także dziecięce głosy i szybki tupot stóp oraz poważny kobiecy głos przywołujący je do porządku.

Dziewczynka schowała się za strażnika, a ten wreszcie przypomniał sobie o obecności Rosebuda. Odezwał się, otaczając córkę ramieniem.

- Lubię cię, Linton, ale nie przychodź tu więcej.

Rosebud podniósł się z miejsca. No tak, to by było na tyle z informacji, które mógł wyciągnąć od mężczyzny. Ale w sumie dowiedział się wszystkiego, czego chciał. No, prawie wszystkiego. Podszedł do niego, niedbałym ruchem wręczając mu sakiewkę. Ten przyjął ją, schował za pazuchę i odwrócił się, by dojść do drzwi swojego mieszkania, prowadząc przed sobą dziewczynkę.

- Jeszcze jedno - na głos mężczyzny strażnik niechętnie spojrzał na Lintona - Czy macie w swoim rejestrze gościa o imieniu Jason?

- Jason i jak dalej?

Linton wzruszył ramionami.

- Po prostu Jason.

- Nie wiem, musiałbym poszukać. Ale na żadnego Jasona nie ma listu gończego - odwrócił się z powrotem i pchnął drzwi do mieszkania - Dam ci znać, jak coś znajdę.

*

Powietrze było mroźne, szczypało w policzki, a każdy oddech wykwitał białym obłoczkiem pary. Nie przeszkadzało to jednak zupełnie grupie niedorostków, którzy ubrani jedynie w cienkie bluzy i spodnie, ze stopami owiniętymi jakimiś łachmanami, choć u jednego zauważył chodaki, jak uganiali się za szmacianą piłką wielkości złożonych dłoni, usiłując ją wkopać do jednej z bramek, naprędce zbitych z kilku desek. Piłka minęła jego głowę zaledwie o cale, trafiając w błonę jednego z okien w oficynie, przedzierając ją w połowie i wpadając do środka. Rozwrzeszczana jeszcze przed chwilą dzieciarnia nagle zatrzymała się w ponurym milczeniu i rozpierzchła na wszystkie strony na widok pierwszego sygnału, że wewnątrz nie mają zamiaru zbagatelizować sprawy.

- Huncwoty! - na podwórko wypadła niska kobiecina z zakasanymi rękawami i poplamionym fartuchu, zbrojna w pogrzebacz, ale nie miała już komu dać nauczki - Jesce roz wos tu uwidza...!

Uwagę Lintona już jednak zwrócił wychodzący właśnie ze sklepionego przejścia chłopak, który, nonszalancko wbiwszy ręce w kieszenie, przemaszerował przez podwórko, by niby przypadkiem zatrzymać się przy nim i poprosić o ogień.

- Spotkał się z kimś po południu w "Białej Czapli". Z kimś ważnym, bo ten ktoś przyszedł z ochroniarzem - Rosebud nigdy nie mógł wyjść z podziwu widząc, jak chłopak przypala papierosa, zaciąga się dymem i jednocześnie mówi na tyle wyraźnie, by mężczyzna mógł go zrozumieć - Wysoki, ciemny, czarne włosy, krótka bródka, zwykły strój. Nie mogłem podejść bliżej, ale ważniak się wkurzył, powyzywał starego, ale nie na tyle, żeby było słychać, a potem wybuchła jakaś bójka - chłopak wypuścił kółeczko dymu, odchylając głowę do tyłu - Obaj wyszli, stary wrócił do domu, a ważniak zniknął gdzieś w Auldale.

- Dobra robota - Linton wreszcie schował pudełko zapałek, którymi przed chwilą mimowolnie się bawił i spojrzał uważnie na chłopaka - Wiesz, co masz teraz robić.

- Sie wie - wyszczerzył się, a resztki dymu tytoniowego dotarły do mężczyzny w jednym skondensowanym obłoku, gdy chłopak nagle sobie o czymś przypomniał - Masz pozdrowienia od Alberta. Kazał ci to dać - niewielka karteczka niepostrzeżenie zmieniła właściciela, a chłopak skinął krótko głową i zniknął w korytarzu kamienicy, na którego końcu znajdowało się wyjście na kolejne podwórko.

Rosebud rozwinął karteczkę, choć doskonale wiedział, że napisane tam znaczki i tak mu wiele nie powiedzą. Już chyba czas powiedzieć Albertowi o tym, co myśli na temat jego intelektualnych skłonności. Właśnie, wzruszył ramionami, czemu nie teraz? Wreszcie ruszył przed siebie, a z ciemnych chmur wiszących nad miastem zaczął padać śnieg.

*

- ...nie mogę teraz działać otwarcie. Proponowałbym przerwanie na jakiś czas dostaw - jak na to, co ostatnio go spotkało, Archibald zachowywał się nadzwyczaj spokojnie: żadnego krzyku, żadnych drżących rąk lub uspokajania nerwów kuflami piwa. Kufel, co prawda, stał na stole przed mężczyzną, ale Marcus nie zauważył, by pociągnął z niego chociaż raz.

Jakie to typowe, przemknęło mu przez myśl. Żeby zaraz po brzemiennym w skutki wydarzeniu obiekt spotykał się z pracodawcą, współpracownikiem czy kim tam jeszcze, zalecał daleko posuniętą ostrożność i nie zauważał ogona. Było to tak typowe, że Marcus mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy cała ta sytuacja nie została sprokurowana specjalnie dla niego. Nie, szybko odrzucił tę myśl, nikt nie powinien go zauważyć. Poza tym, to absurdalne, żeby robili tą całą szopkę dla jednego człowieka, który, był tego pewien, dla konstruktora et consortes nie liczył się wcale.

W tawernie o tej porze, jaką było wczesne popołudnie, kręciło się sporo ludzi, szczególnie obrodzili pracownicy portowi, którzy przyszli wykorzystać swoją przerwę obiadową. Paradoksalnie był to najbezpieczniejszy moment, bo każdy miał coś do zrobienia i niewiele osób zwracało choćby przelotną uwagę na ubranego w nie rzucający się w oczy strój mężczyznę, a gwar na sali skutecznie zagłuszał większość słów. Jeśli się przedsięwzięło podstawowe środki ostrożności, było się w miarę bezpiecznym. Archibald takie środki przedsięwziął.

Marcus nie mógł usłyszeć odpowiedzi rozmówcy konstruktora, ani zobaczyć jego twarzy, gdyż ten przezornie usiadł tyłem do światła, a jasność bijąca zza okna zmuszała do mrużenia oczu. Nie uszedł mu za to gwałtowny, choć oszczędny ruch ręki, jaki towarzyszył wypowiadanym słowom: widać pracodawcy, czy komukolwiek, kto to był, nie spodobał się pomysł mężczyzny.

- Nie zrozumiał mnie pan. Nie chcę...

Interlokutor pochylił się w stronę Archibalda, a jego twarz znalazła się pięć cali od twarzy mężczyzny. W półcieniu Marcus zauważył, że pracodawca miał cienki wąsik i bródkę. Nastąpiła krótka wymiana zdań i Archibald odsunął się, zamierzając wstać.

- ...pewne dokumenty. Nie chciałbym, żeby przez nie komuś się... - to zdanie nie wywołało na rozmówcy pożądanego skutku, jakiego pewnie oczekiwał Archibald. Widocznie pracodawca wiedział o tym z innego źródła, albo po prostu nie chciał zdradzić, jakie wrażenie wywarła na nim próba szantażu. Sam fakt był jednak godzien zanotowania.

Archibald wreszcie podniósł się z miejsca, a Marcus w tej samej chwili poczuł potężne klepnięcie w plecy, które przygięło go do blatu stołu.

- Sie masz, bracie? - potężny mężczyzna w stroju robotnika zachwiał się i oparł ciężko o stół, a gdy już stwierdził, że świat wokół niego trochę mniej się kołysze, z przesadną uwagą postawił swoje piwo na stole i przysiadł się do niego, przyjacielsko uwieszając się na jego szyi. Jego dość mocno zarośniętą twarz widział już, sekundę później przypomniał sobie, gdy jakiś kwadrans temu wchodził do tawerny. Do Marcusa dotarła woń alkoholu, nie na tyle intensywna jednak, jak sugerowało to zachowanie mężczyzny. Jego oczy, choć przekrwione, też były zdecydowanie zbyt trzeźwe, jak na jego chwiejną postawę - Dawno cię tu nie było. Jak tam ta mała? - mężczyzna wyszczerzył się i mrugnął porozumiewawczo.

Marcus ściągnął z ramienia rękę mężczyzny i odsunął się, chwytając swoje piwo i zamierzając wstać.

- Mylisz mnie z kimś innym - do diaska! Mężczyzna przyszedł z przeciwnej strony, niż siedział Archibald i Marcus musiał się odwrócić, by zobaczyć, co działo się przy stoliku konstruktora.

- Percy, nie wygłupiaj się - brodacz w geście wylewności chwycił go za ramię, skutecznie unieruchamiając na miejscu - nie poznajesz starego kumpla?

Marcus szybkim gestem chwycił mężczyznę za nadgarstek i wykręcił jego rękę. Nie zdążył jednak uchylić się, gdy cios nadszedł z drugiej strony: dostrzegł jedynie rozmazany kształt mknący ku jego lewej skroni, gdy z przeraźliwym hukiem coś glinianego rozbiło się o jego czaszkę, a w dół policzka poczuł spływającą ciepłą strużkę. Cios zmiótł go z ławy, zamroczyło go. Jedynie mętnie zdawał sobie sprawę, co się dzieje, gdy w chwilę później czyjeś ręce chwyciły go pod ramiona i postawiły na nogi, i niezdarnie zasłonił rękami głowę, na chwilę przed tym, nim kolejny cios dosięgnął jego szczęki. Nie czekał dłużej: odruchowo zgiął się w pół i ruszył w kierunku, z którego nadeszło uderzenie, a gdzie teraz widział rozmazaną postać, celując głową w jej żołądek. Napastnik widać nie spodziewał się ataku, bo Marcus poczuł jedynie niewielki opór, zanim z całym impetem nie pchnął brodacza na ścianę za nim, i usłyszał zduszony jęk. W jednej chwili wyprostował się, walnął na odlew i z cichą satysfakcją usłyszał, jak łamie się kość, a przeciwnik zawył i chwycił się za nos. Chciał uderzyć jeszcze raz, ale zanim zdążył zadać cios, ktoś chwycił go od tyłu i odciągnął od mężczyzny.

- Dość tego! - jak przez mgłę usłyszał głos. Właściwie nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Potrząsnął głową, by usunąć sprzed oczu czerwone plamy i zogniskował wzrok na stojącej przed nim postaci, jak się po chwili okazało, kobiecej - Nie będzie tutaj bójek!

Ciągle szumiało mu w głowie od uderzenia, ale powoli docierał do niego cały obraz sytuacji: brodacz nadal stał pod ścianą, rzucając mu mściwe spojrzenie, a górna część jego bluzy była malowniczo zbroczona krwią z rozbitego nosa. Tuż obok niego stał przysadzisty mężczyzna w poplamionym fartuchu i nożem rzeźnickim w ręce, zapewne pilnujący, by temu pierwszemu nie przyszło nic głupiego do głowy. Po lewej stronie stół, przy którym siedzieli i resztki kufla z podłogi już sprzątała jedna z kelnerek, a właścicielka głosu z odległości jednej stopy boleśnie dźgnęła go palcem w pierś.

- Carrie mówiła, że możesz się tu zjawić - założyła ręce na piersi, przedtem gestem dawszy znać, by ten, kto go trzymał, wreszcie go puścił. Mimowolnie zatoczył się i podniósł wzrok. Kobieta nie była młoda, jej mocno przetykane siwizną włosy były upięte wysoko w ciasny kok, a na nosie spoczywały binokle. Wyglądałaby na dobrotliwą starszą panią, gdyby nie oczy, które zdawały się miotać gromy - Nie wiem, po co tu przyszedłeś, ale nie chcę cię tu więcej widzieć. Was obu. Wynoście się, zanim nie wezwę straż miejską - odsunęła się, by zrobić im przejście do wyjścia.

Marcus delikatnie pomasował szczękę i dotknął językiem bolącego zęba. Zaklął szpetnie, gdy poczuł, że ten się rusza. Był ciekawy, czy kobieta widziała, że to nie on zaczął, ale jednego, czego był pewien, to tego, że było jej to najzupełniej obojętne i jego tłumaczenia na nic się nie zdadzą, jak i to, że prawdopodobnie myli go z kimś innym. Rzucił szybkie spojrzenie dookoła, ale tawerna w międzyczasie opustoszała: widać przerwa dla robotników musiała się już skończyć i ostatni, ubrani w jednakowe stroje mężczyźni właśnie kierowali się do wyjścia. Przy stoliku Archibalda także nie było już ani jego, ani jego tajemniczego rozmówcy. Jedynymi, którzy jeszcze zostali, były dwie osoby pogrążone w rozmowie w najdalszym końcu tawerny i żebrak siedzący niedaleko drzwi, pracowicie skrobiący resztki jedzenia w drewnianej misce i ciekawie obserwujący scenę.

Zaklął pod nosem, teraz ich już nie dogoni. O Archibalda się nie martwił, jego dom obserwował ktoś z bandy Jasona, ale można by było dowiedzieć się, kim był ów tajemniczy gość, a przynajmniej, gdzie mieszkał. Wreszcie ruszył z miejsca, ale od drzwi jeszcze się odwrócił, przepuszczając brodacza w przejściu.

- Carrie? - uśmiechnął się. Lepsze to, niż nic, a będzie łatwiej mu szukać znając imię wczorajszego napastnika.

*

Kolejny, przechodzący obok żebrak szturchnął mężczyznę, zmierzając w stronę infirmerii i powłócząc nogami. Raines gwałtownie odwrócił się, chcąc go odepchnąć, ale powstrzymał się widząc minę stojącego przy bocznej furcie zakonnika Młota. Zmełł pod nosem przekleństwo i powrócił do poprzedniego zajęcia, jakim było ogrzewanie rąk nad wypełnionym żarzącym się węglem koksownikiem, ustawionym na pod murem zakonu.

Pora była stosunkowo wczesna, dlatego na placu jak na razie znajdowali się sami, nie licząc przychodzących po miskę strawy żebraków. Ruch miał się zacząć dopiero po zapadnięciu zmroku, gdy mróz zmusi ich do poszukania ciepłego kąta, by przeczekać noc.

- Mówię ci, wpadł - Żółta Kamizela zatarł ręce nad żarem - Na moich oczach pały zaciągali go do Shoalsgate.

- Może im uciekł? - Linton nerwowo zerknął na zakonnika: co prawda, każdy miał prawo przyjść się ogrzać i poprosić o schronienie, ale kto tam wiedział, co im później odbije? Zdecydowanie nie podobało mu się w tym miejscu.

- Może - zgodził się niechętnie - Ale pewnie byśmy o tym słyszeli.

- Daj spokój, Raines. Przecież nie robiliście niczego podejrzanego. Mogli co najwyżej zamknąć go za zakłócanie porządku.

Twarz Żółtej Kamizeli przybrała zły wyraz.

- A ty skąd nagle jesteś taki ekspert od prawa, hę? Od kiedy to pały potrzebują jakiegoś powodu, by cię zamknąć?

- Dobra już, dobra - Rosebud spuścił wzrok usiłując znaleźć coś interesującego w rozżarzonych węglach.

Raines był wściekły i to nie tylko z powodu złamanego nosa i wczorajszej ucieczki. Nie dość, że dał się tak głupio podejść bezczelnej dziewczynie, to jeszcze pozbył się nowego pracownika: zdecydowanie za dużo pecha jak na jedno zlecenie, a Jason też nie będzie zachwycony. Wściekle kopnął grudkę śniegu leżącą tuż przy koksowniku. Archibalda chroniły jakieś moce, czy co? Może zadarli z człowiekiem, z którym nie powinni zadzierać, ale teraz mógł jedynie przeklinać swoją głupotę.

- Jak będzie mógł, to przyjdzie - podsumował na głos swoje myśli i mając cichą nadzieję, że się nie myli.

Pod stopami kolejnej osoby zaskrzypiał śnieg, lecz tym razem - ktokolwiek to był - nie minął go, a stanął obok, wyciągając ręce nad żar. Raines kątem oka zobaczył potargany płaszcz i owinięte łachmanami stopy. Wściekły podniósł głowę, nie bacząc na Młota gotowy przegonić przybłędę, gdy dostrzegł fioletowy siniak na skroni przybysza i rozpoznał twarz, a przynajmniej to, co wystawało zza szmaty, która okrywała usta i nos. Niemal pozwolił sobie na westchnienie ulgi.

- Myślałem, że siedzisz - nie okazując jakichkolwiek emocji odwrócił się z powrotem do koksownika, jakby nic go nie łączyło z przybyłym właśnie mężczyzną.

- Tylko na dobę - w taki sam sposób dostał odpowiedź - Za zakłócanie porządku.

Spod przymrużonych powiek dostrzegł spojrzenie Lintona mówiące: „Nie mówiłem?” Ten dzieciak aż prosi się o lekcję, przemknęło mu przez myśl, ale teraz nie było czasu na przyjemności.

- Dziś po zmierzchu, tam, gdzie ostatnio - odezwał się szeptem - Szef chce cię zobaczyć.

- Będę - usłyszał w odpowiedzi i żebrak ruszył wolnym krokiem w stronę furty. Obserwował go, zanim za nią nie zniknął, przepuszczony przez zakonnika. Raines nie wiedział, dlaczego, ale zdecydowanie nie podobał mu się ten facet.

*

Raines stał wśród skrzyń przy dokach należących do Towarzystwa Żeglugowego Rampone’a i z ponurą miną obserwował wejście do jednego z magazynów, za którego drzwiami kilka chwil wcześniej zniknął Marcus. Mężczyzna śledził go od momentu, gdy ten wyszedł z infirmerii, co nie było prostym zadaniem, gdy na ulicach nie było wiele osób. Ale Marcus nie kluczył, ani też nie krył się z tym, dokąd zmierza, widać nie spodziewał się, by ktoś chciał go śledzić, albo też nie miał nic do ukrycia. Co, w prywatnej opinii Rainesa, nie świadczyło dobrze o jego profesjonalizmie.

Magazyn jak magazyn, nie różnił się od innych w tej części doków, lecz zza szyby w drzwiach, zanim do środka nie wszedł Marcus, można było dostrzec rozbłyski jasnego światła, a zaczepiony przez mężczyznę przypadkowy robotnik potwierdził domysły, że magazyn wynajmuje Mechanista, niejaki Cid Capezza, który był wynalazcą.

Co Raines tak naprawdę wiedział o mężczyźnie, który kazał nazywać siebie Marcusem? Oprócz tego, że zrobiło się o nim głośno mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pojawili się Mechaniści? Że był zastraszająco dobry w tym, co robił, a systemy zabezpieczeń wymyślone przez nową sektę nie miały dla niego tajemnic? Genialny łamacz kodów skądś jednak musiał czerpać swoją wiedzę, a gdzie łatwiej mógł ją zdobyć, jak nie u samego źródła?

Nie trwało długo, jak drzwi ponownie się otworzyły i z magazynu wyszedł Marcus trzymając w ręce niewielką paczkę owiniętą brązowym papierem. Za nim pojawił się wysoki mężczyzna w długim skórzanym fartuchu narzuconym na ciemną tunikę i z goglami przesuniętymi teraz na czoło. Wymienili kilka słów, ale Raines stał za daleko, żeby cokolwiek usłyszeć, potem uścisnęli sobie dłonie i Marcus ruszył w stronę wyjścia z doków, a Mechanista wrócił do magazynu.

Raines zdawał sobie sprawę, że spotkanie nowego pracownika z przedstawicielem odłamu Zakonu Młota nie musiało znaczyć, że Marcus był jednym z nich, ale nie zamierzał ryzykować wpadki, gdyby jednak to okazało się prawdą. Ciekawe, czy Jason wiedział o sympatiach swojego człowieka do łamania kodów. I ciekawe, co miał na ten temat do powiedzenia.

*

Było jeszcze wcześnie, ale wiszące nisko nad miastem ciemne chmury sprawiały, że wydawało się już dobrze po zmierzchu. Późnym popołudniem zerwał się lodowaty wiatr, gasząc zapalone tu i ówdzie na ulicach pochodnie i wyganiając wszystkich do domów. Z nieba, po raz kolejny tego dnia, zaczął padać mokry śnieg, chwilę później biała kurtyna zasłoniła wszystko na odległości większej niż pięć kroków.

Zaklął pod nosem i nasunął kaptur tak głęboko na oczy, jak się dało, ale niewiele to pomogło - już chwilę po wyjściu z tawerny jego płaszcz był oblepiony ciężkim śniegiem, który chłodził i skutecznie krępował ruchy. Przyspieszył kroku, ale stopy zapadały się i grzęzły w wysokich zaspach.

Tak szybko, jak to było możliwe, przeszedł przez wyludniony teraz plac i z ulgą skręcił w wąską uliczkę między dwoma kamienicami, gdzie wiatr ani śnieg nie docierały z taką siłą. Nie zauważył, kiedy na jej końcu pojawiła się ciemna postać. Wiedział, że coś było nie w porządku, zanim jeszcze podszedł na tyle blisko, by usłyszeć jej głos.

- Lord Evergreen przesyła pozdrowienia - blask padający z wątłego promyka świecy ustawionej w oknie na pierwszym piętrze padł na długą klingę trzymaną przez postać.

Twarz Jasona wykrzywił zły uśmiech. A więc jednak jego dostojność okazał się nowoczesnym arystokratą - na tyle, że nie chciał brudzić sobie rąk usiłując odzyskać przegrane pieniądze i honor rodowy. Nawet nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że za jego plecami cicho pojawili się jeszcze dwaj.

Czas się zabawić.

*

Czerwona kostka upadła szóstką do góry. Niebieska potoczyła się aż na brzeg stołu, zabalansowała na jednej z krawędzi i wolno, jakby z niechęcią opadła, ukazując na swojej górnej ściance jedynkę. Mężczyzna w bogato haftowanym dublecie klasnął z uciechy w ręce i łapczywym gestem zgarnął do siebie leżące na stole żetony. Linton zaklął głośno i uderzył pięścią w blat stołu: nie sprzyjało mu szczęście i przez godzinę, podczas której czekali na zjawienie się Jasona zdążył już przegrać cały swój skromny majątek, który miał przy sobie.

Marcus po raz kolejny powiódł wzrokiem po głównej sali jaskini hazardu, jakim była Zachcianka Suwerena. Dobrze wiedział, że podziemne kasyno, nieoficjalnie należące do Raputo, jednego z bossów świata przestępczego, służyło nie tylko dla rozrywki bogatych mieszczan i arystokracji, ale przede wszystkim do załatwiania ciemnych interesów, na które, mimo ogromnej chęci, Wydział do Walki z Przestępczością Zorganizowaną nie mógł znaleźć żadnych dowodów. Uśmiechnął się pod nosem. Nawet zakonnikom Młota w czasach ich świetności nie udało się zamknąć tego lokalu.

Pora była jeszcze wczesna, dlatego coś działo się jedynie przy czterech stołach: zaraz obok nich rozentuzjazmowana gromadka otaczała stół z ruletką, co chwila głośno dając upust swojej radości, gdy ktoś wygrał; w głębi podłużnej sali poważnie wyglądająca grupa kupców grała w karty, a reszta w liczbie sześciu osób, włączając w to Lintona, zgromadziła się, by wziąć udział w grze w kości. Przy stoliku tuż obok grupka mięśniaków, najpewniej Zawietrzników, bo nikt nie zwracał na nich uwagi, hałaśliwie bawiła się w swoim towarzystwie. Lampy umieszczone nad każdym ze stołów tworzyły jedyne jaśniejsze punkty w sali, reszta została dyskretnie ukryta przed wzrokiem nazbyt ciekawych.

- Nie przyjdzie - o stół obok niego oparł się Raines, krzyżując ręce na piersi i zanim Marcus zdołał zadać pytanie, dodał - Musiało coś się stać, nigdy się nie spóźnia.

Pewnie go zamknęli, pomyślał z przekąsem, ale nie odezwał się. Wyglądało na to, że niepotrzebnie stracił czas.

- Ja się zmywam - mężczyzna oderwał się od blatu i wskazał brodą Rosebuda, który porzucił wreszcie grę i kierował się w ich stronę - Jutro Linton da ci znać gdzie i kiedy. I lepiej weź się do roboty - warknął, po czym szybko rozejrzał się po pomieszczeniu i ruszył do wyjścia.

Marcus wzruszył ramionami - Żółta Kamizela szybko się poddał, widocznie nie czuł się pewnie w miejscu, które było domeną członków Gildii Zawietrzników. Szczerze mówiąc też nie wierzył, by Jason miał się jeszcze zjawić i nie miał zamiaru marnować więcej czasu, niż to było konieczne, więc skinął Rosebudowi głową na pożegnanie i podążył za Rainesem.

*

Pomieszczenie infirmerii było przestronne i pomimo późnej pory dobrze oświetlone: rozmieszczone na ścianach w regularnych odstępach pochodnie dawały migotliwe światło, zasnuwając pomieszczenie ciężkim dymem, który niespiesznie unosił się ku wywietrznikom umieszczonym tuż pod zbudowanym z krokwi dachem, ich płomienie drgały od niewidocznego powiewu. Jedynie prawa strona, podzielona galerią na dwa piętra, z pokojami przeznaczonymi dla ciężej chorych lub bogatych, którzy mogli sobie na to pozwolić, pogrążona była w półmroku. Na przeciwległej ścianie w otwartym palenisku huczał ogień, który jednak nie był w stanie ogrzać całego pomieszczenia: oddech mężczyzny wykwitł białym obłoczkiem pary. Marcus wzdrygnął się i owinął ciaśniej opończą. W powietrzu unosiła się woń choroby, w znacznej mierze zagłuszana przez dawno nie prane ubrania, nieświeże oddechy i rzadko zmieniane wypełnienia sienników, większość których była zajęta przez nieruchome, często pochrapujące ciała.

Mężczyzna ruszył w stronę ciemnego kąta, zręcznie lawirując między rozłożonymi na niemal całej powierzchni podłogi siennikami. O tej porze roku infirmeria służyła nie tylko chorym, ale przede wszystkim jako przytułek dla nędzarzy, którzy dzięki dobrej woli Zakonników Młota mogli przeczekać noc nie ryzykując zamarznięcia na zewnątrz, choć mężczyzna mógłby pójść o zakład, że temperatura wewnątrz była tylko nieznacznie wyższa. Czuł na sobie wzrok zakonnika, który skierował go w tamtą stronę, a teraz powrócił do cierpliwego patrolowania korytarza prowadzącego do głównej sali i ogólnego pilnowania porządku: do infirmerii, co prawda, mógł przyjść każdy, ale też każdy korzystający z tej formy pomocy automatycznie wchodził do ewidencji - Zakon Młota najwyraźniej usiłował uniknąć wszelkich kłopotów. Zakonnik zniknął w następnym pomieszczeniu, które musiało być kuchnią, a mężczyzna wreszcie doszedł do skulonej na sienniku i okrytej niedbale kocem osoby.

Spała, z jedną ręką zgiętą pod głową, drugą podłożoną pod siebie. Teraz mógł przyjrzeć się jej dokładniej, daleki odblask płonącego na palenisku ognia rzucał na jej twarz cień, postarzając ją.

Nie wiedział, ile mogła mieć lat, ale nie miało to większego znaczenia - na ulicy dojrzewało się szybko. Krótko ścięte włosy nadal nadawały jej wygląd niesfornego chłopca, jej ubranie było znoszone i skromne, ale porządne.

Wyciągnął rękę, by dotknąć jej ramienia. Nie wiedział, co ją ostrzegło: czy był to powiew powietrza, który wywołał, zmiana cieni, czy po prostu dziewczyna nie spała. Jej ręka, do tej pory ukryta w fałdach ubrania, wystrzeliła w jego kierunku, uzbrojona w nóż, który przeciął powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się pierś mężczyzny. Nie czekał na drugi zamach: zanim dziewczyna zdołała zmienić ruch ręki, chwycił ją za nadgarstek, wykręcając rękę do tyłu i przyginając całe ciało do siennika. Syknęła, jej palce zesztywniały, ale nie wypuściła noża.

- A co, jeśli to byłby przyjaciel? - zaryzykował rzut oka na salę, ale nie wydawało się, by ktoś zauważył, co działo się na sienniku obok. Albo nie chciał zauważyć. Spokojne kroki zakonnika dochodziły z dalszego pomieszczenia, a od odwróconego do nich plecami towarzysza niedoli dobiegło spokojne chrapanie.

- On wiedziałby, kiedy przyjść - wysyczała, usiłując uwolnić rękę, ale Marcus trzymał mocno - Puszczaj!

- Jak myślisz – nie zwalniając chwytu pochylił się do jej ucha - jak zareaguje ten Młot, jeśli zobaczy, co udało ci się przemycić?

Dziewczyna szarpnęła się, ale raczej z obowiązku, aniżeli z rzeczywistej potrzeby, po czym niechętnie rozluźniła palce. Nóż spadł na koc, ciągle w zasięgu jej ręki, a mężczyzna wreszcie zwolnił chwyt. Dziewczyna gwałtownie cofnęła się pod ścianę, spojrzała na niego i rozpoznała go. Przez krótką chwilę widział na jej twarzy przerażenie, które zaraz przeszło w niedowierzanie, zdziwienie i nieufność. Zmrużyła oczy.

- Kim, do cholery, jesteś?

- Marcus - stwierdził niezaprzeczalny fakt - Miło cię poznać.

Twarz dziewczyny przeszła kolejną metamorfozę: tym razem wyrażała bezbrzeżne zdumienie, połączone z fascynacją.

- Ten Marcus? - na chwilę zastygła, czekając na potwierdzenie, a następnie zrobiła coś, czego mężczyzna w ogóle się nie spodziewał: wybuchnęła śmiechem.

Marcus sprężył się w sobie, gotowy na kolejny atak, ale nie wydawało się, by za dziwną wesołością dziewczyny kryło się coś podejrzanego.

- Przepraszam - wykrztusiła wreszcie, pomiędzy jednym a drugim spazmem - Nie wiedziałam... To... - zachichotała raz jeszcze - ...była pomyłka. Do psiej rzyci! - wreszcie uspokoiła się na tyle, by móc prowadzić rozmowę i, ciągle z uśmiechem na ustach, jakby ledwie powstrzymywała się od kolejnego wybuchu śmiechu, obdarzyła mężczyznę zaciekawionym spojrzeniem - To nie może być przypadek. Masz brata?

- Miałem - w jednej chwili przypomniał sobie dziwne zachowanie właścicielki tawerny i to, że wzięła go za kogoś innego. Nieśmiała nadzieja pojawiła się w jego umyśle, ale szybko ją zdławił. To po prostu był ktoś bardzo podobny.

- Więc? - z zamyślenia wyrwał go jej głos - Czego chcesz? Skoro już mnie obudziłeś? - dziewczyna wolno sięgnęła po nóż, doskonale wiedząc, że każdy gwałtowniejszy ruch zostanie odebrany jako atak i schowała go gdzieś między warstwy ubrania.

- Informacji.

Zmrużyła oczy i przekrzywiła głowę.

- Skąd wiesz, że ci ją dam?

Marcus uśmiechnął się i niby mimochodem spojrzał w stronę, gdzie przed chwilą zniknął zakonnik.

- Powiedzmy, że w ramach rekompensaty za pomyłkę.

Rozważenie tej możliwości zajęło dziewczynie tylko chwilę. Wzruszyła ramionami.

- Stoi. Ale stawiasz mi kolację. Od dwóch dni nic nie jadłam.

*

Z niedowierzaniem przyglądał się, jak przyniesione przez zakonnika cztery kromki chleba i kawałek sera w zastraszającym tempie znikają, pożerane niemal w całości przez dziewczynę.

Musiała być tu częstym gościem. Marcus nie spodziewał się, że uda jej się dostać coś do jedzenia o tej porze. Zakon wszak rządził się własnymi prawami, a służenie posiłkiem i schronieniem miało miejsce jedynie wtedy, gdy potrzebujący zaakceptowali zasady zgodne z regułą. Tymczasem nie dość, że zostali wpuszczeni do pustej teraz kuchni, to jeszcze brat kucharz zostawił dzban cieńkuszowatego piwa na blacie do przygotowywania posiłków, zanim nie udał się na spoczynek.

- Powiedz mi - zupełnie nie przejmując się, że usta ma pełne jedzenia, Carrie odezwała się, sięgając po kolejną kromkę chleba - Czy przynajmniej połowa tych rzeczy, które o tobie mówią, jest prawdziwa?

Lubi ryzyko, stwierdził w duchu, na tyle, na ile było to możliwe rozciągając się wygodnie na ławie i wyciągając nogi w kierunku żarzącego się jeszcze paleniska. Lubi ryzyko, bo jeśli to, co o nim mówili, było prawdą, nie powinna zadawać takich pytań. Uśmiechnął się domyślnie.

- Udało mi się to i owo.

- Naprawdę rozpracowałeś wejście do skarbca Pierwszego Banku?

Obojętnie wzruszył ramionami.

- Nic trudnego.

Dziewczyna zmrużyła oczy, wolno formując w palcach kulkę z miąższu chleba.

- To dlaczego nikt jeszcze się tam nie włamał?

- Bo nie był na tyle dobry, by obejść inne zabezpieczenia?

Wolno przytaknęła, jakby rozważała tę opcję.

- Może - po chwili potrząsnęła głową, a jej spojrzenie odzyskało ostrość - To co chcesz wiedzieć?

- Co możesz powiedzieć mi o Jasonie?

- To raczej ja mogłabym cię o to spytać - odparła, wgryzając się w wysuszone jabłko, które wyciągnęła spomiędzy fałdów ubrania - Zakładając, że dla niego pracujesz.

Marcus zmrużył oczy w udawanym gniewie.

- Czy ktoś ci już powiedział, że masz talent do szukania kłopotów?

- A jak myślisz, dlaczego śpię z nożem pod poduszką? - wyszczerzyła się w odpowiedzi, ale zaraz zachmurzyła się, a po jej twarzy przemknął grymas wściekłości. Zaatakowała jabłko z furią, z jaką pewnie rzucałaby się znienawidzonemu wrogowi do gardła - To sukinkot - odezwała się wreszcie - Dąży do celu po trupach. I nawet nie ma z tego specjalnej satysfakcji. To po prostu jego sposób załatwiania spraw.

Mężczyzna z ciekawością spojrzał na pochmurną minę dziewczyny, która teraz zdawała się być całkowicie pochłonięta jak najdokładniejszym ogryzaniem jabłka.

- Czyżby wasze drogi się skrzyżowały?

- Powiedzmy, że... - machnęła niedbale ręką, jakby oddalała tę myśl - ...że nie darzymy się zbytnią sympatią.

- Zauważyłem - uśmiechnął się na wspomnienie wczorajszego ataku - Zbieżność interesów?

Wreszcie skończyła pastwić się nad jabłkiem, obdarzyła je krytycznym spojrzeniem i, zadowolona widać z wyniku inspekcji, jednym celnym rzutem posłała ogryzek między popioły paleniska.

- Wchodzi na mój teren. Zabiera mi robotę.

- Robotę?

- Sprzedaje informacje - pochyliła się do przodu i splotła palce - Zwykle działał w Dokach, jakie statki wpłynęły do portu, jaki ładunek, ile straży, nie zamknięte drzwi, wiesz, tego typu rzeczy. Ale ostatnio przerzucił się na Port Wschodni. A na to - wyszczerzyła się złowieszczo - nie mogę pozwolić.

- Port Wschodni? Czyżby interesowała go pewna willa?

- Między innymi.

- Co o niej wiesz?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Pewnie to samo, co ty. Jeśli masz zamiar się tam włamać.

Marcus zrezygnowany przewrócił oczami, raczej dla efektu, bo domyślał się, że nie będzie to dla niej tajemnicą.

- No co? - zrobiła zdziwioną minę - To moja działka wiedzieć, co dzieje się na moim podwórku - uśmiechnęła się tajemniczo i po chwili przeznaczonej na zrobienie odpowiedniego wrażenia, kontynuowała - Poza tym, Jason nie krył się ze swoimi zamiarami. Jak kompletował zespół.

- Dlaczego chce zabić Archibalda Renfielda?

Dziewczyna uśmiechnęła się z obłudnym zdziwieniem.

- Nie pochwalił ci się? - na grymas wściekłości Marcusa tylko wzruszyła ramionami - Kto go tam wie? Chociaż - przysunęła się bliżej i zniżyła głos do szeptu, jakby bała się, że ktoś ją może podsłuchać - ponad trzy miesiące temu, zmasakrował w Blackbrook jakiegoś kupca. Podobno tamten wygadał się o jakimś zobowiązaniu Archibalda i rozmowa zeszła na serię morderstw w Mieście dwadzieścia lat temu, w których znaczny udział rzekomo miał mieć Archie. Jason się wkurzył, zaczaił na gościa w ciemnej uliczce i wypruł mu flaki. Dosłownie - zrobiła pełną obrzydzenia minę, by pokazać, jak bardzo.

No tak, to by pokrywało się z tym, co Marcus dowiedział się dzięki podpisanej niedawno umowie o współpracy ze strażą miejską w Blackbrook. Raport, choć napisany w oględniejszy sposób i bez barwnych szczegółów, mówił o widowiskowym w swym charakterze morderstwie popełnionym na mało znanym kupcu bławatnym. Późniejsze śledztwo wykluczyło jakiekolwiek powiązania tegoż z półświatkiem przestępczym, by móc mówić o porachunkach i nie wyjaśniło powodów morderstwa. Na podstawie relacji przypadkowego świadka zatrzymano potencjalnego sprawcę, niejakiego Dantego, jednak świadek okazał się nałogowym pijakiem, a Dantemu niczego nie udowodniono.

Rzekoma seria morderstw dwadzieścia lat temu... Straż nie doszła do takiego wniosku, ale gazety rozpisywały się o czarnej serii, która dopadła stary ród de Perrin. Faktem było, że zgonów wśród jego członków było zdecydowanie za dużo, by mogło pozostać niezauważone, jednakże wszystkie miały mniej lub bardziej naturalny charakter: nieszczęśliwie zakończone polowanie, gdzie pomyłkowo i śmiertelnie został postrzelony senior rodu, gorączka krwotoczna, która dopadła całą rodzinę ambasadora, który niedawno wrócił do domu po wizycie w placówce dyplomatycznej w Bohn, uliczna bójka, w której zginął doskonale zapowiadający się prawnik, już w tak młodym wieku zasiadający w Radzie Miasta, czy małżeństwo, tylko jeden przypadek, w którym powodem śmierci ponad wszelką wątpliwość było morderstwo, jak przypuszczano, w celach rabunkowych.

Rzekoma seria morderstw... A więc to nie był przypadek, osoba jedynie podobna do niego. Choć bardzo nie chciał, by to okazało się prawdą, każdy kolejny krok zdawał się to potwierdzać. A więc udało mu się. Podobnie, jak on, Allan - który nosił teraz inne imię - przeżył okres dorastania na ulicy i wybrał swoją ścieżkę. Czemu, do licha, nie mógł to być ktoś inny?! Dlaczego, po dwudziestu latach bezskutecznych poszukiwań, musiał znaleźć się właśnie teraz?

- Hm? - nagle zdał sobie sprawę, że dziewczyna musiała powtórzyć pytanie, a on nic nie usłyszał.

- Pytałam, dlaczego dla niego pracujesz? Jason nie jest pracodawcą roku.

Marcus wzruszył ramionami i obrzucił dziewczynę pozornie obojętnym spojrzeniem.

- Dobrze płaci. Poza tym, robota wygląda na ciekawą.

Dziewczyna skrzywiła się.

- Ciekawą? A co jest ciekawego w planowaniu morderstwa starego pryka? Sposoby jego wykończenia?

- Ten stary pryk ma bardzo wymyślny system zabezpieczeń, do rozpracowania którego mam kilka teorii. Ale chyba wiesz coś na ten temat.

Carrie wyszczerzyła się w odpowiedzi.

- Słyszałam o nim. Podobno nie do rozpracowania. Pewnie ma w środku coś cennego.

- Pewnie tak - zgodził się Marcus - I warto by było to sprawdzić.

- Może - dziewczyna ziewnęła, niedwuznacznie dając do zrozumienia, co o tym wszystkim myśli o tej porze nocy - Ale nie dzisiaj. A jeśli już zaspokoiłam twoją ciekawość, to idę spać. Tego też nie robiłam od dwóch dni.


* * *

Trochę historii


Po wyjściu towarzyszy Linton siedział jeszcze jakiś czas, leniwie wyciągnięty na krześle, w roztargnieniu turlając po stole trzy kostki. Pozorna nonszalancja przeczyła nastrojowi, który wyraźnie mężczyźnie nie dopisywał. Nic zresztą dziwnego, przegrał dzisiaj w kości niemało ciężko zarobionych pieniędzy. Nie wiedział dlaczego w ogóle zgodził się zagrać z Rainesem, skoro było to wbrew tym kilku zasadom, jakie wyznawał.

Linton poznał niegdyś pewnego łotrzyka, akurat kiedy ten przechodził na emeryturę. Sprawił sobie wystawny dom, powóz, a nawet służącą. Na pytanie, na czym się tak dorobił, stary odparł z krzywym uśmiechem:

- Właściwe pytanie brzmi, czego unikałem. Kradłem i wymuszałem, to fakt, ale nigdy nie uprawiałem hazardu. Tobie też to radzę, synku.

Rosebud wziął sobie do serca jego słowa, ale dziś wieczór najwyraźniej o nich zapomniał. No cóż, przynajmniej przekonał się, że nie miał szczęścia w grach losowych.

Linton pomyślał, że najwyższy czas zbierać się do domu, ale nie ruszył się z miejsca. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu zupełnie nie miał ochoty wstawać od stolika, zastawionego opróżnionymi kuflami. Zza glinianych naczyń obserwował od niechcenia grupkę bawiącą się setnie przy stojącej nieopodal ławie. Pięciu czy sześciu osobników o byczych karkach hałaśliwie żartowało przy grze, obficie zakrapianej winem. Na kolanach dwóch z nich siedziały szczątkowo odziane damy negocjowalnego afektu, z przyklejonym do twarzy rozmarzonym uśmiechem udając, że również dobrze się bawią przy swoich chłopcach. „Chłopcy”, jak domyślił się Linton, to Zawietrznicy, a konkretnie tak zwana grupa uderzeniowa. Pewnie nie byliby w stanie ukraść laski ślepej staruszce, ale gdy zawodziły subtelniejsze metody, kiedy potrzebny był sztuczny tłum - to właśnie po nich posyłano. Nawet tak dobrze naoliwiona maszynka jak gildia złodziei potrzebowała od czasu do czasu pary mięśni.

Nikt nie reagował na przykre dla ucha zachowanie osiłków; ostatecznie klienci dobrze wiedzieli do kogo faktycznie, choć nieoficjalnie, należało to miejsce. Przynajmniej obie przedstawicielki najstarszego zawodu świata były balsamem dla oczu. Podczas gdy Linton bezwstydnie cieszył wzrok przepięknym biustem jednej z dziewczyn, niebezpiecznie napinającym wiązania gorsetu, usłyszał skrzypienie drzwi wejściowych. Po chwili ktoś obszedł jego stolik i usiadł ciężko naprzeciwko, ku rozczarowaniu Lintona zasłaniając malowniczy widok.

Jason.

Na twarzy Lintona zagościło niejakie zaskoczenie, zwiększone po chwili, kiedy ujrzał, że mężczyzna oddycha ciężej niż zwykle, trzymając się za lewy bok. Pas oddarty z koszuli posłużył jako prowizoryczny opatrunek, na którym zakrzepło nieco krwi. Jason oparł dłonie na blacie i wbił w Lintona spojrzenie, trzeźwe i przenikliwe jak zawsze, więc Rosebud uznał, że rana była powierzchowna.

- Kłopoty?

- Nic poważnego. Gdzie reszta?

- Wyszli przed kwadransem.

Wiedział, co zaraz nastąpi i westchnął w duchu. Ujrzał jak blizna na czole Jasona marszczy się w przypływie gniewu.

- Spóźniłeś się - dodał, starając się, aby nie zabrzmiało to zbyt przepraszająco.

- Ach tak. Mają może dziś wieczorem jakieś inne spotkania? - uderzył pięścią w stół - Ja wam płacę właśnie za wasz czas, do cholery!

- Mówiłem Marcusowi, żeby poczekał - skłamał gładko Linton, miał już bowiem serdecznie dość faktu, że to on zawsze musiał użerać się z szefem - Widocznie gdzieś mu się spieszyło.

- Wiesz, gdzie mieszka? Masz jego adres?

- Powiedział nam tyle, ile uznał za stosowne. Niewiele o nim wiem. Poza tym - tu blondyn lekko się uśmiechnął - że mógłby być twoim rodzonym bratem.

- Mam ich o powiadomić, kiedy powtórka - podjął - Może być jutro, o tej samej porze?

- Tak. Omówimy szczegóły akcji. - Linton uniósł brew - Ruszamy pojutrze, koniec zbędnych opóźnień. Zdziwiony?

- Bynajmniej. Przyda mi się trochę ruchu. Kiedy się nudzę, robię różne głupie rzeczy. Jak choćby dzisiaj, siedziałem tu i systematycznie przegrywałem twoje złoto.

Jason wykonał lekceważący gest, który miał chyba oznaczać, że nieszczególnie dba o to, co jego pracownicy robią ze swoimi oszczędnościami. Dalszy pobyt tutaj uważał widocznie za stratę czasu, gdyż uniósł się z krzesła.

- Zagraj ze mną. - słowa te padły tak nieoczekiwanie, że Jason na moment zastygł w bezruchu.

- Co takiego? O co miałbym z tobą grać?

- Jeżeli wygrasz, nie wezmę nic za udział w tej rzeźni, którą planujesz na pojutrze. - Rosebud sam nie wierzył w to, co mówi. Mały Linton-łotrzyk w jego głowie, którego chwilowo odizolował w najdalszym zakamarku umysłu, dobijał się przez ściany swego więzienia wrzeszcząc, że jest głupcem, który marnuje dobry interes.

Jason, wyraźnie zaintrygowany, osunął się z powrotem na siedzenie. Oczy mu błyszczały. Linton stwierdził z satysfakcją, że po raz pierwszy widzi taki wyraz twarzy u szefa.

- A jeśli przegram?

- Wtedy - rzekł dobitnie blondyn, wyraźnie akcentując każde słowo - Wtedy opowiesz mi swoją historię.

Jason odchylił się na krześle i wybuchnął śmiechem. Linton, przyzwyczajony do nieprzewidywalnych zachowań swego pracodawcy, nawet nie mrugnął.

- Wygląda na to, że już wiesz o mnie więcej, niż sądzisz.

- Co przez to rozumiesz?

- Jestem urodzonym graczem. Nie potrafiłbym ci odmówić, nawet gdybym chciał.

I przenosisz zamiłowanie do ryzyka na życie codzienne, dodał w myślach Rosebud.

Kostki zniknęły w zaciśniętej dłoni Jasona.

- Trzy kości, po jednym rzucie.

- Wystarczy - wzruszył ramionami Linton - Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie czerpię z gry żadnej przyjemności.

Kości potoczyły się po szorstkiej powierzchni stołu. Trzy, cztery, dwa.

Poczuł mimowolny dreszczyk emocji, gdy spostrzegł, że może wygrać. Zerknął na Jasona, lecz jego twarz była niczym wykuta w kamieniu. Bądź co bądź, był w swoim żywiole.

Linton zgarnął kości i natychmiast rzucił, poniewczasie przypomniawszy sobie o obowiązkowym chuchaniu na szczęście.

Pięć, jeden i... jeden. Blondynowi wyrwało się paskudne przekleństwo.

- Chyba rzeczywiście masz pecha - skomentował Jason - Nie martw się, może dostaniesz coś ekstra, jeśli dobrze nam pójdzie z konstruktorem.

Linton zgarbił się, wyraźnie przygnębiony. Jason niespodziewanie nachylił się w jego stronę i rzekł cicho, niemalże szeptem:

- Zaskakujesz mnie, Lintonie Rosebud. Żądza wiedzy to cecha godna pozazdroszczenia. I jakże rzadko spotykana u pospolitych rzezimieszków. Ty nie jesteś widać tak pospolity, jak chciałbyś być postrzegany. Możesz być pewien, że należycie to doceniam. Kto wie, może kiedyś wszystko ci opowiem, choć ostrzegam, że historia nie należy do wyjątkowo ciekawych, ani tym bardziej wesołych.

Nagle na ramieniu Jasona wylądowała ciężka dłoń. Jeden z osiłków, widać odznaczający się słabszą głową i większą odwagą niż pozostali, postanowił wytłumaczyć mężczyźnie kilka istotnych spraw. Tuż za nim stał drugi; nie wiadomo, czy miał podtrzymywać chwiejącego się towarzysza, czy też dopomóc w doborze słów.

- Ale coś zaśmierdziało - zagrzmiał chłopiec z grupy uderzeniowej, po czym obaj wyszczerzyli zęby w nieskrywanej radości z udanego żartu.

Rosebud przewrócił oczami. Słyszał już w życiu wiele prymitywnych prowokacji; ta w rankingu oryginalności mieściła się gdzieś pomiędzy „Jesteś głupi osioł” a „Nie chcemy cię tu, mięczaku”.

Zanim Jason wstał, usłyszał jeszcze jak Linton cedzi przez zęby „Zawietrznicy”. Następnie stał już naprzeciwko muskularnego mężczyzny, mając na wysokości oczu jego podbródek.

- Wynoś się stąd, zanim ubrudzisz podłogę - odezwał się złodziej, wskazując na bok Jasona. Trochę bez sensu, zważywszy na fakt, że niegroźne zadraśnięcie dawno już przestało krwawić. Zawietrznik wyraźnie szukał pretekstu do bójki i nie silił się nawet na oryginalne teksty.

Jason musiał dojść do tego samego wniosku gdyż, zamiast pokusić się na jakąś ciętą ripostę, po prostu z całej siły przyłożył mu w żołądek. Za pierwszym ciosem podążyły kolejne, zadawane w błyskawicznym tempie i niemożliwe do zablokowania. Potężny złodziej zgiął się w pół, ale niewiele mu to pomogło, ponieważ Jason natychmiast chwycił go za uszy, przycisnął i przygrzmocił kolanem w środek twarzy.

Linton skrzywił się, jakby to on został trafiony, po czym bez przekonania zaoferował się:

- Pomóc ci, szefie?

„Szef” nie uznał za stosowne odpowiadać. Kiedy obity Zawietrznik zatoczył się, zamroczony, Jason celnym kopniakiem posłał go na spotkanie towarzysza, który właśnie zdecydował się z impetem wkroczyć do akcji. Zanim obaj zwalili się z hukiem na podłogę, Jason zdążył jeszcze trafić „świeżego” osiłka w szczękę.

- Chyba jednak nie. - podsumował Rosebud.

Jego pracodawca jednak na tym nie poprzestał i począł rozdawać leżącym kopniaki w co wrażliwsze miejsca. Starał się przy tym być możliwie sprawiedliwy, ale czuł, że jednak faworyzuje jednego z osiłków.

Ochrona Zachcianki Suwerena nie interweniowała, jako iż byli nią właśnie chłopcy z grupy uderzeniowej. Brodacz za kontuarem z ponurym wyrazem twarzy dał reszcie znak, żeby nie ruszali się z miejsc, a sam znikł za drzwiami prowadzącymi na piętro. Żaden gest nie był jednak potrzebny, pozostali Zawietrznicy, podobnie zresztą jak ich panny oraz grupka kupców przy kartach - jedyni już teraz goście lokalu - spoglądali na scenę z mieszaniną niedowierzania, strachu i... obrzydzenia. Linton musiał przyznać, że w dużej mierze podzielał te odczucia. W chwilach takich jak ta cieszył się, że nie musi występować przeciwko temu dziwnemu człowiekowi, który wynajął go do brudnej roboty. Podczas starcia, jeżeli w ogóle można było tak nazwać lanie, które sprawił dwóm złodziejom, Jason wydawał się cieszyć z całego bólu, jaki sprawia swoim przeciwnikom.

Jason otarł pot z czoła i splunął na nieruchome ciała u jego stóp. Potem jakby nigdy nic skierował się do wyjścia, nie rozejrzawszy się nawet, aby ocenić, jaką reakcję wywołał jego mały spektakl. Kiedy mijał Lintona, odwrócił się i rzucił:

- Jeszcze jedno, spotkajmy się lepiej w Syrence. Tutaj nagle przestało mi się podobać.

*

Stalowa tuleja, którą wstępnie mocował do mechanizmu spustowego, wyślizgnęła mu się z rąk i z łoskotem wylądowała na metalowej płycie warsztatu. Archibald Renfield zaklął w sposób zupełnie nie przystający powadze jego osoby. Jego pomocnik, młody chłopak o obiecującym potencjale, oderwał się od obsługiwanej przezeń maszyny i spojrzał na swego mistrza. Konstruktor niedbale machnął ręką na znak, że nie potrzebuje pomocy. Nawet nie podniósł tulei, zamiast tego otworzył masywne drzwi z kilku warstw żelaza i ze specjalnym zamkiem - jedyną drogę do tego sanktuarium techniki. Wiedział, że ich sforsowanie bez klucza i znajomości szyfru jest właściwie niemożliwe. Zostawiając za sobą zimne, sztuczne światła warsztatu, przeszedł przez widny korytarz.

Ostatnio w ogóle nie był w stanie skupić się na pracy. Nie chodziło nawet o to, że nie radził sobie z zazwyczaj prostymi procedurami. Gorszy był fakt, że praca, zawsze dotąd jego azyl, przestawała sprawiać mu radość, a zaczęła nużyć. Oczywiście, znał przynajmniej częściową przyczynę swego niepokoju i dekoncentracji.

Drzwi do niewielkiego pokoiku po prawej stronie korytarza miały wyłamany zamek. Gdy konstruktor je pchnął, otwarły się z cichym jękiem dawno nieoliwionych zawiasów. Natychmiast otoczył go zapach stęchlizny, a w powietrzu zawirowały drobiny kurzu. Wyblakłe ściany, obraz pokryty wieloletnim nalotem brudu i pajęczyn, lichy stolik a pod nim okuta skrzynia - oto wystrój pomieszczenia w całej swej skromności. Służba dostała wyraźny zakaz sprzątania, czy choćby odwiedzania owej klitki. Stąd też ogólne zapuszczenie i woń minionych lat.

Ponad dwudziestu, pomyślał Archibald, smród dwudziestu parszywych lat.

Dywan kurzu nosił ślady niedawnej wizyty. Intruz zostawił po sobie na szarej powłoce ślady, niczym na śniegu, który przykrywał teraz Miasto. Skrzynia była częściowo wyciągnięta spod stolika. Przez lata była zamknięta, ale dla zręcznego złodzieja tego typu prosty, choć naznaczony rdzą zamek nie stanowił dużego problemu. Archibald uniósł wieko, przy czym ogarnął go pusty śmiech. Złodziej, zakładając że liczył na skarby, bądź przynajmniej na niewielki zysk, musiał być srodze zawiedziony.

Oczywiście, zniknęły dokumenty, a raczej zbiór listów i wiadomości. Poza tym brakowało ozdobnego noża do papieru oraz kilku drobnych prezentów ślubnych, których Teresa nigdy nie widziała na oczy. Po cóż zresztą miałaby je oglądać, skoro dotyczyły innego małżeństwa... Większość rzeczy była jednak na swoim miejscu, jakkolwiek nieco sponiewierana przez intruza. Drobiazgi i śmieci, które mogły wywołać co najwyżej radość u dziecka lubiącego bawić się starociami.

Albo sentyment u pewnego starca.

W kufrze poniewierały się między innymi prymitywne mechaniczne zabawki, które konstruował dla rozrywki u progu swojej kariery. Była też książka, jaką otrzymał od Klary na początku ich znajomości, jedna z wersji historii Miasta. Renfield uniósł ją do oczu i odczytał tytuł: Pravdzive a Zaimujonce Dzieie Naszego Miasta autorstwa niejakiego Korneliusa. O ile dobrze pamiętał, nawet do niej nie zajrzał, historia nigdy go nie pociągała. Były i inne książki, które przekazywał mu jego... wspólnik, jako podręczniki do nauki. Listy i rodowody miejskiej szlachty oraz magnaterii. Polityka wewnętrzna i zagraniczna Miasta, tomiki poezji, podstawy handlu, retoryki - większość owych pozycji Archibald swego czasu przeczytał, choć rzadko wiązało się to z przyjemnością.

Co potrzeba, żeby zrobić z człowieka szlachcica? Co jest wymagane, oprócz pieniędzy?

Konstruktor zwiesił głowę pod ciężarem wspomnień. W tej skrzyni zawierała się cała przeszłość, zła przeszłość, Archiego Renfielda.

*

Linton szybko przemierzył odległość dzielącą go od biblioteki. Rzadko przebywał w tej części Nowego Targu, a ilekroć przechodził w jego cieniu, majestatyczny budynek go onieśmielał. Strzeliste łuki oraz smukłe okna nieco upodabniały budynek biblioteki do świątyni Stwórcy. Nic w tym zresztą dziwnego, został on bowiem wzniesiony właśnie przez budowniczych z Zakonu. W środku rozpościerały się wysoko sklepione korytarze, w których każdy krok odbijał się szerokim echem.

Podobieństwo do miejsca kultu wybiegało poza kwestię architektury. Mógł się o tym przekonać każdy, kto wstąpił w progi biblioteki i poddał się specyficznej atmosferze miejsca, tak różnej od gwaru i tłoku panującego na zewnątrz. Po salach wypełnionych rzędami regałów w ciszy przemykali skrybowie oraz inni pracownicy, a odwiedzający stąpali ostrożnie i lękliwie, jak gdyby bali się obudzić jakieś dziwne bóstwo zamieszkujące ten przestronny gmach. Słychać było szepty i szelest przewracanych stron. Nic jednak nie zakłócało pewnej majestatycznej aury, przenikającej te mury. W pewien sposób była to świątynia, tyle że tutaj świętość stanowiły księgi oraz manuskrypty, a kapłanami byli ludzie pokroju Alberta.

Strażnik u wejścia poznał go i pozdrowił. Dawno temu skryba wydał wyraźne instrukcje w tej sprawie. Rosebud czym prędzej odnalazł gabinet Alberta na wyższym piętrze i zapukał.

- Wejdź, Linton.

Łotrzyk wślizgnął się do komnaty i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Było to jedyne miejsce, gdzie Linton Rosebud, na co dzień oportunistyczny rzezimieszek, zmieniał się nie do poznania. Po części było to wynikiem Małego Układu, jaki zawarł w przeszłości z Albertem.

Jego oczom ukazały się półki, na których spoczywały oprawione w skórę tomiszcza oraz zwoje, których przepisywanie było jednym z zajęć Alberta. Przez obszerne okno wpadały do pomieszczenia jasne promyki zimowego słońca, w których wirowały płatki kurzu. Rosebud wciągnął w nozdrza specyficzny aromat inkaustu, łoju oraz skóry.

Albert zerknął na niego spośród piętrzących się na biurku stosów papieru. Był dość wątłym mężczyzną, o niezdrowej cerze i wodnistych szarych oczach. Sztywne kępki włosów przetykały nitki siwizny, a dłonie pokryte były wyblakłymi plamami po atramencie. Można by z powodzeniem pomyśleć, iż poniekąd przykry wygląd skryby był rezultatem wielu lat spędzonych bez ruchu w murach biblioteki, nad przepisywaniem ksiąg. Rosebud wiedział, że główna przyczyna leżała gdzie indziej.

- Wiesz jak tego nie lubię – powiedział, rzucając na biurko Alberta świstek papieru z notatką – Co tu jest napisane?

Linton umiał czytać, skryba uczył go od kilku miesięcy, aczkolwiek dość nieregularnie. Jednak Albert, jak zwykł to robić już przedtem, dla żartu przesłał mu wiadomość napisaną jakimś archaicznym alfabetem z Karath-din.

- Czy to ważne? – głos pisarczyka, ciepły i stosunkowo głęboki, kompletnie nie pasował do jego smutnej aparycji – Grunt, że przyszedłeś.

- Czy mam przez to rozumieć, że zdobyłeś informacje, o które prosiłem?

Mówiąc, Linton skierował się do jednej z półek i wyciągnął pierwszą z brzegu książkę. Delikatnie przejechał palcem po obwolucie, następnie otworzył książkę i przypatrywał się starannemu i wyszkolonemu charakterowi pisma Alberta. Skryba przyglądał się temu z lekkim uśmiechem.

To był drugi powód, dla którego łotrzyk okazywał tak duży szacunek, kiedy tylko przekraczał próg pracowni Alberta. Linton żywił głęboki pociąg do wiedzy. Albert był bogatym źródłem informacji przydatnych w interesach, to prawda, i za te informacje Rosebud płacił mu odpowiednią monetą, ale ich znajomość nie ograniczała się do tego. U skryby uczył się czytać i pisać, i to w kilku językach, aby w przyszłości mieć swobodny dostęp do całej wiedzy zawartej w książkach. Interesowały go historie, wszelkiego rodzaju. Religii. Miejsc. I ludzi, jak choćby historia człowieka, który nazywał siebie Jasonem, ale który – Linton był o tym przekonany – nosił zupełnie inne miano.

Zatem Linton pożądał wiedzy, a skryba był bramą do niej. Ze swojej strony, Albert miał swoje powody, żeby zgodzić się na edukację Lintona, chociaż wiedział co nieco o zawodzie swojego gorliwego ucznia, a jeszcze więcej się domyślał. Blondyn mógł jednak w pełni liczyć na dyskrecję pisarczyka.

- Owszem, można tak to ująć.

- To znaczy?

- Od czego by tu zacząć... Prosiłeś mnie o wykopanie wszystkiego, co zdołam znaleźć na temat Archibalda i jego willi w Porcie Wschodnim. Ja dowiedziałem się jednak znacznie więcej.

Łotrzyk z trzaskiem zamknął księgę i odłożył ją na miejsce.

- Czekam z niecierpliwością.

- Muszę przyznać, że z początku pomogła mi druga część doskonałego dzieła Battisty.

Skryba wskazał na foliał leżący przed nim na biurku. Linton nachylił się i odczytał tytuł: Jak Przelewano Błękitną Krew, czyli Historia Arystokracji w Mieście.

- Napisał to przed pięciu laty, to wydanie obejmuje również historię współczesną, a konkretnie wydarzenia, które miały miejsce dwanaście lat temu i wstecz.

- Szukałeś informacji o konstruktorze w książce historycznej? – Linton pokręcił głową z niedowierzaniem – Dlaczego?

- Interesująca nas historia ma już ponad dwadzieścia lat – odparł Albert.

- Powiedz – podjął po chwili – czy znasz w ogóle nazwisko Archibalda?

Blondyn zmarszczył brwi.

- Reifeld...nie, czekaj, Renfield.

Albert skinął głową.

- Pan Renfield figuruje na liście szlacheckich nazwisk ni mniej ni więcej tylko dwadzieścia lat właśnie. Co ciekawe, brak jakichkolwiek przodków, czy też krewnych, którzy aspirowaliby do miana arystokracji.

- To znaczy, że przyznano mu tytuł, tak? I posiadłość.

- To jedna z możliwości. Drugą jest ożenek z damą z wyższych sfer.

- Chciałbym, abyś wreszcie przeszedł do rzeczy.

- Kiedy ja właśnie cały czas drążę temat. Tego nie da się powiedzieć w dwóch zdaniach. Czy mówią ci coś nazwiska de Perrin albo Medina?

- Medina... To chyba jedna z rodzin kupieckich – odparł Linton po zastanowieniu – Ale nie słyszałem nic o de Perrin.

- Wcale ci się nie dziwię – westchnął skryba i wygodniej oparł się na krześle – Dobrze więc, zacznę od początku. Pozwól, że opowiem ci pewną historię. Na twoje pytania przyjdzie czas później. Póki co słuchaj uważnie.

- Rodziny de Perrin oraz Medina od wieków dzieliła zadawniona waśń. Nikt już nawet nie dociekał korzeni tej zajadłej wrogości. Kolejne pokolenia w obu rodzinach były wychowywane w niechęci i nieufności do członków drugiego rodu. Mniej więcej dwadzieścia lat temu de Perrin zaczęli być brutalnie mordowani, czasami pozorowano to na wypadki. Miasto huczało od plotek, najwięcej upatrywało oczywiście zleceniodawców morderstw w rodzinie Medina, ale żadnego ze sprawców nie zdołano ująć. Głowie rodu, którą był wtedy Lorenzo de Medina, nigdy niczego nie udowodniono. W końcu ofiarami krwawej wendetty stali się Randolph i Agnes de Perrin, natomiast dwóch synów – oczywistych spadkobierców majątku – zaginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Podejrzewano porwanie dla okupu, ale po młodych szlachcicach na zawsze przepadł ślad. Sprawa zaczęła powoli przysychać, Miasto nie może żyć zbyt długo jedną tragedią. Tym sposobem dziedzicem majątku de Perrin, a przede wszystkim przepięknej posiadłości w Porcie Wschodnim, została Klara, dalsza kuzynka Agnes, małżonka małego wtedy znanego, lecz zdolnego konstruktora, Archibalda.

Linton gwałtownie poderwał głowę.

- Archie Renfield pochodził z dość ubogiej rodziny, małżeństwo z Klarą było dlań szansą na podniesienie statusu społecznego, ale tragedia de Perrinów okazała się być dla niego prawdziwym darem losu. Z dnia na dzień stał się bowiem właścicielem niemałej fortuny. Niedługo potem Klara zmarła, a Archibald, podejrzanie szybko, ożenił się ponownie. Nie korzystał jednak z przywilejów ani przyjemności dostępnych arystokracji. Zamiast jeździć na przyjęcia i oddawać się urokom życia towarzyskiego, zamknął się w posiadłości i wrócił do swojej pracy z maszynami. Nikt za nim zresztą nie tęsknił, ponieważ otaczała go mroczna aura tragedii, jaka spotkała rodzinę jego pierwszej żony.

- Jak zdobyłeś te informacje? – spytał szczerze zaciekawiony Rosebud.

- Książka Battisty skierowała mnie do innych pozycji, ale część tego, o czym mówiłem po prostu pamiętam.

- Pamiętasz?

- Jak sądzisz, Linton, ile ja mam lat?

Łotrzyk przypatrzył się dokładniej Albertowi. Może to dziwne, ale nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiał.

- Bo ja wiem...trzydzieści pięć?

- Czterdzieści trzy. Podczas gdy ty ćwiczyłeś się zapewne w podkradaniu pierwszych sakiewek, nie krzyw się tak, nie jestem tu po to, żeby cię oceniać, ja zaczynałem pracę w ratuszu. Tak jak całe Miasto, żyłem wtedy plotkami o zabójcach i krwi przelewanej w Porcie Wschodnim. To był popularny temat rozmów, zarówno w gospodach, jak i na salonach. Był nawet bard, który ułożył o tym balladę.

Przysunąwszy sobie krzesło, blondyn usiadł i potarł podbródek.

- Okazałeś się istną kopalnią informacji, przyjacielu. Muszę to przetrawić. Dlaczego ktoś chciałby... – przerwał, gdy zdał sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczne rejony.

- Zabić Archiego? – dokończył skryba, po czym ujrzał pytający wzrok Lintona – Nie bądź taki zdumiony, gadają o tym nawet tutaj, w bibliotece. Powód wydaje mi się stosunkowo prosty. Ktoś obwinia Renfielda za masakrę urządzoną rodzinie de Perrin, nie sądzisz? Zresztą małżeństwo Archiego z tą Klarą może się wielu wydawać czymś więcej, niż tylko zbiegiem okoliczności... Mam mówić dalej?

Ktoś... obwinia, w głowie Lintona aż kotłowało się od domysłów. Skryba był inteligentny i jeszcze bardziej domyślny niż on; należało to jak najszybciej przerwać.

- Nie, jestem ci bardzo zobowiązany.

- Dlaczego chcesz to wszystko wiedzieć? – zapytał Albert.

- Zżera mnie ciekawość, jak zwykle.

- To bardzo niezdrowe. Ciekawość. Może cię to drogo kosztować.

- Wiem – odparł smutno łotrzyk – Już zacząłem spłacać pierwszą ratę.

- A skoro mowa o zapłacie... – przypomniał Albert.

Linton pokiwał głową i położył na biurku pulchny, starannie związany woreczek.

- To świństwo cię kiedyś zabije, przyjacielu.

- Znasz nasz mały układ, Rosebud. Moje zdrowie to ostatnia rzecz, jaka powinna cię obchodzić.

- Wręcz przeciwnie. Jesteś mi potrzebny.

Mówił szczerze, ale Albert zupełnie stracił humor, jak zawsze kiedy temat schodził na jego narkotyk.

- Nic na to nie poradzę. A teraz zostaw mnie, proszę.

*

Jeżeli korespondencja dostałaby się w ręce przedstawicieli władzy, byłby skończony. I chociaż Archibald dojrzał już do tego, żeby wstydzić się swoich czynów, to przecież nie spalił wiadomości, chociaż takie dostawał wytyczne. Listy miały być niszczone natychmiast po przeczytaniu. On natomiast stworzył sobie to małe archiwum, igrając w sumie ze swoim losem. Być może podświadomie miał nadzieję, że ktoś kiedyś znajdzie listy i odkryje światu prawdę o Archibaldzie Renfieldzie. W głębi duszy nie żałowałby tego, jeżeli tylko ten diabeł, z którym konstruktor w przeszłości podpisał pakt, odpowiedziałby dzięki temu za swoje zbrodnie.

No cóż, wyglądało na to, że przeszłość właśnie zaczynała go doganiać.

Starszy mężczyzna wstał, gwałtownie zatrzaskując wieko kufra. Zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju, próbując rozgryźć zagadkę kradzieży.

Pierwsza nasuwała się myśl o młodych de Perrinach. Ale przecież mieli oni swoją wersję wydarzeń i nie potrzebowali niczego więcej. Po cóż mieliby go szantażować skoro pragnęli, zdawało się, jedynie jego głowy. Chcą tylko mojego życia, głucho powtórzył w myślach Renfield, mojego życia, za to, które zabrano im.

Nikt nie mógł wiedzieć o listach, po raz kolejny uspokoił się Archibald. Gdy połączymy to z faktem, że zginęło kilka innych przedmiotów, otrzymujemy kradzież przypadkową. To musiał być zwykły złodziej, mocno sfrustrowany brakiem cennych przedmiotów na widoku. Jeżeli mam rację, pomyślał konstruktor, to wiele zależy od tego, czy ów złodziej potrafi czytać...


* * *

Nareszcie zaczyna się coś dziać


- To niedorzeczne! Z całym szacunkiem, ale...

Podniesione głosy, doskonale słyszalne nawet zza zamkniętych drzwi, kazały kobiecie podnieść głowę znad dokumentów. Zmarszczyła brwi, gdy rozpoznała głos i zdała sobie sprawę, co musiało się wydarzyć: raport, który poprzedniego dnia zostawiła na biurku swojego szefa został przeczytany, wnioski wyciągnięte i właśnie miało miejsce adekwatne do nich działanie.

- Ktoś mnie wrobił! Nie mam powodu, dla którego...

Odpowiedź rozmówcy była zbyt cicha, by kobieta mogła ją usłyszeć, jednak była pewna, że Truart nie dał się nabrać na gładkie słówka, gdy fakty mówiły same za siebie: za znikanie rzeczy z depozytu w jakiś sposób był odpowiedzialny porucznik Hagen, którego muślinowa chusteczka, zdobiona monogramem „H”, została znaleziona w pomieszczeniu depozytu. Nie byłoby to może niczym niezwykłym, zważywszy, że porucznik Hagen posiadał klucz i miał pełne prawo wchodzić do pomieszczenia depozytu, gdyby nie fakt, iż podczas rewizji biura porucznika znaleziono kasetkę, zaksięgowaną jako dowód rzeczowy w sprawie Raputo, domniemanego bossa świata podziemnego.

Rozmowa skończyła się, kobieta usłyszała gwałtownie zatrzaskiwane drzwi dwa pomieszczenia dalej i dudnienie kroków kilku osób idących korytarzem, które chwilę potem weszły na klatkę schodową i zniknęły z zasięgu słuchu, gdy drzwi do jej biura otworzyły się i do środka wszedł szef we własnej osobie.

Kobieta nie mogła powiedzieć, by odkrycie zakulisowych machinacji swojego człowieka numer dwa radykalnie zmieniło coś w wyglądzie czy zachowaniu Truarta: szef zdawał się być tak samo nieprzyjemny i arogancki jak zwykle, może jedynie mina na jego obliczu okraszonym wąsami i krótką, modną w tym sezonie bródką, była bardziej kwaśna.

- Mosley, zawiesiłem Hagena w obowiązkach – zaczął bez wstępu, rzucając na biurko trzy wypełnione dokumentami teczki – Do czasu zakończenia śledztwa przejmujesz jego sprawy.

Nawet nie czekając na jej odpowiedź odwrócił się i ruszył do wyjścia. Kobieta miała dość swoich własnych obowiązków, ale wiedziała, że nie było sensu dyskutować: stanowisko trzeciej najważniejszej osoby w straży miejskiej do czegoś w końcu zobowiązywało. Poza tym, czyż to nie było tym, na co czekała?

Jeszcze w drzwiach, jakby powodowany nagłym impulsem, którego Mosley nie spodziewała się u niego zobaczyć, szeryf odwrócił się i zmierzył swojego drugiego oficera przenikliwym spojrzeniem.

- Dobra robota – odezwał się w końcu, choć kobieta do ostatniej chwili nie była pewna, czy się odezwie, czy po prostu bez słowa zamknie za sobą drzwi.

- Dziękuję – lekko skłoniła głowę patrząc, jak szef obdarza ją jednym ze swoich przelotnych uśmiechów i wreszcie wychodzi na korytarz.

Mosley pozwoliła sobie na gorzki uśmiech. Teraz wystarczyło jedynie usunąć z drogi Truarta, a wtedy, z racji zajmowanego stanowiska i doświadczenia, sama stanęłaby na czele straży miejskiej. Kobieta westchnęła i spojrzała w kąt pokoju, gdzie stała egzotyczna roślina o dużych liściach i słodko pachnących białych kwiatach. Tak, przyznała w duchu jeszcze raz, byłoby najlepiej dla wszystkich, gdyby została szeryfem. Dla wszystkich, prócz, najpewniej, obecnego szeryfa.

Tymczasem dalekosiężne plany musiały poczekać. Mosley sięgnęła po teczki i otworzyła leżącą najbardziej na wierzchu. Teczka zawierała materiały dotyczące najnowszej sprawy, jaką jeszcze do niedawna zajmował się Hagen, a która miała na celu wyjaśnienie nieudanego zamachu na znanego konstruktora, Archibalda Renfielda. Jak okazało się po pobieżnym przejrzeniu, były tam nie tylko dane na temat ostatnich wydarzeń, ale także szczegóły nie do końca rozwiązanej sprawy sprzed ponad dwudziestu lat. Widać porucznik Hagen, zanim dosięgło go ramię sprawiedliwości, sumiennie spełnił swój obowiązek i wyszukał wszystkie dostępne informacje na temat niedoszłej ofiary.

Renfield miał być w jakiś, nie do końca jasny, sposób zamieszany w morderstwo de Perrinów, a przynajmniej tak mówiła dołączona do teczki notatka. Dzięki tamtym wydarzeniom, nieznana ręka pisała dalej, małżonka Renfielda, pochodząca w końcu z bocznej gałęzi rodu, stała się właścicielką jednej z rodowych siedzib de Perrinów w Porcie Wschodnim. Można by pomyśleć, że to właśnie ona miała interes w śmierci swojej kuzynki i jej męża, gdyby nie fakt, że sama dość szybko odeszła z tego świata, oficjalnie na suchoty, co pozostawiło rezydencję w rękach Archibalda.

W teczce znajdowały się też inne dokumenty z tamtego okresu: wyniki oględzin zwłok i miejsca zbrodni, które niedwuznacznie wskazywały na to, że do tej roboty zostali wynajęci zawodowcy, i to prawdopodobnie spoza Miasta.

Komu mogło wtedy zależeć na śmierci mało istotnego, choć pochodzącego z wpływowej familii, małżeństwa? Rozmowy z przedstawicielem rodu ujawniły bowiem, że para została wydziedziczona, a rodzina zerwała z nimi wszelkie kontakty, najwyraźniej z powodu zbrodni przeciwko dobremu imieniu rodu. Małżonek bowiem, wykorzystał owo imię do firmowania spółki handlu antykami, którą założył z niejakim Grimworthem. Przesłuchanie służby zaś, także tej zbiegłej w popłochu z rezydencji zamordowanej pary, przyniosło wytłumaczenie i garść nowych, interesujących faktów: morderstwo małżeństwa nie było jedynym tragicznym wydarzeniem, jakie spotkało stary klan. Zabójstw było więcej, do czego rodzina nie chciała się przyznać, uważając to za sprawę prywatną i nieszczęśliwe wypadki, a służba zaczęła szeptać o klątwie. Kobieta jednak nie wierzyła w klątwy ani przypadki, podobnie jak prowadzący tę sprawę w tamtym czasie. Pierwsze podejrzenie padło na kupiecką rodzinę Medina, hołubiącą jakąś dawną urazę do de Perrinów, której powodu nikt już nie pamiętał. Jednak rozmowy z seniorem rodu, Lorenzo, nie przyniosły rozwiązania, a rodzinie niczego nie udowodniono.

Pozostawał jeszcze wspólnik w interesach, który mógłby chcieć przejąć dobrze prosperującą firmę, albo miał inne ważne powody, by pozbyć się partnera, ale wydawało się, że Grimworthowi bardziej opłacało się mieć de Perrina żywego, niż martwego.

Tymczasem jednak należało się zająć bardziej naglącą sprawą, jaką była całkiem niedawno próba zabójstwa, której, z całkiem dużym prawdopodobieństwem, mogli dopuścić się najbardziej poszkodowani, osieroceni przed ponad dwudziestu laty bracia. Tajemnicza sprawa zagłady de Perrinów, jakkolwiek byłaby pomocna w zrozumieniu motywów obecnych wydarzeń, musiała poczekać.

Kobieta wstała zza biurka. Dopóki zleceniodawca nieudanych zamachów się nie ujawni i nie zacznie działać bardziej bezpośrednio, straż miejska miała związane ręce. Mosley mogła co najwyżej posłać kilku strażników w cywilu, by dyskretnie obserwowali dom Archibalda i mieć nadzieję, że zdążą powstrzymać kolejny atak, zanim dosięgnie Renfielda.

*

Poranek był mroźny, dopiero co wzeszłe słońce roziskrzyło się na zmrożonym przez noc śniegu, powietrze nabrało krystalicznej przejrzystości. Jednak nawet niska temperatura nie zagłuszyła tak charakterystycznego smrodu ryb, glonów, przegniłego drewna i brudnej wody, typowego dla portu. Tylko mewy, krążące wokół masztów statków, nic sobie nie robiły z niskiej temperatury, wypełniając powietrze swoim skrzekiem. Carrie podskoczyła kilka razy w miejscu, by się rozgrzać, ale niewiele to pomogło. Zatupała, chcąc pobudzić krew do szybszego krążenia, ale jedyne, co osiągnęła, to tym dotkliwsze uczucie chłodu w palcach.

Mógłby już wyleźć – pomyślała ze złością, usiłując choć na chwilę zapomnieć o panującym dokoła zimnie i chuchając w dłonie. W tej samej chwili jakby jakaś tajemnicza siła wysłuchała jej złorzeczeń, bo drzwi tawerny „Pod rumianą syrenką” otworzyły się, a dziewczyna w ostatniej chwili zdołała skryć się za rogiem budynku. Ostrożnie wyjrzała tylko po to, by zobaczyć plecy pomocnika kucharza, jak ten zaczął wkładać szczapy drewna do wiklinowego kosza. Carrie zaklęła paskudnie i już miała powrócić do skakania, gdy drzwi ponownie otworzyły się, a na zewnątrz wyszedł wysoki, opatulony płaszczem mężczyzna. Według najświeższych informacji, w tawernie zatrzymali się tylko niewyróżniający się niczym podróżny i bogaty kupiec. O ile kupiec mógłby wyjść tak wcześnie w interesach, tak dziewczyna była pewna, że wybrałby bardziej reprezentacyjny strój. Mężczyzna musiał więc być Jasonem. Carrie porzuciła stanowisko za węgłem i ostrożnie ruszyła za nim.

Dzielnica portowa zaczynała tętnić codziennym życiem. Ruch zaczął się na jednym ze stojących na redzie statków, gdzie trwał załadunek, dziewczyna minęła grupę robotników zmierzających w stronę portowych magazynów, kilku posłańców i służących w liberiach arystokracji Miasta. Kilku uliczników przebiegło z krzykiem przez plac i zniknęło w wejściu uliczki po przeciwnej stronie, prowadzącej na tyły tawerny. Pierwsi rybacy, którzy wrócili z połowu zaczynali sprzedaż ryb prosto z łodzi.

Mężczyzna przed Carrie szedł szybko, zręcznie wymijając nielicznych o tej porze przechodniów. Dziewczyna pozwoliła się wyprzedzić dwóm osobom, trzymając bezpieczny dystans, ale mężczyzna przyspieszył i wybrał odległą uliczkę po prawej stronie. Bojąc się, że straci go z oczu, podbiegła do końca ulicy i skręciła za róg. Nawet nie zdążyła zareagować, gdy nagle przed nią wyrosła ciemna sylwetka, czyjaś ręka pchnęła ją na ścianę i unieruchomiła silnym chwytem. Na wysokości pasa i nieco z lewej strony, coś zakłuło boleśnie. Sztylet.

Postać przybliżyła twarz do jej twarzy, pozwalając się rozpoznać.
Dziewczyna zaszamotała się w uchwycie, ale Jason trzymał mocno.

- Dla kogo pracujesz?

Carrie wydęła wargi w pogardliwym uśmiechu, usiłując zamaskować strach.

- Dla siebie.

Wyraz twarzy mężczyzny, ani ton jego głosu nie zmienił się ani o jotę.

- Naprawdę nie mam na to czasu.

Sztylet gładko wszedł w ciało, przebijając skórę, przedzierając się przez zwoje jelit i ocierając o żebro. Carrie nabrała gwałtownie powietrza tłumiąc krzyk.

- Dla kogo pracujesz?

Przez chwilę w milczeniu walczyła z narastającym bólem, ale Jason nie miał tyle cierpliwości. Sztylet poruszył się gwałtownie w górę, powiększając rozcięcie. Kurtka dziewczyny zaszurała na kamieniach ściany, gdy nagły ruch uniósł ją cal w górę.

- Trybuna Miejska! – wysyczała przez kurczowo zaciśnięte zęby, przelewając w te dwa słowa cały swój ból i strach.

Odpowiedź zaskoczyła Jasona na tyle, że mimowolnie obniżył rękę ze sztyletem.

- Jesteś informatorem?

- Tak! – kolejny gwałtowny wydech, który nie przyniósł ulgi.

- Dla kogo teraz zbierasz informacje?

Niech to się skończy! Niech to się skończy!

- Mavenstock!

- Ta... – zaczął, ale zaraz odwrócił głowę, nasłuchując odgłosów czegoś, czego dziewczyna nie mogła usłyszeć.

Jason wyszarpnął sztylet i nie zwracając na dziewczynę więcej uwagi ruszył w kierunku rynku, schylając się po drodze po garść śniegu. Po chwili już zniknął za rogiem. Nogi Carrie ugięły się pod nią i zsunęła się po murze na kamienie ulicy.

Dopiero teraz poczuła rytmiczne pulsowanie w okolicy rany i rozchodzące się stamtąd ciepło. Śnieg, obok miejsca, gdzie upadła, zabarwił się na czerwono. Nie było czasu. Ignorując rwący ból podniosła się na nogi i ciężko oparła o mur. Krew gwałtownie zatętniła w uszach, a przed oczami nagle pociemniało.

Nie zdążę, przemknęło jej jeszcze przez myśl, nim czyjaś ręka nie chwyciła jej za ramię, a nad sobą zobaczyła twarz, bliźniaczo podobną do twarzy Jasona. Do jej ust została przyciśnięta niewielka flaszka. Płyn był gęsty i cierpki w smaku. Zakrztusiła się pierwszym łykiem, ale osoba trzymająca flaszkę zmusiła ją, by wypiła wszystko.

A potem straciła przytomność.

*

Dziewczyna na łóżku poruszyła się, jeszcze nie do końca świadoma, że to już jawa, wreszcie otworzyła oczy, przez chwilę potrzebną do przejścia do rzeczywistości wpatrywała się w sufit, pewnie usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest i co tu robi, gdy nagle wspomnienie wróciło. Nieco gwałtowniej, niż się można było spodziewać, uniosła się na łokciach, sięgając do miejsca, gdzie nóż przebił skórę i napotykając świeżą bliznę. W następnej sekundzie dostrzegła go, a w jej oczach przez ułamek sekundy, zanim go nie rozpoznała, dojrzał strach. Wściekły zacisnął dłonie w pięści, a dziewczyna opadła na poduszki.

- Więc to nie był sen, co? – przymknęła oczy, a Marcus pozwolił sobie na uśmiech. Jak szybko i bez zdziwienia dostosowywała się do nowej sytuacji. Pewnie nie spotykała się z tym po raz pierwszy.

- Co tu robisz?

Wzruszył ramionami, jakby to nie było wystarczająco oczywiste.

- Ratuję cię?

- I akurat się tak złożyło, że przechodziłeś obok?

Z wysiłkiem podniosła się i usiadła, trzymając za zraniony bok. Skrzywiła się, gdy palce trafiły na nie do końca zabliźnione miejsce.

- Te magiczne lekarstwa są zdecydowanie przereklamowane – stwierdziła półgłosem, a potem podniosła wzrok – To czego chcesz?

- Co? – w pierwszym momencie nie zrozumiał, a potem było za późno, żeby się tłumaczyć.

- Bez obrazy, ale nie sądzę, żebyś pomagał mi z wyłącznie altruistycznej potrzeby ratowania damy z opresji – uśmiechnęła się krzywo.

Z wrażenia na chwilę zapomniał o tym, co miał powiedzieć, a podejrzenie, że dziewczyna nie była tym, za kogo się podawała, tylko się umocniło. Mimowolnie się wyszczerzył.

- Skąd ty znasz takie słowa?

- Się pracuje z pismakami, się wie.

Wreszcie pokiwał z niedowierzaniem głową i pochylił się w jej stronę, uważnie obserwując jej reakcję.

- Powiedzmy, że nie tylko. Chciałbym, żebyś weszła do domu Archibalda Renfielda.

- Że co? – jej zdziwienie było autentyczne i pewnie nawet zapomniała o bólu – Rozmawiasz z niewłaściwą osobą. Do takiej roboty powinieneś wynająć Garretta. Jeśli cię stać.

- Może – zgodził się gładko – Ale to ty już tam byłaś – na jej kpiące spojrzenie dodał – Znalazłem błyskotki. Będzie ci trudno wyjaśnić, skąd masz jego rzeczy.

Jej uśmiech nie zmienił się, tylko oczy lekko się zmrużyły.

- Ty draniu...

Obojętnie wzruszył ramionami.

- To jak będzie?

- To był przypadek! – zamachała gwałtownie rękami – I miałam szczęście.

- Przypadek? – odchylił się na oparcie i założył ręce na piersi. Widać, nie tylko on tu kantował – Przypadkowo sprawdziłaś drzwi, a te były otwarte?

- Przez przypadek dowiedziałam się, że wywaliło alarm – odpowiedziała niechętnie, najwyraźniej nie była to informacja, którą chciała się dzielić. Ale jeszcze jedno nie dawało Marcusowi spokoju.

- A tak właściwie to po co tam wlazłaś? Chyba nie po błyskotki?

Dziewczyna obrzuciła go morderczym spojrzeniem.

- Nie twój interes! – zasyczała.

- Bo znalazłem także to – zza pazuchy wyjął złożoną na czworo kartkę. Kartkę z krótką notatką i listą adresów pod nią. Z miny Carrie widział, że nie musi jej rozwijać, by ją rozpoznała. Pochylił się do przodu. Tym razem nie miał zamiaru dać się spławić – Co tak naprawdę wiesz o Archibaldzie?

- Poczytaj sobie gazety, to się dowiesz.

Carrie odrzuciła koc, zamierzając wstać, ale Marcus gwałtownym chwytem unieruchomił jej ramię. Dziewczyna skrzywiła się.

- Nie mam czasu na gierki.

- Ja też nie – odparła chłodno, nawet nie próbując się wyrwać – Ale powiedz mi, Marcusie, czy jak ci tam na imię, de Perrin, dlaczego miałabym ci pomagać w morderstwie Archibalda Renfielda? Żebyś mógł się zemścić za wydarzenia sprzed dwudziestu lat, na które jedynym dowodem jest świstek papieru?

Dopiero teraz zauważył, jak silnie ścisnął ramię dziewczyny. Zawstydzony tym i zaskoczony, że wiedziała, kim był, puścił ją i w nagłym odruchu desperacji spuścił głowę i zmierzwił sobie włosy.

- Słuchaj, chcę tylko dowiedzieć się prawdy.

Carrie wolnym gestem rozmasowała ramię, mierząc Marcusa nieufnym spojrzeniem.

- Dlaczego miałabym ci uwierzyć?

- Bo chcę, żebyś ostrzegła Archibalda. Jeśli ten świstek papieru jest prawdziwy, to ktoś jeszcze za tym stoi. A nie dowiem się tego, jeśli Archibald będzie martwy, więc ktoś musi powstrzymać Jasona. Ale całej bandy nie uda mi się przypilnować – spojrzał na nią – Pomóż mi.

Wzrok dziewczyny nie zmienił się, ale było widać, że myśli intensywnie. Było w nim jeszcze coś, co mówiło, że z jakiegoś powodu ten pomysł jej się podoba.

- A dlaczego Archie miałby mi uwierzyć? Zamiast założyć, że jestem tam, by, dajmy na to, odwrócić jego uwagę?

Mężczyzna wzruszył ramionami. To było proste.

- Jesteś informatorem. Powodowana troską o dobro publiczne i niewielką nagrodę, jeśli to, co mówisz, okazałoby się prawdą, jako porządny obywatel przychodzisz go ostrzec. Wiesz, że skorumpowanej straży nie można wierzyć, więc przychodzisz bezpośrednio do niego.

- Włamując się do jego domu? To nie wzbudzi jego zaufania.

- To tylko potwierdzi twoje słowa. Jeśli tobie się udało, tym bardziej uda się to grupie zawodowców.

- Jasne – dziewczyna uśmiechnęła się krzywo – I oskarży mnie o współudział.

- Całkiem możliwe – zgodził się, zupełnie bezwstydnie przyznając, że brał taką możliwość pod uwagę – Ale przynajmniej da mu to do myślenia, że ktoś zadał sobie trud, żeby go ostrzec. Tak czy tak, głupotą byłoby to zignorować. A ty przecież chcesz poznać jego historię.

Dziewczyna wreszcie potrząsnęła głową, kąciki jej ust uniosły się w ironicznym uśmiechu.

- Kto nie ryzykuje, nie wygrywa, co?

Marcus nie odezwał się, ale już wiedział, że Carrie się zgodzi. Nie wiedział tylko, dlaczego chciała to zrobić. Dziewczyna pokręciła głową, jakby sama nie mogła uwierzyć, że godzi się na coś takiego.

- Dobra, ale mam wyłączność. I twoją historię też chcę poznać.

*

W Syrence, jak zwykle o tej porze, panował spory gwar, bowiem gospoda posiadała solidną renomę i przyciągała różne warstwy społeczne. Handlarze i pomniejsi kupcy często wynajmowali tutaj pokoje zaraz po zejściu ze statku, pracownicy portowi zachodzili pomiędzy zmianami zaspokoić pragnienie tanim, ale dobrym piwem, a dla nieco bardziej ciekawskich spośród szlachetnie urodzonych Syrenka stanowiła doskonały punkt wyjścia przy zgłębianiu życia niższych sfer.

Linton odsunął zasłonę oddzielającą alkowę od pozostałej części lokalu, chociaż z miejsca, gdzie siedział, widać było jedynie fragment głównej izby i część schodów prowadzących na piętro. Właściciel zamrugał oczami widząc Marcusa – fakt, którego żaden z nich nie przeoczył – ale kiedy Linton grzecznie poprosił go o cichy kąt, akcentując słowa kilkoma srebrnymi monetami, od razu wskazał im ciemnawe pomieszczenie w głębi korytarza, w którym paliła się jedynie stara lampa olejna. Rosebud nadal był zdania, że głupotą było spotykanie się w tak tłocznym miejscu i że dla ich celów lepsza byłaby Zachcianka Suwerena, czy choćby byle jaki zaułek, ale z Jasonem jak zwykle nie było dyskusji. Lintona pocieszał fakt, że alkowa miała tylne wyjście. Drzwi były rzecz jasna zamknięte, ale Łapce otwarcie ich zajęło mniej niż minutę. Pierwsze, co zrobili po wejściu, to upewnili się, że drzwi prowadzą bezpośrednio na uliczkę na tyłach budynku, a nie na jakieś wewnętrzne podwórze.

Zamówili piwo, bo tak wypadało, ale żaden z czterech siedzących przy niskim stoliku mężczyzn nie sięgał po kufel. Wszyscy zachowują się z rezerwą, czujemy niepokój, którego nie było jeszcze wczoraj, pomyślał Linton. Raines w posępnym milczeniu przewiercał Marcusa wzrokiem, jak gdyby oczekiwał, że skłoni go tym do zrobienia czegoś głupiego. Marcus udawał oczywiście, że nic nie zauważa, ale na jego masce opanowania widać było pęknięcia. W przeciwieństwie do Łapki – drobny człowieczek miał na twarzy wymalowany głupawy uśmieszek, sprawiając wrażenie, że myślami był zupełnie gdzie indziej, ale Linton wiedział, że to tylko pozory. Nie sposób było odgadnąć, ile łysy złodziej wie, ani ile się domyśla.

Rosebud dostrzegł w korytarzu Jasona, który widocznie postanowił dzisiaj zadziwić ich swoją punktualnością. Po chwili stanął nad nimi, owinięty w swój znoszony płaszcz i jak zwykle roztaczający niemal namacalną aurę napięcia i przygnębienia jednocześnie. Niczym promyk słońca w słotny dzień, zaraz wszystkim poprawią się humory, pomyślał z kwaśną miną Linton. Łapka bez gadania zwolnił taboret i usunął się pod ścianę, chcąc zarobić kilka punktów u szefa lub – co bardziej prawdopodobne – czując się cokolwiek swobodniej w cieniu.

Zamiast usiąść, Jason skupił uwagę na Marcusie, który nie odwrócił wzroku. Przez krótki moment na ustach Jasona zawitał grymas, który mógł być wzięty za uśmiech. Przedłużającą się ciszę przerwał Raines.

- Co to ma znaczyć, szefie?

- Co takiego?

- Masz nas za głupców? To oczywiste, że łączy was krew.

Marcus miał tygodniową brodę, podczas gdy twarz Jasona była pozbawiona zarostu, choć pokrywała ją sieć zmarszczek, zbyt rozwinięta jak na wiek mężczyzny. Sięgające za uszy ciemne włosy nosił równo przycięte, natomiast Marcus wyglądał trochę dziko ze swoją zmierzwioną niezadbaną czupryną. Byli też oczywiście inaczej odziani. Mimo to, podobieństwo było niezaprzeczalne.

- Chyba że to jakieś czarnoksięstwo, a w tym palców maczać nie będę.

- O to możesz się nie martwić.

- Wcześniej się wstrzymywałem, ale teraz, kiedy widzimy was razem...

- To co?

- Jesteście nam winni wyjaśnienia – Żółta Kamizela wstał gwałtownie i hałaśliwie, podszedł do Jasona.

Zły pomysł, pomyślał Linton, wycofaj się, Raines. Natychmiast.

Jednak, ku zdziwieniu Rosebuda, ich zleceniodawca nie wypatroszył Kamizeli, nie rozkwasił mu nawet nosa pięścią. Po raz pierwszy dzisiejszego wieczora zaszczycił go natomiast pewną dozą uwagi.

- Nic ci nie jesteśmy winni, ani ja ani... Marcus – oznajmił zaskakująco spokojnie – Zatrudniłbym twoją siostrzenicę, Łatwą Łucję, z burdelu na Auldale, gdybym uznał, że okaże się przydatna i gówno powinno cię to obchodzić. Skup się na stojącym przed nami zadaniu. – przejechał wzrokiem po reszcie towarzystwa – To dotyczy was wszystkich.

Raines rozszerzył oczy na wzmiankę o jego rodzinie, ale nie wystarczyło to, żeby się zamknął; wskazał palcem Marcusa.

- On rozmawiał z kimś od Mechanistów. Odebrał jakąś paczkę. Kto wie, z kim jeszcze rozmawia, co?

- Śledziłeś mnie. – Marcus w końcu sięgnął leniwie po kufel, ale Rosebud dostrzegł, że ręka ledwo zauważalnie mu drżała.

- Masz z tym jakiś problem?

- Jesteś bardzo nisko na liście moich problemów, Raines.

- Mówi prawdę? – zapytał Jason.

- Jasne – mężczyzna sięgnął do sakwy leżącej między nogami stołka i wyciągnął pudełko o rozmiarze i kształcie piersiówki, z którego wystawało kilka kabli i przycisków – Zaraz wyjaśnię.

- Widzisz, Raines, twój współpracownik okazał się po prostu bardziej przedsiębiorczy od ciebie. A teraz, jeżeli nie ma więcej powodów do zwłoki, chciałbym przejść do konkretów. Stwórca wie, że niełatwo o to w tej grupie.

Obaj są zaskoczeni, ale grają na potrzeby widowni, pomyślał Linton. Prawdziwe spotkanie odbędzie się później.

- Dajcie znać, jeżeli używam zbyt skomplikowanych słów – słysząc to, Kamizela zmełł w ustach przekleństwo, a Linton tylko się uśmiechnął – Rezydencja jest typowa: dwuskrzydłowa i dwupiętrowa. Układ pomieszczeń już znacie, teren dokoła też wszyscy widzieliście, ale dla przypomnienia... – Jason rzucił na stolik plik papierów, po które Rosebud sięgnął wraz z innymi. Był to ten sam plan posesji, który Jason pokazał im na samym początku, w miarę dokładny, ale nakreślony amatorsko. Kilka punktów i pomieszczeń i punktów było specjalnie zaznaczonych - Tu stajnia i powozownia. Te naniesienia są obecnie zapuszczone i nieużywane; serce posesji, czyli generator, jest raczej gdzie indziej, stawiam na piwnicę, lub jedno z tych pomieszczeń – wskazał na planie – które nadawałyby się na pracownię Archiego. Sam mur to oczywiście banał...

*

...Mur nie stanowił żadnej przeszkody, był zaledwie wstępem do atrakcji, jakie Carrie miała zapewnione tej nocy. Za murem rozciągał się dywan śniegu, ze ścieżkami wydeptanymi przez metalowych wartowników. Carrie wylądowała lekko na ugiętych nogach i przyklękła w cieniu, czekając na odpowiedni moment. Śnieg był suchy i skrzypiący, a niebo czyste – krótko mówiąc niesprzyjające warunki, ale dziewczyna już raz odwiedziła dom Archibalda nieproszona i wiedziała, czego się spodziewać. Już w zeszłym tygodniu spędziła kilka wieczorów w terenie, odmrażając sobie palce u stóp i obserwując trasy patrolowe combotów. Były trzy schematy i Carrie pamiętała je wszystkie – szczerze mówiąc z początku, kiedy dopiero co zainteresowała się sprawą, spodziewała się więcej po konstruktorze. Na jego miejscu wprowadziłaby element losowości do instrukcji wprowadzanych Dzieciom Stwórcy, jeżeli istniała taka możliwość. Renfield ograniczył się do kilku zewnętrznych modyfikacji.

Jej okno wynosiło trzynaście sekund i, przy śniegu spowalniającym każdy krok, ledwo się w nim zmieściła. Już po drugiej stronie, zaczerpnęła kilka głębszych oddechów i podskoczyła. Nie bez kozery wybrała ten konkretny punkt na zakończenie sprintu. Rezydencja miała nieregularną elewację, a w tym miejscu drugie piętro było cofnięte w stosunku do parteru . Udało jej się chwycić krawędzi i podciągnąć; przełożyła nogę i znalazła się na łagodnie opadających dachówkach. Tylko stąd była w stanie przemieścić się na ozdobny gzyms przebiegający pod rzędem okien górnej kondygnacji. Posuwała się stosunkowo szybko i bez wahania, gdyż występ był szeroki a wiatr – choć silny i mroźny – wiał prawie prostopadle do ściany. Co chwilę zaciskała i rozluźniała pięści, usiłując pozbyć się odrętwienia w palcach.

Okrągłe okienko będące jej celem – jedyne, w którym Archibald nie polecił zamontować krat – znajdowało się na poddaszu pomiędzy skrzydłami posesji, nieco powyżej poziomu kondygnacji, ale na szczęście nie poza zasięgiem rąk Carrie. Dziewczyna wyjęła z kieszeni kaftana drobne urządzenie wyglądające jak korba zakończona świdrem, odnalazła na futrynie punkt, gdzie po drugiej stronie znajdowało się zamknięcie i zaczęła wiercić. Tego typu drobiazgi stały się niepokojąco popularne wśród włamywaczy od czasu pojawienia się Mechanistów, więc nietrudno było jej zdobyć egzemplarz.

Po kilku minutach metodycznego kręcenia jej palce – mimo iż w ciepłych rękawiczkach – niemal kompletnie zdrętwiały, ale w końcu skobel zawisł na metalowej końcówce i droga do środka była wolna. Jeszcze jakiś czas Carrie gimnastykowała się przy podciąganiu i przeciskaniu, przeklinając pod nosem niczym pracownik portowy. Przypuszczała, że dla postronnego obserwatora jej nogi i tyłek wystające z okrągłego otworu na szczycie okazałej rezydencji muszą wyglądać całkiem zabawnie. Carrie była chuda jak szczapa, a i tak ledwo się zmieściła.

Wylądowała niezbyt dostojnie głową do przodu, w ostatniej chwili wyciągnąwszy przed siebie ręce. Wstała i otrzepała się, czekając aż kontury dokoła staną się wyraźniejsze, w miarę jak jej wzrok przyzwyczajał się do ciemności głębszej niż na zewnątrz. Do pomieszczenia przenikał chłód z zewnątrz, pachniało kurzem i starym drewnem. Ruszyła w stronę drzwi, ale naraz potknęła się, straciła równowagę i upadła na coś, co ustąpiło z cichym szelestem. Przyjrzała się ze zdziwieniem – miała pod sobą obraz w skromnej ramie, z fragmentem płótna rozdartym jej pięścią. Zaciekawiona, chwyciła obraz i podeszła z powrotem do okna, przecierając dłonią warstwy kurzu. Był to portret kobiety wyglądającej na dwadzieścia pięć, trzydzieści lat. Miała gęste rude włosy, zielone oczy, nieco bladą cerę. Carrie z jakiegoś powodu była przekonana, że kobieta miała piegi, ale malarz zdecydował się nie przenosić na płótno akurat tego elementu fizjonomii.

Carrie zastanowiła się, dlaczego Renfield trzyma w domu obraz przedstawiający kobietę, która nie wyglądała bynajmniej na jego małżonkę. Po chwili zachichotała, uświadamiając sobie oczywistą prawdę: kobieta na obrazie była żoną Archiego, tyle że nie obecną. Dziewczyna zakrzątnęła się po pokoiku, wyciągając jeszcze kilka mniejszych malowideł i rysunków – te kreślone raczej amatorską ręką. Szafa zawierała podomki oraz kolekcję sukien w wielu kolorach i na różne okazje. Na toaletce stały buteleczki z perfumami i kasetka mieszcząca brosze, naszyjniki i inne klejnoty.

To było muzeum, czy może raczej sanktuarium poświęcone jednej osobie. Brakowało tylko świeczek i ołtarzyka. Jeśli Archie zamordował lub zlecił morderstwo Klary, jak przez lata głosiła plotka, to znaczyło, że ma zaiste niezdrowy umysł. A jeżeli nie, cóż, chyba musiał ją naprawdę kochać. A może kochał ją, a jednak zabił? Może musiał ją zabić, bo tak bardzo ją kochał? Carrie westchnęła, przyznając w duchu, w kwestiach sercowych czasem lepiej nie dociekać prawdy.

Nie chcąc tracić więcej czasu, wymknęła się z pokoju i ruszyła w kierunku klatki schodowej. Jeśli dobrze policzyła strażników przy wejściach, w budynku powinien znajdować się tylko jeden, zapewne główny pomagier konstruktora; niewykluczone, że również combot. Przykucnęła przy słupku balustrady i przez minutę lub dwie wsłuchiwała się, ale nie usłyszała charakterystycznego zgrzytu trybów i tłoków poruszającej się maszyny. Na dole okazało się, że miała rację, pod drzwiami sypialni gospodarzy stał Adrian Ginsberg, niemrawo dłubiąc w nosie, pas z mieczem szefa ochrony spoczywał oparty o parapet.

Najwyraźniej zamach na jego życie nie wpłynął na Archibalda tak bardzo, jak można by się spodziewać. Swoją drogą, na miejscu konstruktora, Carrie umieściłaby wartownika pod innymi drzwiami... za którymi stałby combot z naładowaną bronią i dobitnymi instrukcjami. Oczywiście, dziewczyna znała rozkład posesji, ale innego intruza, niedoinformowanego zabójcę dajmy na to, mogłoby to zmylić.

Carrie powinna teraz odwrócić uwagę mężczyzny, specjalnie w tym celu zgarnęła nawet z kasetki na poddaszu ciężki pierścień z wyjątkowo dużym agatem. Miała przecież unaocznić Renfieldowi, w jak dużym jest niebezpieczeństwie i jak bardzo podatny na atak. Przypomniała sobie jednak o niedoszłym zabójcy, którego znaleźli martwego w tej samej sypialni, do której zamierzała się zakraść. Pozory często mylą, a nie wiadomo jak bardzo paranoiczny stał się konstruktor po otarciu się o śmierć.

*

Kiedy Adrian Ginsberg ujrzał sylwetkę wyłaniającą się z cienia w załomie korytarza, przez ułamek sekundy myślał, że widzi ducha. Dziewczyna była niska i wątła, okryta kilkoma warstwami szarego odzienia, z chustą na szyi. Trzymała ręce w górze, na znak że jest nieuzbrojona, i uśmiechała się krzywo. Osłupiały kapitan straży rzucił się po swój miecz, ale pas i rękojeść jak na złość zaklinowały się w okiennej kracie. Sięgnął więc po nóż u pasa i już miał zawołać na swoich ludzi – chociaż usłyszeliby go pewnie tylko dwaj przy westybulu – kiedy widmo przemówiło:

- Nie gorączkuj się tak, Adrian, przychodzę w pokoju. Muszę pilnie pogadać z twoim szefem. To, nie śmiej się tylko, sprawa życia i śmierci.

*

Raines i Łapka zmyli się gdy tylko Jason nakreślił plan działania i wyznaczył każdemu rolę. Linton natomiast zwlekał jak mógł, sącząc powoli resztki ciepłego już piwa. Kiedy tamci dwaj zniknęli za zasłoną alkowy, Jason zwrócił się do usadowionego w kąciku Rosebuda.

- A ty co, nie masz jakiejś babci do okradzenia, książki do przeczytania?

Linton starał się nie okazać zdziwienia, że szef wie o jego wycieczkach do biblioteki miejskiej.

- Mogę zostać?

- Pewnie, ale będę cię musiał potem zabić – odparł Jason lekkim tonem.

Linton poskrobał się po brodzie udając, że zastanawia się głęboko nad wyborem. Jason go nie rozczarował – po chwili parsknął śmiechem, odwracając się do Marcusa.

- Słyszałeś, Nate? Ten oto Linton Rosebud, drobny złodziejaszek i skryty miłośnik wiedzy, chciałby poznać naszą historię. Nie pochlebia ci to?

Ściągnięte brwi i zaciśnięte usta Marcusa dowodziły, że w najmniejszym stopniu nie odpowiada mu wylewność Jasona.

- To jest według ciebie zabawne? Powiedz, kiedy będziesz wbijał Renfieldowi nóż w trzewia, to też będziesz miał za rozrywkę?

- Po pierwsze, myślałem raczej o obdarciu ze skóry, a po drugie: nie, możesz być pewien, że będę się wtedy zachowywać wyjątkowo poważnie, ba!, ceremonialnie.

- Ufasz mu? – Marcus nieprzyjaźnie łypnął okiem na Lintona.

- Ja nikomu nie ufam, ale to nie ma nic do rzeczy. Jutro przecież możemy obaj zginąć, a tak przynajmniej zostaniemy w jakiś sposób zapamiętani – Linton przez cały czas siedział cicho jak mysz i teraz też nie dodał, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to będzie zapewne równie martwy, co pozostali – Wiesz, co jeszcze uważam za zabawne? Że ten kryminalista interesuje się mną bardziej, niż rodzony brat. Tyle lat i nawet się nie uściskamy? – Jason mówił cicho i spokojnie, ale Linton wyczuwał za tą luźną postawą jakąś żelazną nutę.

- Nie tak... to sobie... wyobrażałem, to wszystko – wydusił Marcus.

- A dlaczego nie? Dwaj bracia, skrzywdzeni przez los, dokonują straszliwej zemsty na mordercach swojej rodziny! – dramatycznie wzniósł ręce – Porywająca tematyka i świetny materiał na ciąg dalszy pewnej ballady.

- A pewność, że Archibald jest winny, masz skąd konkretnie?

- Mieszka w naszym domku i śpi w naszych łóżeczkach. Ma winę wypisaną na twarzy, tylko trzeba zerkać pod dobrym kątem.

Linton był święcie przekonany, że Jason – choć wciąż krył się za tymi na wpół ironicznymi ripostami – przez lata poświęcił mnóstwo czasu i pieniędzy na znalezienie sprawcy; wynajęcie Rainesa i reszty ekipy – jak również tamtego pechowego Santiago – musiało być koronną częścią szerzej zakrojonego planu.

Kiedy Marcus przez jakiś czas nic nie odpowiadał, Jason przechylił się nad stołem w jego stronę.

- Widzę, że ktoś nauczył cię stoicyzmu i wartości milczenia. Czemu nigdy mnie nie szukałeś?

- A jak sądzisz?

- No tak.

*

Allan rozejrzał się, ale nie rozpoznawał okolicy. Wąska uliczka, zawalona stosami odpadków, łączyła się kawałek dalej z dwoma identycznymi zaułkami. Otaczały go brudne niskie kamienice, gdzie większość otworów okiennych ziała czernią, a w innych porozpinane były błony lub naoliwione płótno lniane. Chłopiec byłby przerażony, gdyby nie fakt, że jedyne, o czym mógł myśleć, to beznamiętne pary oczu za czarnymi maskami i czerwień rozkwitająca na sukni mamy. Pamiętał też jęki Nathana, który nie mógł wstać, musiał złamać sobie jakąś kość w nodze, kiedy kareta uderzyła o bruk. Cofał się niezgrabnie przed nadchodzącymi cieniami, opierając się na rękach, i wołał brata o pomoc.

Ale Allan uciekał w noc, nie oglądając się za siebie.

Biegł, dopóki miał siły, potem po prostu błądził przed siebie, bowiem bał się zatrzymać i myśleć o tym, co się zdarzyło. Teraz, o świcie, był zmęczony i chciało mu się pić; ale najbardziej chciał do rodziców.

Cios spadł na niego nagle i nie wiadomo skąd, zadzwoniło mu w uszach i zatoczył się do tyłu. Poczuł krew na rozciętej wardze. Potrząsnął głową i mruganiem usiłował wyostrzyć zamglony wzrok. Stało przed nim kilku chłopaków, mniej więcej w jego wieku, chociaż ten, który właśnie mu przyłożył, był nieco większy.

- Witamy szlachetnego panicza – odezwał się, przesadnie akcentując każde słowo, kłaniając się w pas i uchylając cuchnącej filcowej czapki – Czyżby zabłądził panicz w drodze do rezydencji?

Tym razem pięść trafiła Allana w żołądek, aż prawie zgiął się w pół. Pozostali chłopcy zarechotali, ukazując krzywe i zgoła niepełne uzębienie. Mieli na sobie dziwaczne kombinacje strzępów ubrań, które Allana nauczono nazywać łachmanami. On sam miał na sobie eleganckie szarawary i tunikę przystające młodemu członkowi rodu de Perrin, otarte i zakurzone po godzinach snucia się po Mieście, lecz nadal jaskrawo niepasujące do otoczenia.

- Zostaw go, Jason. Po prostu go obszukaj.

- Zamawiam sobie spodnie!

- Oj, chyba się rozpłacze.

Błona w jednym z okien odchyliła się, ukazując pucołowatą twarz kobiety w czepku. Zagapiła się na zajście z nieskrywaną przyjemnością. Obok sterty śmieci przysiadł biały kot i zaczął lizać sobie łapę. Poza tym uliczka była pusta.

- Zgubił zapewne panicz lokaja – drwił ten z przodu – A może mamę? Bez mamusi wszystko jest takie obce i straszne, co?

Tak, och tak. Sztylet i czerwień na sukni, oczy za czarnymi maskami. Allan poderwał głowę.

- Oho, zdaje się, że trafi-

Nie dokończył, gdyż Allan rzucił się na niego, zwalając większego chłopca z nóg. Zaczęli się tarzać w śmieciach i pyle ulicy. Reszta młodocianego gangu, rozbawiona, zamiast pomóc towarzyszowi, cofnęła się, robiąc miejsce walczącym. Allan tłukł i gryzł na oślep i w krótkim czasie udało mu się przygwoździć przeciwnika, który bynajmniej nie spodziewał się takiej wściekłości ze strony bogato ubranego dzieciaka. Allan, z obnażonymi zębami i pustką w oczach, siadł na tamtym okrakiem i w zapamiętaniu okładał go piąstkami, do wtóru przenikliwego śmiechu oglądających.

W końcu spektakl im się znudził, ale zanim odciągnęli go z leżącego, coś ustąpiło z miękkim trzaskiem przy ostatnim uderzeniu. Allan stał chwiejnie, dysząc ciężko, kostki na dłoniach miał starte do krwi, zmieszanej z krwią pokonanego. Nie wiedział, co zrobić z rękami, z których kapało na czerwono. Dzwoniło mu w uszach, ledwo słyszał, co do niego mówią pozostali ulicznicy.

- Nieźle, mały – zaśmiał się jeden z nich – Co za wigor u rozpieszczonego gówniarza.

Drugi nachylił się i potrząsnął pobitym, którego twarz zmieniła się w przerażającą krzepnącą maskę, z nosem jakby wbitym do środka.

- Nie rusza się, niezły omłot dostał. Coś mu chyba pękło, o, tu.

- Figin nie będzie zadowolony, Jason nieźle dźwigał.

- Ha! Nie będzie marudził, skoro przedstawimy mu nowego zawodnika.

- Hej, mały, jak masz na imię?

Allan popatrzył się na niego bezmyślnie, jak gdyby nie rozumiał pytania.

- Imię! Jak cię zwą, pawiu?

- Nowy zawodnik, widać, ździebko otumaniony, ale nic to – jeden z chłopców sięgnął po filcową myckę, która spadła w walce pobitemu ulicznikowi, i wcisnął ją na głowę Allanowi, który w żaden sposób nie zareagował.

- Powitajcie nowego Jasona.

*

- Czyli co, byłeś na mnie z tego powodu obrażony przez dwadzieścia lat?

- Oczywiście, że nie. Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – westchnął Marcus.

- Chcę zapewnienia, że stoimy po tej samej stronie, Nate.

- Chyba w to nie wątpisz?

- Wspomniałeś o zaufaniu. Raines, Łapka, nawet Rosebud: znam ten typ ludzi, są przewidywalni, ich potrzeby są natury finansowej. Ciebie natomiast nie znam. Jesteś mi bliski jak nikt inny, a zupełnie cię nie znam.

- Zależy... zależy mi na sprawiedliwości.

- Ciekawy dobór słów, ale to za mało.

- A co chciałbyś usłyszeć? Do licha, nie masz monopolu na tę osobistą urazę! – zdenerwował się Marcus, zrywając się ze stołka – Myślisz, że nie budzę się czasami z krzykiem, że żyję sobie z dnia na dzień jak gdyby nigdy nic, sądzisz że zapomniałem? Nie zapomniałem, Allan. Może po prostu nie mam ochoty zwierzać ci się w przy jednym z twoich pachołków. Twierdzisz, że odpowiedzialność ponosi konstruktor, a zatem zapłaci. Zapłaci najwyższą cenę.

Linton był już lekko poirytowany wspominaniem jego osoby, jak gdyby był nieobecny, ale trzymał język za zębami. Warto było. Niemniej, coś mu nie pasowało w tym nagłym wybuchu gniewu.

Jason podszedł do Marcusa i szepnął mu tuż przy uchu:

- Wystarczy. Módl się, żebym się co do ciebie nie pomylił, braciszku.

* * *

Prosta robótka


Temperatura na zewnątrz wydawała się przeraźliwie niska w porównaniu do przyjemnie ciepłej stróżówki, z której mężczyzna wyszedł chwilę temu. Wstrząsnął się i podniósł wyżej kołnierz watowanego kubraka narzuconego na krótką kolczugę. Kurtka, dość dopasowana, była za mała, by nosić pod nią coś tak grubego, jak kolczuga, niemiłosiernie piła pod pachami i krępowała ruchy, ale przynajmniej była ciepła. Śnieg zaskrzypiał pod nogami, gdy mężczyzna raźno ruszył w stronę bramy, by zwolnić patrolującego tamten teren kolegę.

Połać ogrodu, rozciągająca się od korpusu rezydencji aż do bramy, pokryta świeżo spadłym śniegiem i rozjaśniona blaskiem księżyca w pełni, była poprzecinana regularnymi koleinami wydreptanymi przez metalowych stróżów Archibalda. Jeden z nich właśnie wyłonił się zza załomu muru i z klekotem i wizgiem maszynerii wolno ruszył w stronę mężczyzny, pracowicie i metodycznie udeptując śnieg na swojej drodze. Mężczyzna obdarzył kreaturę nieżyczliwym spojrzeniem i splunął z odrazą, jakby poczuł w ustach wyjątkowo ohydny smak.

Po raz kolejny tego wieczoru sklął w myślach swojego chlebodawcę. Archibald płacił dobrze, ale nie zachowywał się jak człowiek, który dwa razy stał się celem ataku, a mężczyzna mógłby pójść o zakład, że będzie kolejny. Sam konstruktor również musiał zdawać sobie z tego sprawę, a jednak nie powiększył oddziału strażników. Zamiast tego, zdawać by się mogło, całkowicie zawierzył swym mechanicznym kreacjom, Ginsbergowi pozostawiając problem rozstawienia szczupłych sił ludzkich na, jakby nie było, dużej przestrzeni posiadłości. A na kogo najpierw natkną się zabójcy? Mężczyźnie przyszło do głowy, że mógłby wtedy spojrzeć w inną stronę, jeśli tylko bandyci zostawiliby go w spokoju.

Tej nocy konstruktor wystawił dużego blaszaka, metalową parodię istoty ludzkiej. Jego beczułkowaty korpus i osadzona na nim karykaturalnie duża głowa, obdarzona metalową twarzą, sprawiały wrażenie, jakby istota uginała się pod ciężarem swojego tułowia, pozostając w ciągłym przykurczu. Jakkolwiek karykaturalny byłby wygląd maszyny, mężczyzna doskonale wiedział, jak bardzo potrafiła być zabójcza. Błękitna soczewka, umieszczona w miejscu lewego oka, pozwalała stróżowi widzieć, a połączony z nią mechanizm miał w jakiś inteligentny, jak na pozbawioną życia kupę metalu sposób, rozróżniać przyjaciół od wrogów. Jednak mężczyzna za grosz nie ufał osądowi maszyny w tej kwestii – nie dalej, jak dwa dni temu po pewnym nieostrożnym kocie, który niefrasobliwie wszedł nieproszony do ogrodu, nie zostało nawet futerko, gdy stróż wszczął alarm. Z jednego z ramion, sztywno poruszającego się teraz w rytm kroków maszyny, a zakończonego stalową tuleją, wystrzelił pocisk, niczym bełt z kuszy, a kot nie zdążył nawet miauknąć, gdy kula wielkości pięści niemalże rozdarła go na pół. Blaszak nie miał chyba w swoim repertuarze działań opcji sprawdzania, czy domniemany intruz nie żyje, bo gdy tylko stwierdził, że cel się nie rusza, zawrócił do miejsca, w którym przerwał trasę swojego obchodu i ruszył ponownie po wyznaczonym kursie. Może i z punktu widzenia włamywacza nie było to zbyt przemyślane, przemknęło wtedy mężczyźnie przez myśl, jednak gdyby sam miał w swoim ciele dziurę wielkości jabłka, pewnie przeszłaby mu ochota na dalsze zwiedzanie rezydencji. Zakładając, oczywiście, że nie byłby już wtedy martwy.

Mężczyźnie przebiegł dreszcz po plecach, gdy maszyna na swojej drodze napotkała jego nieruchomą sylwetkę i mimowolnie skurczył się w sobie, oczekując ataku. Błękitna soczewka błysnęła złowrogo, gdy jej spojrzenie przesunęło się po mężczyźnie, ale stróż, nawet nie zwalniając, pomaszerował w dalszą strefę ogrodu.

- Diabelskie nasienie – mężczyzna mruknął pod nosem, gdy był pewien, że maszyna była poza zasięgiem słuchu, po czym ruszył wreszcie w kierunku bocznej bramy dla dostawców i wszystkich innych, którzy nie byli arystokracją.

Skręcił w przejście oficyny, pozostawiając za sobą dobrze oświetlony podjazd i wkraczając w strefę mroku Mniejszego Dziedzińca. W jednej chwili wszystko ucichło i zamarło, jakby ktoś otoczył ten teren niewidzialnym kokonem, a mężczyzna mimowolnie zwolnił kroku.

Dziedziniec sprawiał nierzeczywiste wrażenie. Światło księżyca, dopiero co wzeszłego nad horyzontem, podzieliło plac na strefę światła i cienia rzucanego przez wysoki budynek. Cienie, przyczajone pod łukami podcieni i we wnękach drzwi i okien, wydały się głębsze, niż musiały być w rzeczywistości, jakby prócz pustej przestrzeni kryły coś jeszcze. Wrażenie potęgował fakt, że większość okalających podwórze budynków była pusta i nie używana, okna nie były rozświetlone ciepłym blaskiem, a znikąd nie dobiegał gwar codziennej krzątaniny. Jedynie od strony stajni, zajmującej cały południowy bok dziedzińca, choć lata swojej świetności miała już dawno za sobą, od czasu do czasu dobiegało ciche rżenie koni. Przykurzone, zdawać by się mogło, światło księżyca, odbite od świeżo spadłego śniegu, oświetlało ścianę przeciwległego budynku, dziwnie pozbawioną koloru.

Tu mroźny wiatr nie docierał, jedynie w pobliżu zewnętrznej bramy jeden zbłąkany powiew porwał ze sobą płatki śniegu i przez moment zawirował na środku oświetlonej części, migocząc światłem odbitym od tysięcy kryształków lodu. Nagle poszarzało, cienie wyraźnie się pogłębiły, gdy chmura zasłoniła księżyc, a z nieba posypał się drobny puch. Mężczyzna zganił się za wymysły wyobraźni, wstrząsnął się i przyspieszył, by znaleźć się przy bocznej bramie zanim rozpada się na dobre.

W świetle elektrycznej latarni, zawieszonej na ścianie między bramą a wejściem na klatkę schodową oficyny zobaczył plecy kolegi, nerwowo przestępującego z nogi na nogę, wcisnąwszy dłonie pod płaszcz. Ogień płonący w stojącym przy schodach koksowniku rzucał cień niemal obłej sylwetki strażnika na ścianę obok. Za bramą pobielało, śnieg, który zaczął intensywnie padać, prawie zakrył budynki po drugiej stronie ulicy białą zasłoną. Zdawało się, że temperatura spadła jeszcze bardziej.

- Jeszcze ich nie ma?

Płaszcz odwrócił się na jego głos z kwaśną miną.

- Cholerni dostawcy – ze złością spojrzał w stronę bramy, przed którą jakieś dwa uderzenia zegara temu mieli się zjawić dostawcy, zaopatrujący Archibalda w metalowe półprodukty.

Jakby czekając na ten znak, do dźwięków miasta, docierających do mężczyzn, dołączył bliski, choć nieco przytłumiony przez śnieg stukot podków o bruk ulicy i parskanie koni, gdy woźnica ściągnął im wodze, zatrzymując kryty wóz tuż przed bramą.

Na koźle siedział znajomy woźnica, ale tym razem wyglądał jakoś nieswojo. Na jego płaszczu zebrała się cienka warstwa śniegu. Pomocnik woźnicy, opatulony czarną opończą aż po nos i z naciągniętym głęboko na oczy kapturem chuchał w dłonie w bezpalczastych rękawiczkach. Koła wozu zostawiły w śniegu głębokie ślady, głębsze, niż zazwyczaj, grzbiety koni parowały w niskiej temperaturze.

Mężczyzna podszedł do wozu, zostawiając Płaszcz na straży bramy i przyjacielsko pogłaskał bliższego z pary koni po pysku. Ten zarżał i wyciągnął pysk po kostki cukru, które zwykle dostawał od mężczyzny.

- Jak tam, Giles, śnieg na drogach? Nie mogłeś przejechać?

Woźnica jakby chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i tylko pokręcił głową. Pomocnik lekko zeskoczył na ziemię, poła jego opończy na sekundę rozchyliła się, a przy pasie zamajaczył podłużny kształt. Strażnik spiął się w sobie, gotów na odparcie ataku, jeśli taki by nastąpił, a pomocnik przesunął kaptur na środek głowy, odsłaniając znajomą twarz.

- A juści - chłopak odezwał się śpiewnym dyszkantem, chwytając bliższego konia za uzdę i poklepując po boku - tyla śniegu tera napadało, iże nijak nam było wyjechać. Ale poradzilim.

Strażnik odetchnął i rozluźnił się, kubrak przestał tak bardzo uwierać. Niemal mimowolnie go obciągnął i ruszył wzdłuż wozu, by dojść do jego tyłu i zaglądnąć do środka. Wewnątrz nikt się nie krył, metalowe elementy, rury, sztaby i inne przedmioty niewiadomego przeznaczenia były przykryte derką, może po to, by chronić je przed niską temperaturą. Mężczyzna schylił się i zajrzał pod wóz, ale również tam nikt się nie czaił i nie wisiał chwytając się podwozia. Nieco rozczarowany wyprostował się, nagle zdając sobie sprawę z jakiś głosów dobiegających od strony ulicy.

Głosy nasiliły się, gdy - ktokolwiek to był - zbliżył się do bramy, po chwili mężczyzna mógł rozpoznać słowa pijackiej piosenki o cnotliwej Katarzynie śpiewanej na dwa fałszujące głosy, a zza zasłony padającego śniegu wyłoniły się dwie podtrzymujące się wzajemnie i idące wężykiem osoby. Strażnik już miał cofnąć się do bramy, ale przystanął, obserwując pijaną dwójkę, zwracając uwagę na żółty kaftan pierwszego z nich, widoczny z każdym rozchyleniem płaszcza i płową czuprynę młodszego, który nie bacząc na mróz i padający śnieg odrzucił kaptur z głowy. Ostatnia zwrotka piosenki skończyła się, gdy mężczyźni doszli na wysokość bramy i przez chwilę panowała cisza. Nie długo jednak, bo zakapturzony zataczający się bliżej wozu zaczął bełkotliwie zachwalać zalety niejakiej Bess, co ją hojnie natura obdarzyła. Z jakiegoś powodu rozsierdziło to blondyna, który zaczął wykrzykiwać coś poszanowaniu czci niewieściej i wygrażać, wreszcie pchnął nie stawiającego oporu towarzysza. Żółty Kaftan zatoczył się, w najmniej spodziewanym momencie nogi odmówiły mu posłuszeństwa i ciężko przysiadł na tyłku, rozglądając się dokoła niewiele rozumiejącym spojrzeniem.

Strażnik ruszył wreszcie w stronę pijaków, niefortunnie blisko Żółtego Kaftana, który postanowił wykorzystać okazję i podnieść się z jego pomocą. Z odrazą chciał go odepchnąć, dopiero ułamek sekundy później uświadamiając sobie, że coś było nie tak. Pijak wcale nie przypominał pijaka, nawet w kwestii alkoholowego odoru, jego oczy były zdecydowanie trzeźwe, a ręka pewnie i silnie chwyciła strażnika za ramię. Ten szarpnął się do tyłu, ale było za późno: przyciasna kurtka skutecznie zablokowała ruch, druga ręka pijaka, uzbrojona w nóż, uderzyła nisko, wrednie, tuż pod zakończeniem kolczugi, celując w górę. Strażnik nagle zwiotczał, jeszcze usiłując utrzymać się na nogach i czując, jak gorąca ciecz spływa pod nogawkę, tworząc na niej ciemną plamę. Chciał się odsunąć, ale tylko niezgrabnie zrobił jeden krok, zdając sobie sprawę, jak wraz z pulsującą krwią uchodzi z niego życie. Upadłby, gdyby nie silny chwyt Żółtego Kaftana. Wreszcie się poddał i gasnącym wzrokiem patrzył, jak na wóz jednym podrzutem ciała wdrapuje się niski, łysy człowieczek, blondyn rusza w stronę stojącego przy koniach pomocnika, a zza węgła wynurza się ponury mężczyzna w znoszonym płaszczu.

Ale wtedy było mu to już całkowicie obojętne.

*

Chłopak stojący przy koniach i ciekawie wyglądający zza wozu od razu zrozumiał dziwne zachowanie strażnika i stojącej przy nim postaci. Nie zastanawiając się puścił wodze, odwrócił się i pobiegł w jedynym nie zablokowanym kierunku. Linton, ciągle jeszcze na środku ulicy, zobaczył to za późno. Ruszył w jego stronę, ale chłopak już dobiegał do następnej kamienicy. Nagle stanął jak wryty, a zza niego wyłonił się Jason, oszczędnym ruchem chowając nóż do pochwy przy pasie. Chłopak chwycił się za gardło, po czym wolno, zdawałoby się, z niechęcią opadł na kolana, gdy ugięły się pod nim nogi. W końcu upadł na bok, w jednej chwili obok jego głowy utworzyła się karminowa plama, ostro odcinająca się od bieli śniegu.

Strażnik stojący przy bramie ze swojego miejsca nie widział, co działo się na ulicy, zasłoniętej przez wóz, ale nie mogła ujść jego uwadze reakcja pomocnika woźnicy. Linton dostrzegł powiewającą połę jego płaszcza, gdy ten odwrócił się i rzucił w stronę wnętrza rezydencji po posiłki, ostrzec resztę, lub po prostu chcąc uciec. Rosebud wyszarpnął zza pasa sztylet i, nie mając wielkich nadziei, cisnął, celując w plecy mężczyzny. Dzieliło ich jakieś dziesięć kroków, strażnik zdążył przebiec do końca przejścia i wypadł na wewnętrzny dziedziniec, gdy nagle wrzasnął, rozrzucił szeroko ręce i runął twarzą w śnieg. Osłupienie Lintona trwało tylko chwilę. Łapka zdołał, jak było widać, przekonać woźnicę, by otworzył bramę i wóz właśnie wjeżdżał do środka, Raines bezceremonialnie chwycił ciało strażnika pod pachy i pociągnął w stronę bramy, znacząc drogę czerwoną smugą, którą szybko pokrywał padający śnieg. Marcus, który jako ostatni pojawił się na miejscu chwycił niefortunnego pomocnika za ręce i przytaszczył go do wejścia do oficyny.

Marszruta stróża patrolującego wewnętrzny dziedziniec i zabudowania gospodarcze po wschodniej stronie rezydencji trwała trzy uderzenia zegara i według obserwacji jeszcze przez dobrą chwilę nie powinien się tam zjawić. Jason skinął krótko Marcusowi, ten bez słowa ruszył w stronę budynku, którym przypuszczalnie był warsztat i po chwili zniknął w przejściu prowadzącym na tyły rezydencji. Za nim podążył Raines. Jason tymczasem ruszył wzdłuż zabudowań i na reprezentacyjny podjazd, w stronę korpusu rezydencji. Linton, zgodnie z planem, podążył jego śladem.

Brama oficyny wychodząca na podjazd była ciemna - najwyraźniej Renfield nie widział potrzeby marnowania energii na oświetlenie budynków, które były praktycznie niezamieszkałe. Ciemna przestrzeń ciągnęła się przez kilka kroków, w połowie jej długości po lewej stronie czerniało wejście na klatkę schodową. Na drugim końcu jaśniała zasłona padającego śniegu, zamazująca dalsze kształty i rzucająca słaby poblask na ściany i drewniany bruk sklepionego przejścia. Było nienaturalnie cicho.

Linton, trzymając się blisko ściany, wyczuł jakąś obecność, jak tylko doszedł na wysokość schodów. Zatrzymał się niezdecydowany, niepewny, czy wyobraźnia nie płata mu figla. Kilka kroków przed nim, pod drugą ścianą, Jason dochodził już do wyjścia na podjazd.

Wreszcie Rosebud ostrożnie ruszył, ignorując przeczucie. Nagle wyraźnie usłyszał dobiegające z boku terkotanie i instynktownie rzucił się w tył. Ułamek sekundy później coś huknęło, Linton poczuł nagły pęd powietrza tuż przy twarzy i usłyszał głuchy łomot, gdy pocisk uderzył w przeciwległą ścianę. Ciemny kształt, zlewający się dotąd z głębokim cieniem klatki schodowej, nagle ożył z jękiem i wizgiem dziesiątek gwałtownie obracających się trybików, o wiele szybciej i zwinniej, niż mężczyzna mógłby się spodziewać. W jednej chwili kształt stanął przed nim, przerastając go o głowę, jedno z ramion uniosło się płynnym ruchem dobrze naoliwionego mechanizmu, mierząc w głowę. Linton bez namysłu rzucił się w bok, pod przeciwną ścianę, chcąc uniknąć strzału, ale ten nie padł. Do mężczyzny dobiegł jedynie klekot maszynerii i nagle z przerażeniem zdał sobie sprawę, że stróż musiał posiadać możliwość zmiany taktyki stosownie do okoliczności. Rosebud nie odwrócił się, by sprawdzić, czy ramię ciągle było wymierzone w jego stronę.

W stosunkowo wąskim przejściu nie było się gdzie schować, mężczyzna mógł cofnąć się na dziedziniec, mając nadzieję, że pocisk nie zdoła go dosięgnąć podczas manewru odwrotu, lub dopaść wejścia na klatkę schodową licząc na to, że maszyna nie będzie potrafiła szybko obrócić się wokół własnej osi. Linton wybrał drugą opcję, zanurkował pod zbrojnym ramieniem, gotów przeturlać się na drugą stronę, gdy nagle poczuł, że drewniany bruk jest śliski. Za śliski.

Maszyna dokonała kolejnej korekty, trybiki zakręciły się szaleńczo, Rosebud zamachał rękami w rozpaczliwej próbie złapania równowagi, zanim nie runął w dół. Huk strzału niemal go ogłuszył, nagły ból zapromieniował wzdłuż policzka aż do ucha, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Chciał zerwać się, ale już wykonując pierwszy ruch wiedział, że nie zdąży.

Stróż tylko nieznacznie obniżył ramię i na sekundę zastygł, gotowy do oddania strzału. Nagle, bez wyraźnej przyczyny, maszyneria jęknęła, a ramię niezdecydowanie zakołysało się na boki. Korpus gwałtownie zatrząsł się, by po chwili znieruchomieć, a głowa powoli opadła na metalową pierś. Zza maszyny wyszedł Jason, odrzucając coś, zdawałoby się, ze wstrętem, na ziemię i wycierając rękę w opończę. Wreszcie podniósł wzrok, dostrzegając Lintona.

- Co tak leżysz? Robota czeka.

Rosebud podniósł się wreszcie dysząc ciężko, nie do końca przekonany, że stróż już się nie poruszy i mając wielką ochotę go skopać. Rana na policzku zaczęła nieznośnie piec i poczuł ciepłą stróżkę spływającą mu za kołnierz płaszcza. Przejechał rękawem po policzku, usiłując zetrzeć krew i zaklął wyjątkowo plugawie, gdy tylko rozjątrzył rozcięcie. Wreszcie ruszył z miejsca, w myślach obiecując Renfieldowi odpłacić się pięknym za nadobne i dodać kilka sztychów od siebie.

Gdy dotarł do wejścia na paradny podjazd światła w całym domu zgasły.

*

Adrian czuł się idiotycznie stojąc z wyciągniętą przed siebie ręką ze sztyletem i mierząc w stronę stojącej przed nim drobnej postaci. Nawet, gdyby chciała go zaatakować, co wydawało się mało prawdopodobne, nie powinien mieć żadnych problemów z powstrzymaniem jej - dziewczyna nie wyglądała na więcej, niż cetnar. Przezornie zatrzymała się poza zasięgiem jego ostrza, ciągle trzymając ręce w górze.

- Jak się tu dostałaś?

Dziewczyna przewróciła oczami.

- Naprawdę? Nie przyszło ci do głowy lepsze pytanie? – westchnęła i powoli opuściła ręce – Słuchaj, rozumiem, że mi nie wierzysz, ale jeśli chcesz mieć ciągle tę robotę, daj mi porozmawiać z Renfieldem.

Ginsberg rzucił okiem na cienie za dziewczyną, ale nie wydawało się, żeby przyszła w towarzystwie. Dach, nagle go olśniło. To jedno nieszczęsne, niezabezpieczone okienko. Choć bogowie jedni wiedzą, jak udało jej się tam dostać.

- Jesteś sama? - głupie pytanie.

To już drugi raz, zaklął szpetnie w myślach, drugi raz, jak niepowołana osoba dostaje się niepostrzeżenie do domu. Teraz też, gdyby dziewczyna sama się nie ujawniła, to znaczy, gdyby nie stał na straży tej przeklętej sypialni, pewnie nikt by jej nie zauważył. Najchętniej zwolniłby strzegących parteru strażników, gdyby nie fakt, że wtedy nie byłoby komu pilnować rezydencji.

- Na razie. Ale jak jeszcze trochę porozmawiamy, to dołączy do nas grupa, która właśnie idzie zamordować twojego szefa.

Adrian wreszcie spojrzał uważnie na dziewczynę, ale nie wyglądało na to, by tamta żartowała.

To w ogóle nie trzymało się kupy. Jeśli przyszła tu, by zamordować Renfielda, nie miałaby powodu, by się ujawniać. Poruszając się niepostrzeżenie i w prawie pustym domu, jedyną trudnością byłoby znalezienie Archibalda. Albo więc usiłowała dowiedzieć się, gdzie był konstruktor, pewnie licząc na to, że Adrian się zdradzi i pójdzie go ostrzec, albo... mówiła prawdę. Ryzyko jednak było za duże.

Trzeba będzie ją gdzieś zamknąć zanim nie zjawi się straż miejska. To jednak wymagało opuszczenia posterunku, ale w zasięgu głosu powinien być przynajmniej jeden strażnik. Nie namyślając się więcej doskoczył do dziewczyny i chwycił ją za wątłe ramię, zanim ta zdążyła się cofnąć.

- Renfield! - wrzasnęła, usiłując się uwolnić, ale nie miała szans z potężnym Ginsbergiem - Idą po ciebie!

Adrian nie czekał na ciąg dalszy. Drugą ręką złapał dziewczynę za kark i brutalnie pchnął w stronę schodów w dół, gdy za jego plecami otworzyły się drzwi i odezwał się kobiecy głos:

- Adrian? Co tu się dzieje?

Ginsberg odwrócił się, zwalniając chwyt, wraz z nim odwróciła się i dziewczyna, zdążył jeszcze dostrzec błysk zrozumienia w jej spojrzeniu: Archibalda nie było w sypialni.

- Proszę wrócić do środka, tu nie jest...

Za oknem huknęło. Dźwięk, choć przytłumiony i dochodzący z odległości nie można było pomylić z niczym innym. Kilka sekund później nastąpił drugi strzał.

Zaskoczyła go najbardziej klasycznym wbiciem łokcia w żołądek i pięty w śródstopie. Gdy zdołał złapać oddech, masując brzuch i powstrzymując się od skakania na jednej nodze, dziewczyny już nie było.

A potem zgasło światło.

*

Tak jak przypuszczał, pomieszczenie generatora było pod ziemią – newralgiczne miejsce powinno mieć tylko jedno wejście i żadnych okien. Prowadziły do niego niewielkie podwójne drzwiczki umieszczone w małej przybudówce pod kątem do powierzchni gruntu, niczym wejście do piwnicy.

Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy samo wejście nie będzie jakoś zabezpieczone przed niechcianymi gośćmi, ale szybko odrzucił tę myśl – Archibald zapewne nie był jedyną osobą, która wchodziła do tego pomieszczenia, wyjaśniać działanie mechanizmu zabezpieczającego każdemu, kto tego potrzebował, byłoby i niebezpieczne i niepraktyczne. Niespodzianki więc musiały czekać w środku. Bo że takie będą, Marcus nie wątpił ani chwili.

W dół prowadziło kilka stopni.

Samo pomieszczenie nie było szerokie, ale ciągnęło się wzdłuż na dobrych kilkanaście kroków. Pod dłuższą ścianą stał nie jeden, ale cały rząd generatorów, co w sumie było zrozumiałe, zważywszy wielkość rezydencji. Większość miała podobną budowę, choć Marcus takich jeszcze nie widział. Obok podstawowych elementów, jak masywny stojan, przymocowany śrubami do podłogi i utrzymujący całą konstrukcję oraz obracający się na nim z cichym szumem wirnik w kształcie podłużnego walca, umieszczony był dodatkowy mechanizm, połączony z jeszcze jednym elementem paskiem napędu. W dalszym rogu pomieszczenia stał generator Van den Graaffa, czubki jego dwóch metalowych słupów wysokości człowieka, zakończone kulami, łączyła błękitna błyskawica, nieustannie drgająca i wydająca niskie trzaski. Powietrze zdawało się buczeć od nagromadzonej w nim energii i Marcus poczuł, jak podnoszą mu się włosy na karku.

Raines mało na niego nie wpadł schodząc na dół, nie spodziewał się widać, że Marcus zatrzyma się tuż przy wejściu. Omiecenie wzrokiem słabo oświetlonego pomieszczenia zajęło mu tylko chwilę, o chwilę za krótko, zanim nie ruszył w stronę pierwszego generatora. Marcus chciał chwycić go za ramię, ale nie zdążył.

- Stój, idioto!

Raines, doszedłszy już do połowy pomieszczenia, nagle zatrzymał się, sztywno odwrócił, wybałuszył oczy i wywalił język. Po czym skrzywił się, co w jego wykonaniu miało pewnie wyrażać uśmiech.

- Widzisz? Tu nic nie ma. Chyba przeceniasz Renfielda.

Ciągle z kpiącym uśmiechem na twarzy zrobił krok do tyłu, by zademonstrować ponad wszelką wątpliwość, że było bezpiecznie, gdy nagle jego twarz wykrzywił paroksyzm bólu, górna warga uniosła się ukazując kurczowo zaciśnięte zęby, oczy w jednej chwili uciekły w głąb czaszki, a całe ciało spazmatycznie zadrgało. W powietrzu rozszedł się ostry swąd spalonej skóry.

Zamknął obwód!

Marcus doskoczył do bliższego rogu pomieszczenia, tuż przy jednym ze słupów, gdzie moment wcześniej zauważył metalową skrzynkę. Szarpnięciem otworzył jej drzwiczki. Jednym ruchem odsunął przewody, odsłaniając podłużny walec z sześcioma bębnami z wyrzeźbioną na nich serią numerów i znajdującą się obok klawiaturę numeryczną. Chwycił za jej obudowę i pociągnął, wysuwając cały panel i odsłaniając wiązki kabli biegnących od klawiatury w głąb urządzenia. Sięgnął do sakwy i wyciągnął z niej prostokątny przedmiot, wystające z niego kable podłączył do przewodów klawiatury, pewnie i bez zastanowienia wybierając odpowiednie wiązki. Bębny ożyły, z suchym trzaskiem przeskakując kolejne cyfry, aż całość ułożyła się w kod, zapadka zaskoczyła, buczenie napięcia przycichło, a Raines ciężko upadł na podłogę.

Musiał już nie żyć, otwarte oczy nieruchomo wpatrywały się w sufit. Jego ubranie dymiło w miejscach, przez które przeszedł prąd, przez wypalone dziury było widać zwęgloną skórę. Marcus pochylił się nad nim, usiłując nie wdychać swądu spalonego ciała i niemal przytykając ucho do jego warg, ale nie wyczuł oddechu. Zaklął podnosząc się. Cóż, Jason będzie musiał pogodzić się ze stratą jednego człowieka. Na przyszłość, jeśli będzie jakaś przyszłość, będzie wybierał rozważniej. A przynajmniej takich, którzy umieją słuchać poleceń. Jeszcze raz schylił się, by zamknąć Rainesowi oczy i podszedł do pierwszego generatora.

Ten jako jedyny zdawał się mieć dodatkowy generator, Marcus dostrzegł uzwojenia na pierścieniu wirnika, równolegle do niego wolno obracało się jeszcze jedno, większe koło, połączone paskiem napędu z niewielkim elementem. Mężczyzna przykucnął przy nim, gdy nagle spłynęło na niego zrozumienie. Wzbudzenie! Wirnik mógł wirować wokół własnej osi, ale jeśli jego uzwojenia nie były zasilane, z niewiadomych dla niego jeszcze przyczyn, prąd nie był wytwarzany. Teraz wystarczyło jedynie odłączyć go od zasilania, by dom pogrążył się w ciemności. Ściągnięcie paska z silnika okazało się dziecinnie proste. Światło lamp zawieszonych pod sufitem zamigotało i po chwili zgasło.

*

Jason z Lintonem zostawili za sobą metalowe „zwłoki” Stróża i wyszli na główny dziedziniec, dość rozległą przestrzeń pomiędzy korpusem i dwoma skrzydłami rezydencji. Jeszcze przed dwiema minutami podjazd był jasno oświetlony elektrycznymi lampami umocowanymi na zewnętrznych ścianach, lecz teraz tonął w ciemnościach. Granica między brukiem dziedzińca a trawnikiem ciągnącym się aż do muru ginęła pod wszechobecnymi czapami śniegu. Po prawej majaczyła masywna żelazna brama, a po lewej widać było portyk zasłaniający główne wejście. Między kolumnami Linton dostrzegł dwóch kłócących się strażników opatulonych w grube płaszcze narzucone na kolczugi i tuniki. Obaj trzymali obnażone miecze i byli wyraźnie niespokojni. Nietrudno było się domyślić o czym dyskutowali.

Powiał ostry wiatr, kąsając twarze i wciskając do oczu wirujące płatki śniegu. Pomimo skrzypienia śniegu, Rosebud sądził, że uda im się podejść wartowników, ale nieszczęśliwie jeden z mężczyzn obejrzał się w ich stronę i poderwał rękę, dając znak swojemu towarzyszowi. Trzeba było oddać Renfieldowi, że nie płacił za ochronę głupcom – strażnicy nie tracili czasu na żadne „Stój, kto idzie?”, nie wyszli też zakapturzonym postaciom na spotkanie, zachowując na szczycie schodów przewagę wysokości, co było raczej rozsądne biorąc pod uwagę jak ślisko było wszędzie dokoła. Nie mogli wszakże wiedzieć, komu zagrodzili drogę.

Rozumiejąc się bez słów, bandyci rozdzielili się na schodach. Blondyn stawiał ostrożnie każdy krok, w przeciwieństwie do Jasona, który stąpał pewnie i miarowo, jak gdyby oderwany od otoczenia. Wartownicy zaatakowali, jak tylko intruzi znaleźli się w zasięgu mieczy. Linton był jednak przygotowany i uchylił się przed pchnięciem, lewą ręką chwycił uzbrojoną dłoń w rękawicy i szarpnął do siebie. Zakutany w ciężką wełnianą opończę, strażnik stracił równowagę i poleciał przed siebie, prosto na ostrze trzymane w prawej dłoni napastnika. Rosebud cofnął się zgrabnie na schodach pod naporem konwulsującego ciała; po chwili strażnik zawisł bezwładnie, wyglądając przy tym dość komicznie, niczym pijak zataczający się na przechodnia.

Linton zrzucił z siebie pokonanego mężczyznę. Miecz, nadal ściskany w dłoni trupa, zabrzęczał na oblodzonych schodach. Obejrzał się, jego pracodawca wycierał już niedbale nóż – na twarzy drugiego strażnika ział upiorny otwór w miejscu oka. Jason nucił sobie pod nosem coś, co podejrzanie przypominało Lintonowi jeden z wierszyków, czy też modlitw Pogan, a jego twarz była jednakowo martwa, co dwaj strażnicy stygnący pod kolumnami – równie dobrze mógł tak czyścić nóż po obieraniu kartofli.

Potężne zdobione drzwi zastali uchylone – najwyraźniej przynajmniej jeden z wartowników zamierzał poszukać przełożonego, lub zbadać przyczynę nagłego odcięcia energii. W sieni było jeszcze mroczniej niż na zewnątrz, ale znali dobrze plan tego domu. Naprzeciw wiły się podwójne kręcone schody na piętro, najbliższe korytarze po bokach prowadziły do poszczególnych skrzydeł: wschodnie zawierało między innymi kuchnię i pomieszczenia gospodarcze, a zachodnie – choć tego nie byli pewni – warsztat konstruktora. Dalsze korytarze, tuż pod klatką schodową, wyłożone kunsztownym puszystym dywanem, prowadziły do sypialni i pokojów gościnnych. To właśnie z tego korytarza słychać było przytłumione odgłosy rozmowy. Jason i Rosebud bez słowa ruszyli w tamtą stronę, przystając u wylotu korytarza, skąd widać było kolejnego strażnika stojącego przy otwartych drzwiach jednej z komnat.

*

Ginsberg przeklinał dzień, w którym przyjął kontrakt na ochronę domu Archibalda Renfielda. Wiedział, że stary miał wrogów, ba, przed podpisaniem umowy sprawdził konstruktora, jak zwykł to czynić z każdym klientem. Znał więc plotki, zarówno te popularne, jak i te bardziej szalone, ale zakładał wtedy, że cały ten bałagan należy do przeszłości i że zapewnia swoim ludziom ciepłą leniwą posadkę na parę lat, dopóki faceta nie wykończy gruźlica lub serce. Renfield jednak, przynajmniej do niedawna, trzymał się w miarę dobrze jak na swój wiek. Co więcej, Adrian – chcąc nie chcąc – dowiadywał się znacznie więcej o interesach swojego chlebodawcy niżby chciał i z czasem zaczął się zastanawiać w jak wielu plotkach spoczywa ziarno prawdy. Nie wszystkie spotkania, na które zabierał ochroniarzy, kończyły się transakcjami uznawanymi powszechnie za legalne; Ginsberg wolał się nie domyślać, co odbywało się na zgromadzeniach, gdzie Archibald wybierał się sam. Konstruktor nie wydawał się przy tym przejmować, ile tajemnic pozna jego szef ochrony... czasami Adrian odnosił wrażenie, że Renfieldowi w ogóle na niczym nie zależało, że ta częściowo przestępcza działalność była dla niego zaledwie rutyną i sposobem na zabijanie czasu.

A potem, z nastaniem zimy, okazało się, że posadka wcale nie jest taka ciepła. Wiedział, że dom był pod obserwacją, nastąpiło kilka incydentów, ukoronowanych nieudanym zamachem. Ale nawet wtedy nie domyślał się, co go czeka.

- Kto to był, Adrianie? Słyszałam wystrzały.

No cóż, Tereso. Jeżeli koniecznie musisz wiedzieć, to jakaś dziewczyna włamała się do posesji i zażądała natychmiastowego widzenia z twoim mężem. Na twoim miejscu zacząłbym się niepokoić, bo wyglądała zaiste czarująco. A potem walnęła mnie w żołądek.

- To był Fletcher, proszę pani, w drodze do generatora.

- Czyżby, a te strzały?

- Awaria jednego ze Stróżów.

Żona konstruktora zmierzyła go miażdżącym wzrokiem, co udało jej się pomimo tego, że była dużo niższa i ubrana w różowy szlafrok.

- Jesteś bezużyteczny, Adrianie, nie potrafisz nawet przekonująco kłamać.

Ginsberg postanowił tych słów nie komentować. W duchu jednak przyznał kobiecie rację – obecnie czuł się raczej mało pomocny.

- Znajdź mojego męża i spróbuj tym razem zarobić na wypłatę: postaraj się, żeby przeżył tę noc, a może nawet kilka następnych. Być może Archie tylko czeka, aż po niego przyjdą, ale mi nie jest wszystko jedno! – zakończyła Teresa twardo, acz nieco piskliwie.

Kto by pomyślał, to zapewne nasza ostatnia noc, a ta głupia krowa nagle wyhodowała kręgosłup. Imponujące, chociaż i tak wiem, że zależy ci wyłącznie na domu i pieniądzach.

Ukłonił się, zapiął pas z mieczem, po czym skierował do sieni. U wylotu korytarza czekały na niego dwie zakapturzone postacie. Ginsberg zaklął wyjątkowo paskudnie, westchnął i, zrezygnowany, sięgnął po broń.

*

Kolejny strażnik, kolejne życie zabrane, żeby de Perrin mogli coś Miastu udowodnić. Linton wyrwał się do przodu, wykonując nożem szybką fintę, a następnie atakując podstępnie zamaszystym cięciem z dołu. Nie docenił jednak Ginsberga, który miał za pasem lata doświadczeń – w równej walce, w końcu z mieczem w garści, szef ochrony znowu poczuł się użyteczny. Bez trudu przejrzał pozorowany atak, kantem dłoni odbił nóż skierowany pod jego żebra, po czym chlasnął blondyna czubkiem ostrza, nisko i nieco na oślep. Cięcie było płytkie i krótkie, bo strażnik nie miał miejsca ani czasu na odpowiedni zamach, w przeciwnym razie zwyczajnie wypatroszyłby Lintona. Ten stęknął, chwycił się za pachwinę i poczuł, jak podłoga usuwa mu się spod nóg. Zamiast tracić czas na dobijanie leżącego, Ginsberg natychmiast przeniósł uwagę na Jasona, wykorzystując powalonego bandytę jako bufor w wąskim korytarzu i wiedząc, że zasięg miecza daje mu znaczną przewagę.

Był dobrym szermierzem i w każdej innej sytuacji, z innym przeciwnikiem, starcie zakończyłoby się jego prędkim zwycięstwem. Uderzył kilka razy najszybciej jak potrafił i za każdym razem jego miecz ze zgrzytem ocierał się o nóż tamtego. Tak skuteczne blokowanie mizernym bądź co bądź ostrzem robiło wrażenie; strażnik spoglądał przez chwilę bez ruchu na Jasona, który wzruszył ramionami i... odłożył swoją broń na parapet. Niewiele myśląc, Adrian wziął potężny zamach i uderzył zza głowy, ale zabójca w mgnieniu oka pochwycił ostrze w urękawiczoną dłoń, unieruchamiając je dwa cale od swojej twarzy. Niemal natychmiast po krawędzi broni zaczęła ściekać krew. Adrian sapnął z wysiłkiem i niedowierzaniem, próbował wyszarpnąć miecz, co przecięłoby jednocześnie dłoń napastnika, ale chwyt Jasona był niewiarygodnie – nienaturalnie – mocny. Skulony na jasnym dywanie, Linton niewiele widział poprzez mgiełkę bólu i pot zalewający mu oczy. Wiedział, że to, co obserwuje powinno być niemożliwe, ale mógł przysiąc, że Jason niczym w zwolnionym tempie, lecz nieuchronnie, odsuwa miecz na bok, odsłaniając strażnika, a następnie pozornie delikatnym ruchem trafia go dwoma palcami w okolice obojczyka. Ginsberg runął na ziemię jak sparaliżowany. Z oczami wytrzeszczonymi jakby miały wypaść mu z czaszki, nie mogąc wykrztusić słowa, patrzył jak Jason – z krwią wciąż miarowo kapiącą mu spod rękawicy – pochyla się niespiesznie, sięga po porzucone przez Lintona ostrze i otwiera mu gardło.

Jason wstał, zerknął przez okno na bezgwiezdne niebo nad ponurym zarysem Miasta i zaczął ponownie nucić cichutko tę dziwną melodię. Po chwili ruszył wzdłuż korytarza i zniknął za drzwiami, których uprzednio strzegł Ginsberg. Linton Rosebud oddychał nierównomiernie i kurczowo zaciskał dłonie na ranie biegnącej od pachwiny do biodra, czując jak posoka przecieka mu przez palce. Płynęła jednak powoli, gęsta i ciemna, i Linton wiedział, że tętnica była nieuszkodzona – przeżyje, jeśli tylko sprawi sobie jakiś prowizoryczny opatrunek, wydostanie stąd i dokuśtyka do najbliższej kryjówki w dzielnicy. Chwilowo jednak nie mógł oderwać wzroku od tych otwartych drzwi.

Wydawało mu się, że dochodzi go echo szeptów z wnętrza komnaty, ale nie był w stanie dosłyszeć nic konkretnego, aż nagle dobiegł go stłumiony kobiecy krzyk, który jednak został niemalże natychmiast ucięty. Chwilę później Jason wynurzył się z pokoju, wciąż mamrocząc pod nosem tę przeklętą melodię i zatrzymał się przy blondynie, który w międzyczasie podciągnął się i oparł ciężko o ścianę. Linton nie ufał w tym momencie zbytnio swojemu wzrokowi, ale zdawało mu się, że spod rozpłatanej skórzanej rękawicy przestała sączyć się krew.

W tym momencie usłyszeli kolejny wystrzał; spojrzeli po sobie.

- Idź, szefie. Załatw, co masz do załatwienia. Poradzę sobie tutaj – wymamrotał Linton. Było mu na zmianę to zimno to gorąco. Idź w cholerę, kimkolwiek jesteś, nie chcę mieć z tobą więcej do czynienia.

Jason otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie po prostu kiwnął głową i popędził z powrotem do sieni, znikając w ciemności. Rosebud sięgnął po zapasowe ostrze i zaczął niezgrabnie, lecz metodycznie, ciąć połę swojego płaszcza na podłużne kawałki. Gdzieś tej nocy zgubił swoją ciekawość i zdał sobie nagle sprawę, że wcale nie chce poznawać dalszego ciągu tej historii.

*

Marcus wygramolił się z podziemnej komory mieszczącej generator i spojrzał na otulone teraz mrokiem zabudowania rezydencji kilkanaście metrów na południu. Szybko jednak spuścił głowę, chroniąc się przed szczypiącym wiatrem i zaczął przedzierać się z powrotem po swoich śladach przez zaspy.

Po raz pierwszy od lat, Nathaniel de Perrin nie był pewien, co dalej robić. Z jednej strony, wydarzenia tej nocy przyprawiały go o obrzydzenie. Coś tam w środku krzyczało, przerwij to, wezwij straż, zanim ten bajzel na dobre wymknie się spod kontroli. Całe życie Marcus był wolny od odpowiedzialności – słuchał poleceń przełożonych, było mu z tym lekko i wygodnie. Bez wątpienia potrafił skutecznie działać na własną rękę, ale zawsze czuł, że cokolwiek czyni, reprezentuje prawo Miasta. A teraz? W ciągu ostatnich tygodni zdawało mu się, że reprezentuje jedynie małego chłopca ze złamaną nogą, płaczącego nad ciałami rodziców. Tylko dzięki temu zresztą był w stanie kontynuować tę farsę. No bo przecież nie można było nawet mówić, że naciągnął reguły – reguły zostały złamane, podeptane i zapomniane. Zaśmiał się gorzko w duchu, gdy pomyślał, jak miałby wyglądać jego końcowy raport ze śledztwa.

Kiedy dotarł do zachodniego skrzydła, pomimo mrozu zrobiło mu się na powrót gorąco. Na skraju mniejszego dziedzińca z przyzwyczajenia przycupnął w cieniu północnego budynku. Brama dostawcza była już zamknięta, konie zaprzęgnięte do wozu przestępowały niespokojnie i potrząsały łbami, a para buchała im z chrap na mroźnym powietrzu. Unieruchomione zwierzęta były wyraźnie zmarznięte i przestraszone zapachem krwi unoszącym się z tężejących trupów, ułożonych starannie pod budynkiem stajni. Łapka nie próżnował.

Marcus zobaczył niskiego człowieczka niedaleko – bez rękawic, jego palce błądziły nerwowo po ścianie północnego zabudowania. Domyślali się, że tajemniczy warsztat znajduje się właśnie tutaj – Jason i Linton mieli poszukać wejścia od wewnątrz. Od strony dziedzińca nie było śladu żadnych drzwi, a kilka wąskich otworów okiennych było zamalowanych i zakratowanych. Łysy bandyta jakimś cudem spostrzegł Marcusa w ciemności i skinął mu lekko głową, po czym wrócił do swoich oględzin.

Już miał podejść i pomóc towarzyszowi, gdy nagle część elektrycznych latarni, umieszczonych na ścianach zabudowań, zamrugała i rozjarzyła się mętnym żółtym światłem. Niemożliwe, pomyślał Marcus, wewnętrzny obieg, zapasowy generator w warsztacie? Postać wychynęła przez drzwi oficyny i przebrnęła przez śnieg na środek placyku.

Archibald. W nienagannie skrojonym brązowym surducie i paltem narzuconym na ramiona niczym opończa, z rękawami zwisającymi po bokach. Stał wyprostowany, ale widać było, że zimno dawało mu się we znaki. Rzadkie siwoszare włosy, zaczesane do tyłu, dodawały mu w pewien sposób dostojeństwa. Tak zapewne prezentował się w przeszłości na oficjalnych spotkaniach, podczas negocjacji handlowych, czy w trakcie przejażdżek przez Miasto w otoczeniu swoich ludzi. Obraz pewnej siebie, surowej elegancji.

Każdy chce wyglądać dobrze na swoim pogrzebie, pomyślał Marcus, ale to przecież dym i lustra. Nawet w tym słabym świetle widać było, że Renfield wyglądał kiepsko, wytworny ubiór skrywał zmęczonego schorowanego człowieka. W rękach trzymał dwa przedmioty.

Łapka, jak tylko zauważył przybysza, swoim zwyczajem nie tracił czasu na formalności. Zaatakował bez słowa, w garści ściskany ledwo widoczny sztylet z poczernionym sadzą ostrzem. Łotrzyk był praktyczny w każdym calu.

Starszy mężczyzna zareagował z szybkością, która przeczyła jego wiekowi, biorąc szeroki zamach trzymaną w prawej dłoni laską. Nie był do jednak ciosany kij, a metalowy pręt, opleciony misterną siatką przewodów, z nietypowym czarnym trzonkiem, na którym rozmieszczono wypukłości wyglądające jak przyciski. Po powierzchni pręta rozchodziły się błękitnawe rozbłyski, a całość trzeszczała energią.

Łapka uchylił się zwinnie i rzucił do przodu, ostrze zaledwie centymetry od celu, kiedy szarpnięty do tyłu pręt zupełnym trafem otarł się o jego kark. Kontakt uwolnił nagromadzoną energię, która przeszyła bandytę dzikimi spazmami. Łapka chciał wrzasnąć, ale stracił kontrolę nad swoim ciałem i z ust pociekła mu tylko strużka śliny. Słaniając się, wylądował na kolanach, widać było lekki dym unoszący się spod jego ubrania.

Upadłby, ale w tym momencie Archibald wetknął mu w usta lufę swojej drugiej broni, o której skuteczności już się wcześniej przekonali. Huknęło, gdy nacisnął spust, a tył głowy nieszczęsnego łotrzyka eksplodował szaro-czerwoną miazgą.

Wszystko to trwało może pięć sekund. Marcus nagle stwierdził, że powinien był wykorzystać ten czas na skrócenie dystansu między nim a konstruktorem. Zastanowił się, czy ta rura, której wylot chwiejnie mierzył teraz gdzieś w okolicy jego brzucha, może wypluć z siebie więcej niż jeden pocisk. Jego kontakt u Mechanistów nie pokazał mu nic, co przypominałoby taki oręż. Marcus postanowił grać na zwłokę:

- To nie musi się tak skończyć – sięgnął do kieszeni płaszcza, gdzie spoczywał mały lniany mieszek z niebezpieczną zawartością. Srebrny Cierń, zakupiony dość tanio od pewnego pozbawionego zasad alchemika. Odległość była jednak zbyt duża.

- Ale jednak musi się to skończyć teraz, w taki lub inny sposób, prawda? – odparł Archibald. Głos bez śladu gniewu, ale jakby zmęczony. Powierzchnia pręta zmatowiała, Renfield odchrząknął i oparł się na nim z wyraźną ulgą - Skrzywdzone dzieci wreszcie dokonują zemsty nad czarnym charakterem i łotrem, który pozbawił ich rodziny.

- Póki co wygląda na to, że to ty masz przewagę.

- I tak odwaliliście tej nocy kawał niezłej roboty – odparł konstruktor, jakby ich wyczyn był godny pochwały. Przesunął wzrokiem po nieruchomym kadłubie bojowej maszyny pod łukowatym przejściem na główny dziedziniec, oraz po ciałach zaciągniętych pod stajnię, choć zaskakująco wiele śladów przemocy zniknęło już pod lekką warstwą nawianego wiatrem śniegu – A teraz sobie porozmawiamy, o ile mi stawy pozwolą. Chcesz porozmawiać?

- Skoro oznacza to, że w najbliższej minucie nie rozwalisz mi głowy swoim wynalazkiem, nie widzę powodu odmawiać.

- Poczucie humoru w takiej sytuacji, ha! – Archibald chciał się zaśmiać, ale zamiast tego rozkaszlał się i splunął flegmą na śnieg – Zatem z którym z was mam wątpliwą przyjemność? Zresztą, co to ma za znaczenie?

- Większe niż myślisz. Mój brat chce tylko wyrównać rachunki...

- A ty nie?

- Nie wiem, cokolwiek się stanie, nie odbierzemy ci przecież tych dwudziestu lat. Chciałem jednak, żebyś odpowiedział mi na kilka pytań.

- Nie jesteś w najlepszej pozycji, żeby żądać wyjaśnień – koniec lufy rusznicy drgał wyraźnie, jakby konstruktor miał problem z trzymaniem broni poziomo – Ale uspokoję twoje sumienie, zasługuję na dzisiejszą noc, zasługuję na zemstę de Perrinów.

Marcus ściągnął brwi ze zdziwieniem.

- Jeżeli zjada cię poczucie winy, dlaczego zwyczajnie nie palniesz sobie w łeb z tego ustrojstwa?

- Bo jestem tchórzem! – trącił końcem laski trupa u swoich stóp – Każdy chce żyć. Jestem słaby i głupi, jak wszyscy. Ilu znasz ludzi, którzy przyznają się do błędu, ilu znasz łotrów, którzy dobrowolnie idą na szafot?

Marcus jednak nie patrzył na starego konstruktora, ledwo go słuchał, ponieważ zdawało mu się, że w ciemnej plamie zakratowanego okna oficyny widzi smukły cień. Przez moment był pewien, że wzrok go zawodzi, ale w tym samym momencie cień mu pomachał.

*

Po raczej niefortunnym spotkaniu z tym idiotą Ginsbergiem, Carrie nie bardzo wiedziała, co dalej robić. Pozostając na piętrze, wróciła do głównego holu, tylko po to, żeby zobaczyć, jak dwie zakapturzone postacie cicho przechodzą przez uchylone teraz główne wejście. Zastygła, skulona, za polerowaną poręczą, dopóki zabójcy Jasona nie zniknęli w tym samym korytarzu, z którego Carrie niedawno uciekła.

Zbiegła po schodach, wdzięczna za bogaty wystrój rezydencji – na klatce schodowej również rozłożono wykładzinę – i skierowała się do zachodniego skrzydła. Korytarz zakręcał w lewo – po lewej stronie mijała rząd okien wychodzących na główny plac – i kończył się otwartymi drzwiami, które musiały prowadzić do zabudowań wewnętrznego dziedzińca. Drugie drzwi, w ścianie po prawej, wyglądały niczym wejście do skarbca: masywna konstrukcja z żelaza i innych tworzyw. Od futryny odchodziły do środka grube zwoje przewodów, a w miejscu zamka i klamki widniał panel do wprowadzania kodu dostępu. One również były otwarte i Carrie już miała zajrzeć w mrok kryjący warsztat konstruktora, kiedy okna aż zadzwoniły w ramach od huku bardzo bliskiego wystrzału.

Rzuciła się przez drzwi oficyny i przykleiła twarz do najbliższego okna wychodzącego na zachodni dziedziniec. Udało jej się w większości uchwycić wymianę zdań pomiędzy Marcusem i Archibaldem. Pomachała mu, kiedy de Perrin zerknął przypadkiem za plecy starca trzymającego go na muszce, po czym zaczęła gorączkowo myśleć, jak odwrócić uwagę Renfielda. Nagle poczuła, przez tunikę i opończę, delikatne ukłucie na wysokości nerek, a tuż przy uchu usłyszała szept: „Znowu ty, szpiclu. Tym razem naprawdę nie mam na to czasu.” Chciała krzyczeć, ale silna dłoń zatkała jej usta.

*

Bez trudu mógł podejść Renfielda i wytrącić mu z rąk nietypowy oręż. Zamiast tego Jason odchrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę. Konstruktor odwrócił się na pięcie i wystrzelił po raz drugi. Marcus był przekonany, że głowa jego brata zaraz rozpryśnie się niczym dojrzały melon, ale kula zaledwie go drasnęła, zostawiając pod uchem malowniczą szramę. Jason rozmazał sobie dwoma palcami krew po policzku, zaczął nucić pod nosem dziwaczną melodię i zbliżył się w spacerowym tempie. Renfield odrzucił rusznicę w śnieg, spodziewał się zimnej kalkulacji, albo gorącego pragnienia zemsty – ale nie szaleństwa.

- Nie chcesz tego skończyć za szybko – stwierdził rzeczowo, po czym zarzęził, odkaszlnął i wypluł sporo flegmy.

- To jak z gotowaniem, tyrasz przez pół dnia, a rodzinka zjada w kwadrans. Ja gotowałem przez dwadzieścia lat. Nie martw się, załatwimy wszystko przed wschodem słońca.

Kiedy Jason był już na wyciągnięcie ręki, Renfield aktywował drugą broń, która zatrzeszczała od nagromadzonej energii, i zaatakował desperacko, ale Jason omijał szerokie zamachy bez wysiłku. Pręt kreślił w półmroku dziedzińca niebieskawe rozbłyski, zamachy były coraz krótsze i bardziej chaotyczne. Na próżno; Jason, niczym za sprawą magii, zawsze w ostatnim momencie znajdował się już gdzie indziej.

- Prawie ci się udało! – szydził, gdyż było to oczywiście dalekie od prawdy; jego przeciwnik sapał ciężko i widać było, że z trudem tłumi kaszel – A przy okazji, twoja żona leży martwa w sypialni. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. – Archibald nie miał już jednak siły, żeby w jakikolwiek sposób zareagować na te słowa.

- Ciekawa zabawka, lecz obawiam się... – ruchem za szybkim do prześledzenia, Jason chwycił konstruktora za nadgarstek i unieruchomił go w żelaznym uścisku, dopóki metalowy pręt nie wypadł ze zmartwiałej dłoni – ...że czas na zabawę się skończył.

Kilka błyskawicznych uderzeń pięścią, po których na twarzy chwiejącego się mężczyzny pojawiła się krew z nosa i pękniętych warg. Ostatnim potężnym ciosem Jason zwalił swoją ofiarę z nóg. Renfield charczał i dygotał, nie wiadomo czy z zimna, bólu czy strachu, czy ze wszystkiego naraz.

- Tylko żebyś mi tutaj nie wykitował na suchoty czy inną palpitację – Jason przyklęknął i przyłożył mu jeszcze parokrotnie z otwartej dłoni.

- To na otrzeźwienie, żebyś czuł, co ci zaraz będę robić – zerknął na Marcusa – Bo zdaje się, że Nate stracił zainteresowanie całym przedsięwzięciem – wyciągnął nóż i zaczął, z pewnym rozmarzeniem w oczach, rysować czubkiem ostrza esy-floresy na już i tak pokrwawionej twarzy starego.

- Czekaj, idioto! - syknął Marcus – Pomyśl, ale możemy się od niego dowiedzieć. Sądzisz, że jeden konstruktor z przerostem ambicji zaplanował całą aferę? – nachylił się i chwycił Archibalda za klapę surduta – Kto to był, Grimworth, Medina?

Archibald albo nie mógł, albo nie chciał odpowiedzieć.

- Podziwiam twoje subtelne metody przesłuchiwania, ale chyba nic się od niego nie dowiesz.

- A ciebie to bynajmniej nie obchodzi, jak widzę – Marcus poderwał się na nogi – Prawda! Po co komu prawda, skoro wydaje ci się, że wyrównałeś nasze wspólne rachunki.

- Dlaczego upierasz się, żeby popsuć mi ten moment? – Jason przyłożył płaz ostrza do szyi Archibalda Renfielda.

Marcus bezceremonialnie odepchnął brata znad ciała konstruktora, który dawał jedynie znikome oznaki życia. Nie spodziewawszy się takiej interwencji, Jason poleciał na plecy.

- To głupota, dlaczego nie możesz tego dostrzec? – krzyknął Marcus. Ponownie sięgnął do kieszeni płaszcza, a jego palce zacisnęły się na lnianym woreczku. Proszek nie powodował żadnych trwałych uszkodzeń, ale mógł skutecznie osłabić każdego przeciwnika – Możemy zabrać go ze sobą i z czasem wycisnąć z drania wszystko, co wie. Teraz udaje twardziela, bo wie, że nie ma nic do stracenia i że ból zaraz minie.

Otrzepując opończę ze śniegu, Jason podniósł się, z mieszaniną rozbawienia i zniecierpliwienia na twarzy.

- Nigdzie nie idź, słodziutki, zaraz do ciebie wrócę – powiedział do Renfielda i schował broń.

- Zapewniam cię, będzie znacznie bardziej rozmowny po wyrywaniu paznokci i przed piłowaniem zębów – przekonywał Marcus. Powolutku i niezgrabnie, bo tylko jedną ręką, rozplątywał supeł na sakiewce – Będziesz mógł przeciągać zabawę jak długo zechcesz, ale na Stwórcę, ten facet jest dla nas dużo bardziej użyteczny, jeśli oddycha i gada.

- Tortury, naprawdę? Jak tu stoję, nie przestajesz mnie zaskakiwać! I co dalej?

- Znajdziemy wszystkich winnych i upewnimy się, że Miasto pozna prawdę.

- Taka... krucjata. – Jason uśmiechnął się dobrotliwie.

- Nazywaj to jak chcesz. A twój kapitalny plan? Jedyna osoba, do której mogłeś dotrzeć, do której w ogóle prowadziły jakieś ślady. Mała nędzna śmierć, symboliczna zemsta – Marcus nie mógł uniknąć krztyny pogardy w głosie – Szczerze mówiąc sądziłem, że, z twoją determinacją, będziesz myślał na większą skalę. Nie pozwolę ci go zabić.

- Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz, Nate? – Jason postąpił krok ku niemu – Pamiętasz chyba, kto zawsze wygrywał nasze bójki w dzieciństwie? Stęskniłeś się za siniakami? – w tym momencie Marcus wyszarpnął dłoń z kieszeni płaszcza, płynnym ruchem opróżniając woreczek prosto w twarz brata.

Jason zawył, kiedy opadł na niego błyszczący proszek, ale zachował niesamowitą przytomność umysłu. Przy kontakcie ze Srebrnym Cierniem, najgorszą rzeczą, jaką można zrobić, jest pocieranie oczu.

- Nie jesteśmy już dziećmi – mruknął Marcus, trafiając unieszkodliwionego mężczyznę z całej siły w podbródek. Jason nie chciał jednak upaść. Po kilku kolejnych uderzeniach i potężnym kopniaku zatoczył się do tyłu, ale ustał. Podrażnione oczy wciąż mu łzawiły.

- Niby nie, ale ty wciąż oszukujesz – warknął Jason i zaatakował na oślep. Nie mogąc uwierzyć, że jego brat wciąż trzyma się na nogach, Marcus dał się zaskoczyć i oberwał pięścią w brzuch. Całe powietrze uszło mu z płuc, jakby ktoś przyłożył mu tłokiem silnika parowego – Nie muszę cię widzieć, żeby sprawić ci lanie, braciszku.

Wiedząc, że nie może znowu liczyć na łut szczęścia, Jason rzucił się szczupakiem po przodu, przewracając Marcusa. Bracia poturlali się po śniegu, każdy chciał zyskać przewagę, przygważdżając drugiego do ziemi. Okładali się nawzajem niezdarnymi uderzeniami, za którymi nie było ani siły ani precyzji. Marcus dostał w nos i w odpowiedzi walnął Jasona w ucho. Po paru minutach odtoczyli się od siebie, leżąc na plecach i dysząc ciężko, a obłoczki pary unosiły się w czarne mroźne niebo.

Obaj byli całkowicie oblepieni śniegiem, twarze mieli zaczerwienione i podrapane. Jason parsknął śmiechem i po chwili Marcus mu zawtórował, gdyż musiał przyznać, że wyglądali dość idiotycznie. Pomasował policzek, gdzie już czuł rosnącego sińca.

- Naprawdę ci zależy, żeby dociągnąć to do samego końca? – Jason zamrugał nadal łzawiącymi oczami. Widział już rozmazane kształty, znak, że alchemiczny proszek przestawał działać.

- Tak – odparł Marcus cicho po chwili namysłu.

- Musi ci zależeć, skoro zaryzykowałeś solidny łomot – zarechotał.

- Wolne żarty, miałem cię na widelcu.

- Bo wiesz – spoważniał Jason – Ja dopilnuję, żeby to miejsce trafiło z powrotem w ręce de Perrinów, choćby nie wiem ile przykrywek musiałbym do tego wykorzystać. Mam środki, o których ci się nie śniło.

- I możesz być pewien, że należycie to doceniam. Ale najpierw...

- W porządku – Jason dźwignął się z zaśnieżonego bruku dziedzińca i powlókł w stronę Archibalda. Nachylił się nad nieruchomym ciałem, przez dłuższą chwilę sprawdzając zarówno puls, jak i oddech. Skrzywił się, co mogło oznaczać równie dobrze rozczarowanie jak satysfakcję.

- Wygląda na to, że nasz problem rozwiązał się sam. Wynośmy się stąd.

* * *

Mosley dobiegła do stojącej przy bramie postaci w łachmanach, ostrożnie wychylającej się zza załomu muru. Gdy mężczyzna odwrócił się w jej kierunku, między warstwami jego odzienia mignęło coś niebieskiego, w odcieniu charakterystycznym dla uniformu straży miejskiej.

- Co się dzieje?

- Weszli do środka jakieś dwa uderzenia zegara temu – mężczyzna oblizał nerwowo wargi – Pięć osób. Zmusili dostawcę, by wjechał do środka. Przynajmniej dwaj strażnicy nie żyją. Słyszeliśmy strzały.

Kobieta zerknęła przez bramę oficyny, ale dostrzegła jedynie kawałek wozu i pokrytą śniegiem powierzchnię dziedzińca. Usłyszała nerwowe rżenie koni i niewyraźne głosy rozmowy. Na placu ktoś był.

Zaklęła w duchu: spóźnili się. Cały plan dyskretnej ochrony Renfielda wziął w łeb, bo ochrona nie była wystarczająco liczna, by zmierzyć się z piątką zdeterminowanych bandytów.

Mogli ich powstrzymać, pomyślała ze złością, ale dobrze wiedziała, że postąpili rozsądniej czekając na posiłki, niż usiłując aresztować grupę i ginąc w trakcie wykonywania zadania, choć była pewna, że wynikało to raczej z tchórzostwa, niż z wykalkulowanej oceny sytuacji. Nie spodziewała się, że w środku zastaną kogoś żywego – w czasie, gdy ochrona czekała na wsparcie, banda miała wystarczająco dużo czasu, by wyrżnąć wszystkich domowników. Przynajmniej będzie mogła działać bez obawy, że potencjalnym zakładnikom stanie się krzywda, pomyślała gorzko. Marna pociecha.

Wreszcie skinęła ręką na jednego ze strażników, z którymi przyszła i wyprostowała się.

- Morgan, weź czterech ludzi i wejdźcie główną bramą. Bądźcie ostrożni, de Perrin są niebezpieczni i zdeterminowani, nie cofną się przed niczym. Zastrzelcie ich, jeśli będzie trzeba, ale nikt z ich szajki dziś nam się nie wymknie. Zrozumiano? Reszta za mną.

*

- Nie ruszać się! Straż miejska!

Dziedziniec w jednej chwili zapełnił się półtuzinem osób w niebieskich uniformach widocznych pod płaszczami. Z bramy naprzeciwko, prowadzącej na paradny podjazd, wbiegała druga grupa, sprawnie i szybko rozstawiając się wokół centralnego punktu placu i podnosząc gotowe do strzału kusze.

Mężczyzna, jeszcze chwilę wcześniej pochylający się nad jednym z dwóch leżących w śniegu ciał, odwrócił się gwałtownie w stronę nadbiegających strażników, w nikłym świetle rzucanym przez latarnie na ścianach dostrzegła ciemne plamy na jego płaszczu i twarz poznaczoną zadrapaniami i siniakiem na policzku. Cztery kroki od niego w głąb placu stał drugi mężczyzna, łudząco podobny do pierwszego, jego twarz również nosiła ślady bójki.

Mężczyzna przy ciele, które jeszcze niedawno musiało być Archibaldem Renfieldem, nie tracił czasu: ruszył w stronę bramy dla dostawców, sięgając jednocześnie po nóż u pasa. Pierwszy bełt trafił go w ramię, ale prawie nie zwrócił na to uwagi, w ciągu trzech sekund skracając dystans o połowę. Dwa następne, niemalże w tym samym czasie wbiły się pod prawą łopatkę i w brzuch. To spowolniło go tylko nieznacznie, strażnik stojący na jego drodze spanikował, nacisnął spust w tym samym momencie, w którym mężczyzna podbił kuszę. Broń wyleciała z ręki strażnika, bełt przeleciał tuż obok ramienia bandyty, a Mosley kątem oka dostrzegła, jak drugi z braci nagle opada na kolana. Strażnik zawył, gdy sekundę później potężna siła chwytu wykręciła mu rękę za plecy, drugą ręką Jason przystawił mu nóż do gardła i ciągnąc go za sobą zaczął cofać się w kierunku bramy dla dostawców.

Nie było to najlepsze rozwiązanie – zakładnik niezgrabnie szedł do tyłu, zmuszając Jasona do wolniejszego tempa i dając strażnikom rozstawionym od strony bocznego wejścia czas, by podążyli za nimi, próbując zajść ich od tyłu. Mając zabezpieczony jedynie przód, Jason wybrał jedyne możliwe wyjście – cofnięcie się pod ścianę.

Do osiągnięcia celu zostało mu jeszcze kilka kroków, gdy po raz pierwszy od ataku Jason się potknął. Kobiecie przeszło przez myśl, że to w ogóle nie powinno być możliwe i że już dawno powinien stracić ochotę na zbyt energiczne ruchy. Dopiero teraz zauważyła ciemne plamy w miejscach, w które wbiły się bełty i pomyślała, że nawet, jeśli nie było tego po nim widać, musiał stracić trochę krwi. Jeszcze chwila i zacznie się mylić.

Jason dotarł na wysokość przejścia w północnej ścianie dziedzińca, gdy nagle kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie: chciał zerwać się do biegu, ale nie zdążył; wewnątrz ciemnego korytarza na sekundę coś rozbłysło jasnym światłem, w tym samym momencie huknął strzał, wzmocniony dodatkowo przez ściany przejścia; stojący bliżej strażnicy z podziwu godną przytomnością umysłu rzucili się na ziemię; Jasonem szarpnęło, ręka z nożem przystawiona do gardła zakładnika zadrgała gwałtownie, mimowolnie przecinając skórę i tętnicę. Strażnik, nagle oswobodzony z uchwytu Jasona, chwycił się za gardło i bezwładnie opadł na kolana, gdy od strony sklepionego przejścia zagrzechotało i z jego cienia wyłonił się zapomniany combot, który patrolując teren posesji musiał zatoczyć koło i wrócił do punktu wyjścia akurat na ten moment.

Niczym zemsta zza grobu.

Mosley mogła jedynie domyślać się, jak poważna była rana zadana przez pocisk mechanicznego stróża, ale dostrzegła zdziwioną minę bandyty, gdy po raz pierwszy ciało nie posłuchało jego rozkazu i wykonało jedynie niezborny krok w tył. Ciemna plama na wysokości pasa powiększała się w szybkim tempie, nie dając złudzeń. Ramię combota zadrgało, wewnątrz maszynerii szczęknęło, stróż załadował kolejny pocisk do działka, nieco szybciej, niż zamontowane na posterunku w Shoalsgate metalowe twarze i wypalił. Siła uderzenia pchnęła Jasona na środek dziedzińca. Zatoczył się, nie zdołał już odzyskać równowagi i runął w śnieg, by wreszcie znieruchomieć.

Stróż zastygł. Mosley dopiero teraz zdała sobie sprawę, że dźwięki, jakie słyszała gdzieś na peryferiach słuchu już od pierwszego strzału, nie były wytworem jej wyobraźni. Odwróciła się akurat na moment, żeby zobaczyć, jak ciągle zaprzężone do wozu konie, przerażone hukiem i wonią świeżej krwi, usiłują oswobodzić się z więzów. Wóz zatrzeszczał, gdy jeden z nich stanął dęba, kopyta zatańczyły na gładkiej powierzchni tafli lodu, która utworzyła się po tamtej stronie dziedzińca. Koń gwałtownie opadł na cztery nogi, dość pokracznie łapiąc równowagę. Wozem szarpnęło, ale ładunek musiał być zbyt ciężki, by nieskoordynowane wysiłki koni mogły go ruszyć.

- Quince, weź... - Mosley skinęła na najbliższego strażnika, gdy nagle z przerażeniem usłyszała kolejny zgrzyt i kątem oka dostrzegła, jak stróż odwraca lufę w jej kierunku. Nie czekała na ciąg dalszy.

- Kryj się!

Ignorując rozszalałe konie rzuciła się w kierunku wozu, desperacko szukając osłony. Zdążyła dobiec do jego krótszego boku, gdy huknął strzał, pocisk trafił tuż nad piastą, wyrywając dziurę w przedniej osi i osypując kobietę drzazgami.

- Ktoś wie, jak to się wyłącza?!

W ostatniej chwili przeturlała się na drugą stronę, wciskając głowę w ramiona, gdy wóz nad nią zaskrzypiał przeraźliwie, przy wtórze rozpaczliwego rżenia koni i wściekłego staccato podków o bruk dziedzińca. Przez brzęk sztab gwałtownie przetaczających się po skrzyni wozu przedarł się regularny i niski dźwięk uderzeń metalu o kamień, najwyraźniej stróż musiał ruszyć ze swojego miejsca, szukając celu, który nagle zniknął mu sprzed oczu.

Nadkruszona oś wreszcie nie utrzymała ciężaru, piasta pękła z głuchym trzaskiem, wóz się zakołysał, by przechylić się na stronę. Metalowe sztaby z impetem trafiły w burtę, która pękła pod napierającym ciężarem, a zawartość z ogłuszającym łoskotem wysypała się na kamienie dziedzińca. Nagle przechylony wóz pociągnął konie do tyłu, te zadrobiły kopytami, ale nie były w stanie utrzymać równowagi na gładkiej powierzchni lodu. Zaprzężony po lewej stronie zdołał stanąć dęba, jego kopyta zaślizgały się, gdy huknął kolejny strzał, tym razem z bardzo bliska. Koń zakwiczał przeraźliwie, wierzgając szaleńczo przednimi nogami, gdy delikatna równowaga została gwałtownie zachwiana. Rozbryzg krwi zrosił śnieg u stóp combota, padając także na skrzynię wozu i znacząc szary metal stróża czerwonymi plamkami, a koń zwalił się bezwładną masą ciała na stojącą tuż obok maszynerię, przewracając ją, do uszu kobiety dobiegł metalowy łoskot, gdy jakaś część stróża została zmiażdżona. Drugi koń, ciągle zaprzężony do wozu, zaszamotał się gwałtownie, nadwyrężony dyszel pękł wreszcie, a oswobodzony koń pognał przed siebie, znikając w przejściu prowadzącym na paradny podjazd.

W nastałej nagle ciszy Mosley ostrożnie wyszła zza wozu, za nią powoli z ziemi podnosili się strażnicy. Od strony gmatwaniny cielska i metalowych elementów dobiegło ciche rzężenie śmiertelnie rannego konia. W śniegu, kilka kroków dalej kobieta dostrzegła nieruchome ciało Jasona, jego brat leżał w głębi placu, tuż przy spoczywającym na palcie starszym mężczyźnie, który musiał być Archibaldem. W kolejnym ciele, leżącym z szeroko rozrzuconymi ramionami, kobieta rozpoznała notorycznego złodzieja, a i mordercę, jeśli było trzeba, znanego w półświatku jako Łapka. Odwróciła się, licząc i ogarniając spojrzeniem drugą połowę dziedzińca. Pod ścianą stajni zobaczyła przykrytą warstwą śniegu kupę łachmanów, z której wystawały trzy pary stóp. Musieli tam leżeć już od jakiegoś czasu, najpewniej więc był to woźnica i dwóch strażników. Rachunek się jednak nie zgadzał.

- Pięć osób, mówiłeś? – zwróciła się do strażnika w łachmanach żebraka – Brakuje dwóch. Rozproszyć się! – krzyknęła do pozostałej reszty – Przeszukać dom!

Strażnik wzięty na zakładnika nie żył oczywiście. Szerokie i nierówne rozcięcie, gdy kobieta przewróciła go na plecy, a także ilość krwi znacząca górną część wamsu i śnieg w miejscu, w którym upadł, nie pozostawiała nadziei. Otwarte szeroko oczy i zastygłe w niemym krzyku usta nadawały twarzy zdziwiony wygląd, jakby mężczyzna do końca nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Jego oprawca leżał kilka kroków dalej, na wznak, ale w przeciwieństwie do strażnika na jego twarzy malował się spokój – najwyraźniej dokonanie zemsty na człowieku, którego obwiniał za śmierć swoich rodziców, było ważniejsze, niż wyjście cało po ukończeniu zadania. Wrażenie robiły dwie rany, a właściwie wyrwy, w części wypełnione mieszaniną mięsa, zmiażdżonych kości i krwi.

Podeszła do Archibalda bez nadziei, że konstruktor mógłby jeszcze żyć – nawet jeśli wysiłki Jasona nie doprowadziły do jego śmierci, na pewno uczynił to tortury, jakim poddany został w ostatnich chwilach swojego życia. Zakrwawiona twarz mężczyzny stanowiła jedną dużą plamę czerwieni, właściwie nie było miejsca, gdzie skóra miałaby swój normalny odcień. Wysokie czoło, dodatkowo uwypuklone zaczesanymi do tyłu siwymi włosami, nosiło ślady kilku głębokich cięć, jasnoczerwona krew wypełniła zmarszczki, podkreślając je. Pod lewym okiem zaczynał czernić się siniak, który nagle przechodził w szeroką poprzeczną ranę na policzku, której krew zdążyła już zaschnąć, wcześniej plamiąc lewą część twarzy malowniczymi zaciekami. Krew ze złamanego, już puchnącego nosa dodatkowo zabarwiła górną wargę opuchniętych, najpewniej rozbitych ust. Kobieta pomyślała, że ten, kto to zrobił, musiał napatrzeć się na więcej, aniżeli tylko na śmierć swoich rodziców.

Miał zamknięte oczy, a pomimo bólu na twarzy malował się wyraz pogodzenia się ze swoim losem. Czyżby jednak był winny i wierzył, że na to zasłużył? Mosley przyklękła przy nim i położyła dłoń na jego piersi, ale nie wyczuła, by ta podnosiła się w oddechu. Pochyliła się do jego w pół otwartych ust, gdy kątem oka dostrzegła ruch.

Leżący dwa kroki dalej drugi z braci rozkaszlał się, kaszel bardzo szybko przeszedł w rzężenie, a na ustach mężczyzny rozprysły się krwawe bańki. Mosley od razu dostrzegła, dlaczego: z piersi Marcusa, nieco powyżej pasa, sterczała lotka bełtu. Stosunkowo krótki pocisk wbił się do dwóch trzecich swojej długości, najpewniej przebijając płuco, materiał dubletu był przesiąknięty krwią daleko poza miejsce, gdzie utkwiło drzewce.

- Nie ruszaj się – kobieta przyklękła przy nim, a wyciągnąwszy chusteczkę przycisnęła ją do rany, usiłując zatamować krwawienie i doskonale wiedząc, że na wiele to się nie zda – Sprowadzę pomoc.

- Nie… – jego dłoń nagle zacisnęła się na jej nadgarstku, mocno, zupełnie nie jak dłoń śmiertelnie rannego człowieka. Przyciągnął ją do siebie sprawiając, że twarz kobiety znalazła się tuż przy jego twarzy. Dostrzegła rozpacz w jego oczach – Powiedz… powiedz, czy…

Mosley gwałtownie poderwała głowę, gdy usłyszała jęk zwalnianej cięciwy i rzężenie konia nagle ucichło. W tej samej chwili chwyt na jej nadgarstku rozluźnił się, a ręka mężczyzny bezwładnie odpadła na pierś. Jasnoczerwona strużka krwi pociekła z kącika ust, znacząc swoją ścieżkę przez policzek aż do ucha. A potem jego oddech ustał.

Kobieta wyciągnęła rękę, by zamknąć Marcusowi oczy, gdy usłyszała za sobą ciche chrząknięcie. Odwróciła się, by zobaczyć jednego ze strażników. Sądząc po minie, nie przynosił dobrych wieści.

- Musi pani to zobaczyć.

*

Korytarz na piętrze prywatnej części rezydencji oświetlała słabe światło lamp, ale przez wielkie okna wpadała blada poświata odbita od leżącego na dziedzińcu śniegu. Już przy schodach kobieta natknęła się na pierwsze ciało.

- To Adrian Ginsberg – towarzyszący jej strażnik wskazał głową równe i głębokie rozcięcie w górnej części szyi leżącego na podłodze mężczyzny, które oprócz krwiście czerwonego mięsa ukazywało także biel kości – Dobrze walczył.

Mosley z ponurą miną dostrzegła otwarte oczy Ginsberga, w których zastygło zdziwienie. A także krople krwi, doskonale widoczne na jasnym dywanie wyściełającym korytarz, które nie wydawały się należeć do mężczyzny. Na leżącym obok zmartwiałej ręki mieczu była widoczna krwawa smuga, najwyraźniej więc Adrian nie został pokonany bez walki. Kilka kroków za nim, pod ścianą, rozpościerała się kolejna plama krwi, większa, na jej brzegu został odciśnięty ślad buta, ktokolwiek więc został ranny musiał mieć jeszcze dosyć siły, by stąd uciec. Strażnik podążył za jej wzrokiem.

- Znaleźliśmy jednego w pomieszczeniu generatorów. Usmażył się – dodał wyjaśniająco – Ten tutaj musiał być drugi. Posłałem dwóch, żeby przeszukali okolicę, nie mógł odejść daleko.

Mosley z aprobatą skinęła głową, gdy drzwi dalej usłyszała głosy i z pokoju wyszedł młody chłopak, kobieta mgliście kojarzyła jego twarz, teraz chorobliwie bladą, jak jakieś dwa tygodnie temu został przyjęty do straży miejskiej. Chłopak zachwiał się, upadłby, gdyby nie pobliska ściana, o którą ciężko się oparł. Było widać, że walczy ze sobą, ale w końcu to, co zobaczył w pokoju, było zbyt makabryczne, by mogło nie wywołać reakcji. Chłopak gwałtownie zgiął się w pół, gdy torsje wstrząsnęły jego ciałem. Nie zdążył dopaść do przyniesionego właśnie z innego pokoju kosza na śmieci i zawartość jego żołądka dołączyła do ciemniejącej plamy na podłodze.

Kobieta westchnęła, ale nie mogła nic poradzić ani na to, że chłopak akurat miał służbę i był na posterunku, gdy zbierała posiłki do rezydencji, ani na to, że niedługo takie widoki przestaną robić na nim wrażenie. Chyba że zmieni zawód.

Ruszyła w stronę pokoju domyślając się, co mogła zastać w środku. Drogę do niego znaczyła ścieżka utworzona z kropel krwi.

Na pierwszy rzut oka nie wydawało się, by sypialnia była miejscem gwałtownych wydarzeń: ogień w ozdobnym kominku płonął, dając przyjemne ciepło i oświetlając dywan i część ogromnego łóżka z baldachimem. Druga jego część była pogrążona w półmroku, którego nie mogły rozjaśnić żarzące się niemrawo lampy na ścianie. Na tle łoża dostrzegła sylwetki dwóch strażników, pochylonych nad tym, co znajdowało się na nim. Powędrowała za ich wzrokiem.

Gwałtownie wciągnęła powietrze, desperacko usiłując powstrzymać falę mdłości, która nagle podeszła jej do gardła. Przełknęła ciężko ślinę, mimowolnie skupiając wzrok na scenie tuż obok i nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co widziała. Biały kot przysiadł tuż przy łóżku, obok zastygającej już plamy, pracowicie i metodycznie liżąc sobie łapę. Na jego zadbanym futerku ostro odcinały się ciemne smugi, jasny materiał kapy był przesiąknięty w miejscu, przy którym przysiadł. Używając do tego całej siły swojej woli Mosley oderwała wzrok od ponurej sceny, dostrzegając szafkę nocną i rozrzucone na jej blacie dokumenty, których kilka spadło na podłogę. Najwyraźniej Teresa musiała nad czymś pracować, zanim nie przeszkodziła jej wizyta zabójcy.

Wdzięczna, że może skupić się na czym innym, skoro Teresie nie można już było w żaden sposób pomóc, kobieta podeszła do szafki i przejrzała pergaminy. Jeden z nich musiał szczególnie zainteresować zabójcę, jego brzeg znaczyła rozmazana smuga krwi.

To był rachunek za wykonanie kamieni nagrobnych dla małżeństwa, Agnus i Randy’ego de Perinów, które miały zostać umieszczone na rodzinnym cmentarzu znajdującym się w parku rezydencji. Mosley potrząsnęła głową. Czy tak właśnie nie nazywała się zamordowana para? Dokument był jednak sygnowany na jakieś pięć lat po zabójstwach, poza tym, jak kobieta sobie przypominała, małżeństwo zostało wydziedziczone, z pewnością więc nie mogło zostać pochowane z innymi członkami rodziny. Czyżby celem zabójców te prawie 30 lat temu stały się niewłaściwe osoby? Mgliście kojarząc, w której części ogrodu został umieszczony cmentarz, ruszyła szybkim krokiem do wyjścia.

*

W cieniu pod oknem dostrzegła ludzki kształt. Podeszła bliżej i rozpoznała opierającą się plecami o ścianę i siedzącą nieruchomo na podłodze osobę. Jej wzrok, jeszcze przed chwilą wbity w ścianę naprzeciw, z rozpaczliwą determinacją kogoś, kto za wszelką cenę nie chce stracić przytomności, wolno przesunął się w stronę kobiety. Oddech nagle skrócił się i stał się nieco bardziej chrapliwy, gdy rozpoznała, kto przed nią stał. Na podłodze obok leżał pusty, niewielki flakonik.

Mosley przyklękła przy dziewczynie.

- Gdzie dostałaś?

- Bok… - odezwała się z wysiłkiem.

Kobieta pochyliła się i delikatnie rozchyliła przesiąknięte krwią rozcięcie opończy, by zobaczyć ranę. Cięcie było czyste i choć wyglądało na głębokie, jego brzegi zaczęły się powoli goić. Jeden flakon to było jednak za mało, żeby dziewczyna doczekała poranka, ale do rana ciągle było jeszcze dobrych kilka godzin. Zdąży.

Mosley wyprostowała się i spojrzała dziewczynie w twarz. Była blada, ale oczy patrzyły przytomnie.

- Przeżyjesz. A teraz powiedz mi wszystko, co wiesz.
Ostatnio zmieniony 27 maja 2012, 21:45 przez Caer, łącznie zmieniany 17 razy.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Keeper in Training »

Caer, to Twoje czy Mareckiego? W innym wątku podpisałaś nickiem Mareckiego. To wciągające opowiadanie. Pisz jeszcze. Jedyne co, to fakt, że w Mieście teoretycznie jest zakaz używania kusz :kwa .
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

Keeper in training pisze:Jedyne co, to fakt, że w Mieście teoretycznie jest zakaz używania kusz :kwa .
Źródło poproszę.
Awatar użytkownika
marecki
Kurszok
Posty: 635
Rejestracja: 13 września 2005, 15:59
Lokalizacja: Wólka Kozodawska

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: marecki »

Keeper in Training pisze:Caer, to Twoje czy Mareckiego?
Piszemy na zmianę, ale zasugerowałem Caer, żeby nie podpisywać poszczególnych części, tylko rozbijać tekst na równe kawałki w miarę umieszczania na forum.
Keeper in Training pisze:Jedyne co, to fakt, że w Mieście teoretycznie jest zakaz używania kusz :kwa .
A niech to, taka wpadka. Miejmy nadzieję, że nikt nam posta nie zedytuje.
Nothing is exactly as it seems, nor is it otherwise
Awatar użytkownika
Mjodek
Poganin
Posty: 707
Rejestracja: 12 kwietnia 2008, 16:25
Lokalizacja: Zadupie

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Mjodek »

Jeśli jeszcze nie jesteście zawodowymi pisarzami, to powinniście nimi zostać.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

Poczekaj na dalsze części ;).
Awatar użytkownika
ERH+
Kurszok
Posty: 530
Rejestracja: 14 sierpnia 2009, 04:34
Lokalizacja: Kadath... ...w okolicach poduszki przed trzecią w nocy

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: ERH+ »

Na czym polega ten pomysł? Macie już gotowy szkielet historii, czy piszecie na bieżąco określając bieg wydarzeń? No i jak przebiega wymiana inicjatywy między wami?
Charakter człowieka jest jego przeznaczeniem.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

ERH+ pisze:Na czym polega ten pomysł? Macie już gotowy szkielet historii, czy piszecie na bieżąco określając bieg wydarzeń? No i jak przebiega wymiana inicjatywy między wami?
Oba :].

Tak naprawdę zaczęło się jako pojedynek, z pokładaniem nóg drugiemu autorowi włącznie, ale potem stwierdziliśmy, że tak "dużej" i "skomplikowanej" historii nie da się pisać ad hoc. Pomysłowi poświęcono nowe spojrzenie, został trochę przemodelowany, tu coś dodano, tam ujęto, by mniej przybrać taką formę, jaką ma teraz.

Wymiana inicjatywy? Jak najbardziej pokomplikować akcję dla drugiego autora :hyh. Tylko żartowałam :). Oboje idziemy na ustępstwa, by historia była sensowna i nie zabijamy bohaterów drugiej osoby (choć mnie prawie się udało :) ).
Awatar użytkownika
Mjodek
Poganin
Posty: 707
Rejestracja: 12 kwietnia 2008, 16:25
Lokalizacja: Zadupie

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Mjodek »

Caer pisze:Poczekaj na dalsze części ;).

Czekam, ale mówiłem to mając na uwadze także wasze inne dzieła.
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Edversion »

No na prawdę bardzo mile się to czytało. ;) Bogaty świat, dobrze opisany, nie brakuje w nim różnych szczegółów i temu podobnych. Innymi słowy opowiadanie Caer i Mareckiego! :ok

Po prostu wciągające. Zdaje się, że domyślam się ciągu dalszego. :)
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

Edversion pisze:No na prawdę bardzo mile się to czytało. ;) Bogaty świat, dobrze opisany, nie brakuje w nim różnych szczegółów i temu podobnych. Innymi słowy opowiadanie Caer i Mareckiego! :ok

Po prostu wciągające. Zdaje się, że domyślam się ciągu dalszego. :)
Dziękujemy, dziękujemy.

No, to co będzie dalej? :)
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Edversion »

Ostatnie zlecenie nie zostało zrealizowane do końca? Prawdopodobnie chodzi o napad na konwój z pierwszej części, po której przeżyły tylko dzieci(stąd też dopisek "dzieci" w notatce). Potem osoba z baru, która zleciła złodziejowi skradnięcie tych informacji dotrze do tego, że to ona jest tym dzieckiem.
Takie jest moje zdanie. Teraz, gdy to już powiedziałem, na pewno napiszecie całkiem na odwrót. ;)
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

Edversion pisze:
► Pokaż Spoiler
Niezupełnie :). Myślę, że tak traumatyczne przeżycie zostałoby jednak w psychice nawet 5-letniego dziecka, by musiało potem "dowiadywać się" o tym skądinąd. No i włamywacz niekoniecznie równa się złodziej ;).
Edversion pisze:Takie jest moje zdanie. Teraz, gdy to już powiedziałem, na pewno napiszecie całkiem na odwrót. ;)
Zmieniać? O, nie. Spędziłam nad tym wystarczająco dużo czasu, by jeszcze chcieć coś tam zmieniać :-D. Poza tym, większość już jest napisana.
Awatar użytkownika
marecki
Kurszok
Posty: 635
Rejestracja: 13 września 2005, 15:59
Lokalizacja: Wólka Kozodawska

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: marecki »

Caer pisze:Spędziłam nad tym wystarczająco dużo czasu, by jeszcze chcieć coś tam zmieniać
Przyznaj się, że oszukujesz i manipulujesz rzeczywistością! Było znacznie zabawniej, kiedy sami nie wiedzieliśmy, o co w tym chodzi.

Nie, chwila, nadal nie wiemy. :prz
Nothing is exactly as it seems, nor is it otherwise
Awatar użytkownika
ERH+
Kurszok
Posty: 530
Rejestracja: 14 sierpnia 2009, 04:34
Lokalizacja: Kadath... ...w okolicach poduszki przed trzecią w nocy

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: ERH+ »

Caer pisze:Myślę, że tak traumatyczne przeżycie zostałoby jednak w psychice nawet 5-letniego dziecka, by musiało potem "dowiadywać się" o tym skądinąd.
Wydaje mi się, że im bardziej dotkliwy uraz, tym silniejsze może być wyparcie...
Caer pisze:Poza tym, większość już jest napisana.
Więc będziecie stosować torturę z kapiącą wodą? Szybciej, dajcie wszystko! :rad
Charakter człowieka jest jego przeznaczeniem.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

ERH+ pisze:
Caer pisze:Myślę, że tak traumatyczne przeżycie zostałoby jednak w psychice nawet 5-letniego dziecka, by musiało potem "dowiadywać się" o tym skądinąd.
Wydaje mi się, że im bardziej dotkliwy uraz, tym silniejsze może być wyparcie...
Może, ale nie w tym wypadku :).

ERH+ pisze:Więc będziecie stosować torturę z kapiącą wodą? Szybciej, dajcie wszystko! :-D
E, nie mogę tego zrobić Mareckiemu (teraz jego kolej pisać część dalszą) :-D. Poza tym, kto by tyle przeczytał w jednym kawałku...? ;)


Jakieś uwagi do tekstu może, ERH+?
Awatar użytkownika
ERH+
Kurszok
Posty: 530
Rejestracja: 14 sierpnia 2009, 04:34
Lokalizacja: Kadath... ...w okolicach poduszki przed trzecią w nocy

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: ERH+ »

Żadnych uwag -tylko ciekawość. Język barwny, raz po raz podbija inny zmysł (żółta niepoważna kamizelka, szorstkie drzwi). Czytam to bez cienia znużenia, i wiem że przed końcem zabierzecie mi talerz -to pobudza apetyt.
Charakter człowieka jest jego przeznaczeniem.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

E, no, miałam też na myśli te pozytywne uwagi, pochwały i takie tam ;).
Awatar użytkownika
ERH+
Kurszok
Posty: 530
Rejestracja: 14 sierpnia 2009, 04:34
Lokalizacja: Kadath... ...w okolicach poduszki przed trzecią w nocy

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: ERH+ »

Caer pisze:Dom, a właściwie rezydencja, nie różnił się niczym niezwykłym od stojących obok niego rezydencji,
-chyba niepotrzebne powtórzenie.
Caer pisze:- Smerfy!
-a pies właściciela posesji nazywał się Scooby Doo. Można by zamiast tego ukuć choćby jakiś neologizm (jak łacher), albo nawet "- Dziady!".
Caer pisze:chwilę później usłyszał skrzypienie śniegu pod czyimiś stopami dochodzące gdzieś z lewej strony i w pole widzenia wszedł trzyosobowy oddział straży miejskiej, który jednak zmobilizował się, by wyjść na ulice. Minęli ich, nie rozglądając się na boki (...)
Zanim jednak zdążył wykonać pierwszy krok, bardziej wyczuł, niż zobaczył obok siebie ruch.
trochę mnie zdziwiło, że ślady "kręcenia się" nie były widoczne. Poza tym na śniegu ciężko jest się skradać, a co dopiero podbiec -ale, oczywiście to "Thief". Ja bym jednak wtrącił słowo właśnie o braku tych sygnałów.

Fabuła jakby zwolniła w porównaniu do poprzednich części, mimo że sceneria jest czarno biała zabrakło trochę w opisach napastliwości aury, czy ja wiem, jakichkolwiek doznań narratora -na rzecz taktycznych szkiców i gęstego przeplotu dialogu z opisami. A może tak narzekam, bo jest tu pełno frustracji?
Caer pisze:?Akwizytorom dziękujemy?.
- Nie warto podchodzić bliżej ? Żółta Kamizela zatrzymał go ruchem ręki,(...)
? nie podchodziliśmy bliżej, ze względu na to ? wreszcie zapalił, zaciągnął się dymem i wskazał głową za bramę wjazdową,(...)
- Ale nie sądziłem, że aż tak bardzo.(...)
- Smerfy!(...)
- To mój teren!(...)
zdążył zauważyć niebieski uniform, zanim nie dostał w żołądek.
Jeżeli miałem się wczuć w bohatera, to chcę już do domu :rad .
Charakter człowieka jest jego przeznaczeniem.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

ERH+ pisze:
Caer pisze:Dom, a właściwie rezydencja, nie różnił się niczym niezwykłym od stojących obok niego rezydencji,
-chyba niepotrzebne powtórzenie.
Możliwe. Ale to też działa jako podkreślenie, wzmocnienie.

ERH+ pisze:
Caer pisze:- Smerfy!
-a pies właściciela posesji nazywał się Scooby Doo. Można by zamiast tego ukuć choćby jakiś neologizm (jak łacher), albo nawet "- Dziady!".
No dobra, przyznaję się, nie czuję się dobra w neologizmach i nie mogłam znaleźć jakiegoś jednowyrazowego, nieco obraźliwego określenia na straż miejską, które wiązałoby się z kolorem niebieskim i mniej więcej dawało tłumaczenie "bluecoats". Jeśli są jakieś pomysły, chętnie wysłucham i zaadoptuję :).

ERH+ pisze:
Caer pisze:chwilę później usłyszał skrzypienie śniegu pod czyimiś stopami dochodzące gdzieś z lewej strony i w pole widzenia wszedł trzyosobowy oddział straży miejskiej, który jednak zmobilizował się, by wyjść na ulice. Minęli ich, nie rozglądając się na boki (...)
Zanim jednak zdążył wykonać pierwszy krok, bardziej wyczuł, niż zobaczył obok siebie ruch.
Trochę mnie zdziwiło, że ślady "kręcenia się" nie były widoczne. Poza tym na śniegu ciężko jest się skradać, a co dopiero podbiec -ale, oczywiście to "Thief". Ja bym jednak wtrącił słowo właśnie o braku tych sygnałów.
Hm... chyba o czymś zapomniałam :). Dwie rzeczy:
1) straż miejska idzie ulicą, czy też głównym traktem, gdzie przechodzi mnóstwo osób i pewnie będzie mnóstwo śladów. W tym też pobliżu stoją mężczyźni i przyglądają się rezydencji
2) chyba faktycznie zostało to tylko w mojej wyobraźni :). Zawsze jednak uważałam, że Marcus stoi gdzieś niedaleko muru rezydencji i właśnie stamtąd zostaje zaatakowany. Trzeba to uzupełnić ;).

ERH+ pisze:Fabuła jakby zwolniła w porównaniu do poprzednich części, mimo że sceneria jest czarno biała zabrakło trochę w opisach napastliwości aury, czy ja wiem, jakichkolwiek doznań narratora -na rzecz taktycznych szkiców i gęstego przeplotu dialogu z opisami. A może tak narzekam, bo jest tu pełno frustracji?
Caer pisze:?Akwizytorom dziękujemy?.
- Nie warto podchodzić bliżej ? Żółta Kamizela zatrzymał go ruchem ręki,(...)
? nie podchodziliśmy bliżej, ze względu na to ? wreszcie zapalił, zaciągnął się dymem i wskazał głową za bramę wjazdową,(...)
- Ale nie sądziłem, że aż tak bardzo.(...)
- Smerfy!(...)
- To mój teren!(...)
zdążył zauważyć niebieski uniform, zanim nie dostał w żołądek.
Jeżeli miałem się wczuć w bohatera, to chcę już do domu :rad .
Zalety pisania we dwójkę i nie uzgadniania wcześniej punktów kulminacyjnych. Ale przynajmniej frustracja wyszła :-D. A bohaterów jeszcze będziesz miał kilku, żeby (miejmy nadzieję) móc się wczuwać. Do domu jeszcze nie idź ;).
Awatar użytkownika
Nivellen
Złodziej
Posty: 2799
Rejestracja: 30 stycznia 2003, 23:21

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Nivellen »

Fajnie się czyta - wartki, ciekawy język, krwiste postaci, dobrze zapowiadająca się historia :wes
Trochę brakuje mi opisów, lubię sobie dokładnie wyobrazić całe miejsce akcji, a nie dajecie mi nawet punktu zaczepienia (np. sama galeria dziedzińca to zdecydowanie za mało). Wiem, że teraz taka moda, ale może tak po znajomości chociaż ze dwa małe "opisiki" na rozdział :mru
Jeśli lubisz mroczne tajemnice i zamki...
Zapraszam do obejrzenia zrzutów z powstającej Fanmisji
Awatar użytkownika
ERH+
Kurszok
Posty: 530
Rejestracja: 14 sierpnia 2009, 04:34
Lokalizacja: Kadath... ...w okolicach poduszki przed trzecią w nocy

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: ERH+ »

Zastanawiałem się długo, co mi nie pasuje w tym dialogu... bo przedkładam opisy, choćby miały to być opisy dialogów? -nie. Bo są jak rozmowa monosylabami? -takie postacie, ale nadrabiasz tym co niewerbalne. Więc chyba postaci nie polubiłem? -o, to już gorzej, zwłaszcza mi nie podpasowało to złamanie ciekawością u sprzątacza, a z drugiej strony gorąca krew i arogancja "nożownika". Ale oczywiście to moja osobista niechęć do pewnych charakterów; przynajmniej mam już dwa typy co do mordercy :wes . Lub zabitego.
Charakter człowieka jest jego przeznaczeniem.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: Caer »

No, nareszcie znowu mam dostęp do internetu :).
Nivellen pisze:Trochę brakuje mi opisów, lubię sobie dokładnie wyobrazić całe miejsce akcji, a nie dajecie mi nawet punktu zaczepienia (np. sama galeria dziedzińca to zdecydowanie za mało). Wiem, że teraz taka moda, ale może tak po znajomości chociaż ze dwa małe "opisiki" na rozdział :mru
Postaramy się :).

ERH+ pisze:Więc chyba postaci nie polubiłem? -o, to już gorzej, zwłaszcza mi nie podpasowało to złamanie ciekawością u sprzątacza, a z drugiej strony gorąca krew i arogancja "nożownika". Ale oczywiście to moja osobista niechęć do pewnych charakterów; przynajmniej mam już dwa typy co do mordercy :wes . Lub zabitego.
Oj, Ty nie byłbyś ciekawy, co się szykuje? No i obiecuję, że sprzątacz więcej w opowiadaniu się nie pojawi (chyba... :) ). A co do "nożownika"... to miał swoje powody, które wyjaśnią się trochę później. Daj mu :) szansę.
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5184
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Gry zespołowe

Post autor: SPIDIvonMARDER »

By nie robić bałaganu, będę pisał osobny post do każdej części :)

A więc początek jest niesamowity! :D Idealnie zachęca i rozpala, rozgrzewa czytelnika przed właściwą historią. Macie (nie wiem kto pisał) rewelacyjna, taką "opowiadaną" narrację, jeszcze lepszą od Bukarego. Taki styl owszem, na dłuższą metę jest męczący (np. jakbym miał czytac tak 500 stronicowy tom), ale na razie, w dziele wielkości opowiadania się sprawdza. A więc narracja świetna, strona techniczna też milutka... treść:
Fajnie, że nie poszarżowaliście, jak to teraz jest modne... że kobieta by zabiła np. dwóch zamachowców, a ten trzeci w ostatniej chwili by ją pokonał, albo żołnierz nie obronił wszystkich. Myślę, że skoro zabójcy są fachowcami, to daliby rade to zrobić bez strat własnych. Tak wszystko jest logiczne i na miejscu!
PS: o co chodzi z tymi kuszami? Skąd ten zakaz? Mógłby ktoś przypomnieć?
Obrazek
ODPOWIEDZ