Zero komentarzy? To jest aż takie do dupy? No dobra niech wam będzie... przyznaję - powyższy fragment opowiadania był co najmniej denny.
Ale ja się nie poddam.
Uwaga: odstępy to oczywiście akapity.
Niespodziewana okazja.
Pokój wypełniało przyjemne, ciepłe powietrze. Lubiłem to miejsce. Mieszkanie Kusego było ładnie urządzone. Na ścianie wisiał duży obraz nagiej kobiety w dość wyuzdanej pozie. Nad kominkiem widniały dwie szable, ich płazy lekko błyszczały w półmroku. Parapet kominka był skupiskiem różnorakich rzeczy. Jakieś artefakty, figurki, portrety i inne babskie fanaberie. Wyciągnąłem nogi dalej w stronę paleniska, przyjmując wygodniejszą pozycję. Cień czupryny Kusego drżał na ścianie. Cholerny z niego ekscentryk i koneser, pomyślałem. Pociągnąłem kolejny łyk z ceramicznego kielicha. Wino smakowało wybornie, to był chyba nawet mój ulubiony rocznik. Naprawdę lubiłem to miejsce.
Kusy był zadowolony. Wręcz wniebowzięty. Miał świra na punkcie błyskotek, zwłaszcza kamieni szlachetnych. A gdyby złoto i srebro było jadalne, traktowałby je jak pożywienie. Siedział w fotelu, przewracając naszyjnik w palcach. Zachwycał się ogromnym szmaragdem. Ogniwami łańcuszka były mniejsze kamienie, połączone srebrnymi nitami.
Osobiście mnie to nie ruszało. Co za różnica czy kamień znaleziony na bruku, czy w skarbcu jakiejś szychy. No, ale skoro ich to podnieca, to tym lepiej dla mnie – wypłata większa. I patrzyłem na nią. Po stronie mojej prawicy, na stoliku leżał wypchany mieszek. Wyciągnąłem po niego rękę i ważyłem dłuższą chwilę w dłoni, wspominając wydarzenia ostatniego wieczoru.
Robota nie była trudna. Standard. Czujność strażników jak zwykle była uśpiona, gadali o służbie, o tym, że ktoś kogoś napadł, o jarmarku który odbędzie się wkrótce, takie tam. Niepostrzeżenie mogłem dostać się do wnętrza przez kanał wentylacyjny. Nie miałem chęci myszkować po całym domu. Poza tym, po ostatnim spotkaniu z tym frajerem ze straży w knajpie, nie czułem się najlepiej. Pochyliłem się w fotelu i pomasowałem jeszcze bolące kolano.
Ogólnie poszło nie najgorzej. Ta szlachcianka musiała naprawdę cenić ten naszyjnik, skoro z nim spała na szyi. Musiałem go jakoś zdjąć, a dziewczyna niestety się obudziła, więc ją uciszyłem. Może ten sposób był zbyt brutalny... Ale co mi tam. Do wesela się zagoi, bo wyglądała na młodą. Najwyżej naniesie na twarz większą warstwę pudru niż zwykle. Chociaż i tak uważam, że kobiety z arystokracji nakładają go za dużo.
- Były jakieś problemy? - zapytał Kusy kończąc oględziny naszyjnika.
- Nic o czym warto wspominać – odparłem.
- Dobrze się spisałeś – pochwalił mnie paser. - Jak zwykle – dodał.
Podziękowałem lekkim, ironicznym uśmieszkiem. I nie dziwota, w mieście miałem opinię najlepszego złodzieja. No oczywiście pomijając przecherę, „tego bandytę Garretta, wyjętego spod prawa” i inne epitety.
- Lepiej już zmykaj – rzucił Kusy puszczając do mnie oczko. - Zaraz powinienem mieć gościa.
- Rozumiem. I tak miałem już iść. Jestem zmęczony – powiedziałem i podniosłem siedzenie z fotela.
- Świetnie się z tobą współpracuje, naprawdę – oznajmił paser i wyciągnął do mnie prawicę.
Podałem mu dłoń, założyłem rękawice i skierowałem się w stronę drzwi. Gdy do nich doszedłem nacisnąłem klamkę, za progiem ujrzałem kobietę, w dość prowokującym, czarnym stroju. We wcięciu kaftanika, można było męskim okiem zauważyć, dwie jędrne okrągłości, w które figlarnie wpadał srebrny medalik. Więc to jest ten specjalny gość, pomyślałem. Uśmiechnąłem się, spojrzałem w zaskakująco błękitne oczy nieznajomej i zszedłem na dół po schodach. Przechodząc przez drzwi frontowe wyszedłem na miasto i wciągnąłem głęboko powietrze nosem. Uwielbiałem tą porę. Jesień, powietrze jest wtedy takie przyjemne i lekkie. Najlepiej mi się w tym czasie zawsze pracowało. Niekiedy, w chwilach refleksji i bezsensu mojego życia, udawałem się na spacery do dzielnicy portowej. W tej chwili też miałem taką potrzebę. Naciągnąłem mocniej płaszcz i z przyjemnością się nim otuliłem.
***
Szedłem chodnikiem. Gdzieniegdzie majaczyły jakieś latarnie, ale ogólnie było ciemno – tak jak lubię. W powietrzu czułem wilgoć. Woda pluskała przyjemnie, obijając się o kołki pomostu. Zdjąłem kaptur, oprałem się rękami o barierkę i pozwoliłem, aby letni wiatr wywiał mi wszystkie myśli.
Czego ty chcesz? Zapytałem sam siebie, ale nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Przecież jesteś królem Miasta. Nie brakuje ci pieniędzy, nie brakuje ci sławy. Więc czego Ci brakuje...
Bliskiej osoby – odpowiedziało mi coś w głowie.
Zawsze byłem sam i nie powiem, lubiłem tą samotność. Nie zostałem na nią skazany, to był mój wybór. Wolny wybór. Kochałem swoje rzemiosło, ale czasem doskwierała mi ta nostalgia za kimś, a może za czymś?
- Za sprawiedliwością – wycedziłem cicho przez zęby.
Stałem tak jeszcze dłuższą chwilę, noc była czarna jak heban. Zachmurzony księżyc nie oświetlał okolicy, gwiazd też nie było widać. Pomyślałem o Kusym i jego gościu, pewnie jego sąsiedzi mają teraz niezły koncert. Wyobraziłem sobie, jak stoją przy ścianie ze szklankami przyłożonymi do ucha i nasłuchują. Zaśmiałem się głośno z tej perspektywy.
Po kolejnej długiej chwili czarnych myśli i wzroku wbitego w równie czarną taflę wody, coś przykuło moją uwagę. Usłyszałem czyjś głos.
Podniosłem głowę i zauważyłem w oddali, przy drugim pomoście dwie mroczne figury. Latarnia stojąca w odległości kilku metrów, oddawała na persony lekką poświatę. O czymś rozmawiali. Bez dłuższego namysłu ruszyłem w ich stronę trzymając się cienia. Nawet się nie maskowałem. Odgłosy otoczenia, fal i wiatru zagłuszały mnie doskonale. Zobaczyć mnie też nie mogli. Było zbyt ciemno. Wprawdzie nawet gdyby nie istniało coś takiego jak wiatr i jeśli księżyc hojnie oświetlałby teren, aby mnie zobaczyć – ja musiałbym tego chcieć.
Stanąłem w pobliżu kilku beczek i dopiero teraz zauważyłem, że opodal mostu lekko kołysał się zacumowany statek. Chyba fregata, ale głowy bym nie dał. Było ich słychać w miarę dobrze. Jednak, aby to polepszyć złapałem kciukiem i palcem wskazującym za skrzydełka nosa, zamknąłem usta, i „wypuściłem” powietrze. Teraz było ich słychać lepiej. Nadstawiłem uszu.
- A co zresztą? - powiedział jeden z nich.
- Nie wiem, na razie trzeba to wyładować, posłałem chłopaka po ludzi – odparł ochrypły głos. - Lada chwila powinni być.
- Bosmanie, tu nie chodzi o sztaby złota, ale o maskę.
Sztaby złota... maska... Od tych słów mój zmysł słuchu wyostrzył się jeszcze bardziej.
- Na razie trzeba to przenieść do koszar, do skarbca, lub na skład.
- Tak jest kapitanie!
- A maskę... zostawcie w moim gabinecie na piętrze – rozkazał ten wyższy.
- O! Idą już moi ludzie – oznajmił bosman, wskazując ręką w stronę latarni. - Mida, rusz dupę! Nie chcę tu siedzieć do rana z tymi skrzyniami, no już!
- Robi się szefie – odpowiedział chuderlawy typ. Za nim szło jeszcze pięciu.
Cała szóstka przeszła przez pomost i wgramoliła się na statek, po chwili wracali ze skrzyniami. Nie były duże, ale na pewno okrutnie ciężkie. Na każdą ze skrzyń przypadło po dwóch pachołków.
Miałem mętlik w głowie, tu jakieś sztaby, tam jakaś maska, statek. Ale wiedziałem jedno – szykuje się niezły skok.
***
Zapukałem w drzwi z których całkiem niedawno wyszedłem. Nic. Zapukałem jeszcze raz, mocniej. Po chwili otworzył mi Kusy. Stał w samych spodniach.
- Co jest? - zapytał. - Wiesz która godzina?
- Musimy pogadać – rzuciłem, przechodząc przez próg.
Sportowym krokiem wszedłem do pokoju z kominkiem, zdjąłem płaszcz i usiadłem w wygodnym fotelu. Kusy stał i patrzył na mnie pytająco.
- Jesteśmy sami? - zapytałem rozglądając się.
- Tak. Nadia wyszła na chwilę przed tobą.
- To dobrze. A więc słuchaj...
***
- Co? Trzy skrzynie?! - pytał z niedowierzaniem Kusy.
- Tak, ale to nie wszystko – odparłem. - Kapitan statku mówił też coś o jakiejś masce. Co o tym myślisz?
- A co mam myśleć? Jutro uruchomię swoje wszystkie kontakty i wtyki. Postaram się dowiedzieć jak najwięcej – oznajmił paser.
Skinąłem głową. Wstałem, włożyłem płaszcz i rękawice. Ruszyłem do drzwi wyjściowych.
- Jutro się u ciebie zjawię wieczorem – powiedziałem i nacisnąłem klamkę.
Do domu miałem spory kawał. Ale to tylko sprzyjało sytuacji. Miałem wiele do przemyślenia.
***
Stałem przy oknie w swoim domu. Hm, a właściwie miejscu aktualnego zamieszkania. Nie miałem domu, a w tym zawodzie – jak lis uciekający przed sforą psów – im mniej śladów zostawię i im szybciej się oddalę, tym mniejsza szansa na złapanie.
Nie byłem artystą, ale patrząc przez okno na księżyc mógłbym go określić jednym słowem: piękny. I wbrew pozorom bardzo pomocny. Pamiętam, gdy byłem jeszcze zasrańcem uciekałem na obrzeżach miasta przed tym cholernym kupcem. Uparty wieprz... Było ciemno jak w... garncu z smołą. Przecinałem kolejne podwórka, aż w końcu nieświadomie przeskakując następny płot wpadłem do gnojówki. Gdyby świecił księżyc nie popełniłbym tego błędu. No, cóż....
Usiadłem na skraju łóżka i obułem swoje czarne, skórzane buty. Upewniłem się jeszcze raz, że są mocno zasznurowane, po czym wepchnąłem za cholewę sztylet. Stara jak świat sztuczka, a ile razy uratowała mi rzyć...
Chcąc nie chcąc, aby być na czas u Kusego musiałem nieźle wyciągać nogi. Zamknąłem drzwi mieszkania, wcisnąłem klucz i przekręciłem ze zgrzytem. Uwielbiałem ten dźwięk, zwłaszcza gdy robiłem to swoimi wytrychami w cudzych zamkach. Odwróciłem się na pięcie i zszedłem na dół po schodach.
Na zewnątrz, gdy wyszedłem na wąską uliczkę było bardzo cicho. Zaciągnąłem się jesiennym powietrzem i raźno ruszyłem w drogę.
***
- I co?
- I nic. Będzie brzydko.
- Konkrety...
- Święta trójca Miasta. Twój ulubieniec szeryf, burmistrz i arcykapłan zakonu Młota. Jak ci się podoba taka perspektywa?
- To zależy od ceny jaką mi zaproponujesz.
Nie zapytasz o szczegóły zadania? - ton Kusego przybrał jakby ostrzejszego tonu.
- Dobrze, mów – odparłem. - Tylko po kolei.
Usiadłem głęboko w fotelu i wyciągnąłem nogi daleko pod trzaskające palenisko. Kusy też klapnął. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym zajął głos.
- Dowiedziałem się kilku rzeczy – powiedział. - Statek, który widziałeś w porcie wrócił właśnie z jakiejś ekspedycji. Nie wiem z jakiej, zresztą nie to nas interesuje – paser strząsnął czuprynę z czoła i mówił dalej. - Wiem, ze w tej sprawie siedzi szeryf, burmistrz i arcykapłan - Kusy podniósł ton. - Oby mu strop na łeb się zawalił! O samych sztabach nie ma mowy. Nie udźwigniesz tego. No może, dwie... trzy, pewnikiem nie więcej. Ale maska...
- Tak?
- Maska jest na pewno dużo warta. – Po tych słowach Kusy pogrążył się na chwilę w zadumie, patrząc w ogień, który lizał brzozowe polana.
Bawiłem się klamrą od płaszcza, wyczekując na dalsze informacje. Wiedziałem o czym myśli, oni wszyscy tak mają. Nie wiem co widzą w tych klejnotach i błyskotkach...
- Tak... - podjął po chwili. - Więc do rzeczy. Całość jest przetrzymywana w koszarach przybocznej straży szeryfa. Więc to nie są takie zwykłe koszary.
Kusy zamlaskał.
- Cholera... zaschło mi w gardle. Napijesz się? - zaproponował.
- Jasne.
Mężczyzna dźwignął się z purpurowego fotela i podszedł do dębowego stolika. Otworzył szklane drzwiczki kredensu i wydobył z szafki dwie szklanki. Sięgnął po żółtą butelkę, którą miał w zasięgu ręki, polał hojnie.
- W porcie podsłuchałem, że sztaby siedzą w skarbcu – rzuciłem. - Maska miała według zamierzeń wylądować na biurku kapitana tej fregaty...
Kusy szedł w moją stronę trzymając dwie szklanki ze złocistym trunkiem.
- Pierwszorzędna brandy, o niezwykle... odżywczych właściwościach – powiedział wyciągając do mnie rękę z naczyniem. Nie wypiłem, postawiłem na stoliku obok.
- Tego akurat nie wiem i ja, a plany straży często się zmieniają – powiedział paser. Wychylił głębszego, skrzywił się lekko. Zostało mu jeszcze trochę na dnie. - Map, ani szkiców budynku też nie mam, musisz to zbadać sam.
- Dam sobie radę – oznajmiłem.
- Zajrzyj później do Issyta, ponoć ma ci coś ważnego do powiedzenia.
Skinąłem lekko głową. Issyt? Co ten brudas może mieć wartościowego do powiedzenia... No nic, zajrzę do niego w drodze do domu. Sięgnąłem ręką po grubą szklankę, wychyliłem mały łyczek. Przez chwilę wprowadzałem płyn w rotację ruchami ust. Rozlałem po bokach, wciągnąłem powietrze. Poczułem pełnię smaku, przełknąłem. Trunek naznaczył ciepłą ścieżkę opadając do żołądka. To była dobra brandy.
***
W „Lisiej Norze” jak zwykle nieźle zajeżdżało cebulą. Po przekroczeniu podwójnych drzwi zatrzymałem się na chwilę i rozejrzałem, nie zdejmowałem kaptura. Ludzi nie było dużo. Raptem może z pół tuzina. Issyt siedział przy stoliku w rogu.
Podszedłem do niego, wysunąłem krzesło i usiadłem.
- Mów, czego chcesz – rzuciłem.
- A nuże chcieć byś chciał! - prychnął żebrak. - Rzuć no miedziaka to pogadamy.
Zgrzytnąłem cicho zębami. Miedziaków nie miałem, cóż... życie jest pełne wyrzeczeń, pomyślałem i cisnąłem na stół złotą monetę. Issytowi oczy zaświeciły z radości. Złocisty krążek zniknął ze stołu równie szybko, jak się na nim pojawił.
- A teraz gadaj starcze, póki cierpliwość mam.
- Panie, list mam – powiedział mężczyzna, jego akcent strasznie rozciągał sylaby.
- Dawaj – odparłem.
Issyt przez chwilę szamotał się we własnych łachmanach. Po chwili tłumionych przekleństw, których niejeden szewc by się powstydził, doszukał się gdzieś w okolicach pazuchy pożółkłej koperty.
- A teraz won – rzuciłem władczo.
- Ależ panie, ja...
- Już!
Dziadek coś mruknął pod nosem, po czym wywlekł się z gospody.
Złamałem czerwoną pieczęć, stempel był w kształcie dziurki od klucza. Już wiedziałem skąd pochodziło to pismo. Westchnąłem cicho, rozwijając kartę. Odciągnąłem kaptur nieznacznie do tyłu i zacząłem czytać.
Do wiernego pobratymcy Garretta.
Omal nie wybuchnąłem śmiechem. Na mózg im coś padło chyba. A może nawrócili się i zaczęli wąchać z Młotkami?
Najwyższa rada, na mocy przeprowadzonego głosowania wybacza ci dokonanych szkód. Prosimy cię zatem, abyś wrócił w nasze szeregi. Zostałeś nieoficjalnie mianowany starszym mentorem. Jest to nasza pierwsza i ostatnia propozycja. Prosimy cię zatem, abyś rozpatrzył tą ofertę. Jeśli zechcesz wrócić, opiekun Mayar, będzie czekał na ciebie za trzy dni o północy w pobliżu Anielskiej Wieży. Więcej wiedzieć nie musisz, sami cię odszukamy.
Strażnicy.
A kij wam w rzyć! - wyszeptałem.
Zmiąłem lekko kartkę i uniosłem nad ogień do połowy wypalonej świeczki. Patrzyłem przez chwilę z szatańskim uśmiechem na płonący papier, po czym odłożyłem go do miedzianej popielnicy, aby spopielił się w całości.
Ktoś usiadł naprzeciwko mnie.
- Witaj – powiedziała mroczna postać spod czarnego kaptura. Twarzy nie było widać.
- Artemus – oznajmiłem, poznając po głosie. - Kopę... miesięcy?
- Obrałeś złą drogę bracie. Nie takie jest twoje przeznaczenie – odparł Strażnik ignorując pytanie.
- Do diabła! - rzuciłem. - A niby jakie jest moje przeznaczenie?
- Wróć do nas, a się dowiesz.
- Pięknie dziękuję – odparłem lekceważąco. - Nie skorzystam.
- Przygotowujemy się do odcyfrowania księgi przepowiedni – rzekł Artemus bardzo spokojnym tonem. - Czy nie chcesz poznać swojej przyszłości?
- Nie, nie chcę.
- Interpretatorka Caduca jest już gotowa. Wszystko jest gotowe. Czekamy tylko na ciebie.
- Posłuchaj Artemus, nie mam zamiaru brać udziału w tych waszych namiętnych sesjach o poznawaniu przyszłości.
- B...
- Nie, nie boję się – uprzedziłem jego pytanie. - A wracając do mojego przeznaczenia to jeśli jestem tutaj, siedzę, rozmawiam z tobą, to właśnie to jest moim przeznaczeniem – ciągnąłem. - Nie wierzę w fatum, w nic nie wierzę. A tym bardziej nie chcę ulec waszym zabobonom.
- Potrzebujemy cię...
- Nie licz na to.
- Teraz odejdę – powiedział mężczyzna, po czym wstał.
- Szerokiej drogi – rzuciłem ironicznie.
- Nasze drogi zejdą się ponownie szybciej niż myślisz.
Milczałem.
Artemus stąpał niezwykle cicho, ale wiedziałem, że zatrzymał się za moimi plecami.
- Zawsze będę twoim przyjacielem – powiedział i zniknął tak szybko, jak znika światło po zdmuchnięciu świeczki.
***
Nawet taki cynik jak ja musiałem mieć jakieś zasady. Bez reguł zginął bym marną śmiercią w Mieście. Rekonesans był integralną częścią mojego rzemiosła. Stałem w bezpiecznej odległości, starając się wyłapać jakiś ruch. Obserwowałem mur, jego słabe punkty i ewentualne miejsca ucieczki, oraz szlaki możliwych pościgów. Dach pobliskiej kamienicy nadawał się do tego idealnie, wszystko miałem jak na dłoni.
Roztarłem dłonie z zimna. Na tej wysokości nieźle wiało. Ziąb jak nigdy. Otuliłem się szczelniej płaszczem i spuściłem po linie z dachu.
Czas działać.
***
Rzuciłem bombę błyskową, wyskoczyłem z ukrycia.
W trakcie krótkiego, oślepiającego błysku, na ścianach muru, zamajaczyły cienie dwu postaci. Strażnik miał na głowie tylko kaptur kolczy. Nie chroniło go to zbytnio przed moją pałką. Zwalił się z cichym jękiem na ziemię.
Dobra bratku, a teraz sobie pośpisz... Wciągnąłem ciało za mur. Po czym wychyliłem się zza węgła. Moim oczom ukazał się spory placyk, kilka drzwi wejściowych, coś w rodzaju dziedzińca. Na środku stały manekiny treningowe, a trochę dalej, na ścianie, majaczyły tarcze strzeleckie.
- Raz, dwa, trzy – rachowałem po cichu. - Cholera! Diabli was nadali.
Jeden wszedł do środka. Pozostali dwaj gadali o czymś. Oparłem się o mur. Zamknąłem oczy.
Artemus był jednym z najprawdziwszych ludzi jakich poznałem. Reszta Strażników to takie... drągi. Ani o czym z nimi pogadać nie było, z niczego zażartować. Chociaż jemu też tam niezłe pranie mózgu zrobili... Teraz był prawie taki jak reszta. Mogłem to ocenić po ostatniej rozmowie.
Może gdyby nie ta cholerna księga... Jasne, zawdzięczałem Strażnikom sztukę czytania, pisania, i interpretowania glifów. Ale cóż mogłem zrobić? Jak zwykle ciekawość przebrała miarę. Musiałem zajrzeć... Innymi słowy: znalazłem się w niewłaściwym miejscu i czasie. A teraz chcą mi dać drugą szansę... O nie. Mam swój honor i nie ulegnę im. Najlepsze w tej całej aferze było pytanie mistrza dlaczego czytałem księgę. Odparłem mu, czytam – bo umiem czytać.
Ale nie jest tak źle. Poznałem Kusego i mam się nie najgorzej. A nawet cieszyłem się z tej kolei rzeczy. Tam zrobili by ze mnie jakiegoś pawiana. Co prawda nauka którą mi dali była niebywała. Ale wykorzystałem ją do własnych celów... A właśnie – przecież jestem w pracy.
Wyjrzałem ponownie zza rogu. Strażników nie było już na placu. Pewnie zimno ich pognało do środka. Ruszyłem czym prędzej przed siebie.
Musiałem improwizować. Drzwi? Nie, dostałbym ciężkim młotem zanimbym się obejrzał. Okna? Nonsens.. Myśl Garrett, myśl.
No jasne... dach.
Zgrabnym ruchem zdjąłem worek z pleców i wydobyłem z niego linę. Zbliżyłem się do najniższego zadaszenia i zarzuciłem wysoko. Hak spadł na ziemię. Cisnąłem nim jeszcze raz – i o to chodzi. Pociągnąłem sznur, aby się upewnić, że mocno trzyma. Chwilę później już byłem na dachu.
Klasyk, pomyślałem. Złodziej wchodzący przez dach. Po momencie paradowania znalazłem klapę prowadzącą na strych. Pociągnąłem do siebie. Co jest? Otwarte? Coś za łatwo to idzie...
Na poddaszu unosił się zapach staroci i zdechłych myszy. Fetor jakich mało! Źródłem światła był kaganek zawieszony na jednej z belek. Wszędzie walały się jakieś meble, a właściwie oddzielne partie mebli. Tu noga, tam blat. Ogólny burdel. I książki, mnóstwo książek!
Tu i ówdzie podłoga skrzypiała pod nogami. Nie bałem się, że spadnę jak nieborak na niższy poziom budynku. Bardziej obawiałem się potencjalnego wykrycia.
W końcu, powoli dotarłem do stromych, lecz niskich schodków, zszedłem na dół. Stałem w pobliżu jakichś drzwi. Były lekko uchylone. Stanąłem kilka kroków przed nimi i przez chwilę nasłuchiwałem. Gdy wyczułem, że nikogo za nimi nie ma, otworzyłem je bardziej i ostrożnie wyszedłem na ciemny korytarz. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy. Ruszyłem jedyną możliwą drogą, przed siebie. W końcu trafiłem na rozwidlenie korytarza.
Prawy korytarz był zaciemniony. Żadnych pochodni, ani kaganków. Z lewej co innego. W regularnej odległości, na ścianach, zaczepione były źródła światła. Raz po lewej, raz po przeciwnej stronie znajdowały się drzwi. Pewnie kwatery strażników, pomyślałem. Wybrałem prawy korytarz.
Stąpałem powoli. Wzrok miałem przyzwyczajony do ciemności, ale tutaj, choć oko wykol – ledwo co było widać. Myślałem o tym, co byłoby, gdybym obrał lewy korytarz. Może udałoby mi się przejść niezauważonym? A może dostałbym pałą po łbie, bo któremuś ze strażników zachciałoby się wyjść na spacerek?
Myśli rozwiała mi rzeczywistość.
Idąc ostrożnie, czułem jak serce zaczyna przyspieszać. Kocham to uczucie. Adrenalina.
Tunel delikatnie skręcał. W końcu dotarłem do nieoczekiwanego celu. Korytarz kończył się na jakimś pokoju. Rotunda?
W samym środku wieży stał mały kwadratowy stolik. Obok niego para zydlów, a na nich dwóch rosłych strażników. Grali w szachy.
Na ścianie dyndał spory kaganek, za nim wisiało małe lustro. Taka kombinacja dawała duże źródło światła.
Na stole paliła się wysoka, żółta świeca. Dwu panów milczało. Miecze mieli odpasane, stały opodal, oparte o pieniak. W tle majaczyły kręcone schody prowadzące na górę.
To byli na pewno zasłużeni żołdacy. Tych zwykłych popaprańców wysyła się na miasto, niech marzną. A ci siedzą sobie tu w ciepełku i grają w królewską grę. W dodatku – dopiero teraz zauważyłem dwie butelki na stole.
Niespodziewanie jeden z nich przerwał milczenie.
- I mat.
- Kurwasz mać... - jeden z nich uderzył w stół. - Kto cię uczył grać?
Dziadzio – odpowiedział drugi i uśmiechnął się szerokim wąsem. - Nie żyje już.
- Ehhh, spokój jego duszy. - Strażnik podniósł butelkę. Trzymał ją przy ustach jakiś czas.
- Muszę wyjść – rzucił głębokim basem jeden ze stróży.
- Gdzie?
- No wiesz... Zew natury.
- Aa, wiesz co? Ja też muszę ulżyć pęcherzowi.
Obaj wstali, nie brali ze sobą mieczy, ciekawe czy z lenistwa, czy z pewności siebie. Szli w moją stronę. Cholera...
Instynktownie spojrzałem w lewo. Nic. W prawo – i jakby to na mnie czekało. W ścianie ledwo można było zauważyć małą niszę. Podszedłem czym prędzej. O ściankę oparta była miotła. Odsunąłem ją lekko na bok i przylgnąłem do muru plecami.
Strażnicy przeszli około trzech, może czterech stóp przede mną. Wytknąłem nos na korytarz i przez chwilę patrzyłem na ich plecy, zastanawiając się jak daleko może być latryna.
Ostudził mnie cel misji. Skierowałem swe kroki do rotundy. Na stoliku nie było nic wartościowego. Z butelek unosił się zapach jakiejś śliwowicy. No nic, pomyślałem i zacząłem wspinać się na górę, po schodach. Stawiałem kroki co dwa stopnie. Gdy już dotarłem na szczyt dalszą drogę uniemożliwiały mi dębowe drzwi. Nacisnąłem mosiężną klamkę w nadziei, że będą otwarte. Myliłem się.
Wyciągnąłem wytrychy i szybko wcisnąłem w zamek. Oby ci dwaj jak najdłużej oddawali swoje fekalia, bo coś zanosi się na to, że to potrwa, pomyślałem. Nie był to skomplikowany mechanizm, miał tylko trzy zapadki. Przypomniały mi się słowa Artemusa, gdy uczył mnie otwierać zamki. Pamiętaj, nie ma zamków nie do otwarcia, to tylko kwestia czasu – mawiał. Miał rację.
Popchnąłem ciężkie drzwi. Moim oczom ukazał się duży, okrągły pokój. Na biurku paliła się lampa naftowa. Ktoś tu chyba niedawno był. Obok stało duże łoże, a przy nim okuta w stal drewniana skrzynia. Naprzeciwko niej zauważyłem wysoki regał. Podszedłem do niego.
Nie znalazłem na nim nic ciekawego. To znaczy nic co miałoby jakąś szczególną cenę. Bo dla tego kapitana na pewno te zabaweczki miały wartość sentymentalną. Wyższą półkę zajmowały książki. Niżej leżał sztylet, chyba bardziej dla pokazu niż, żeby zrobić z niego jakiś użytek. Obok walały się rozmaite instrumenty, chyba narzędzia do pomiaru szerokości geograficznych na morzu. Podszedłem do łóżka. Pościel była lekko rozkopana. Jakby ktoś się spieszył. Na półce ściennej zauważyłem mały stosik monet, wyciągnąłem worek na łupy i zepchnąłem do niego całą wieżyczkę. Jeden krążek upadł na ziemię i zatoczył się pod łózko. Narobił przy tym nie lada hałasu. A może tylko w tej ciszy tak mi się wydawało?
Kucnąłem przed skrzynią i oglądałem sporej wielkości zamek. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. A z racji tego, ze lubiłem wyzwania, dobyłem wytrychów i zacząłem grzebać we wnętrznościach zamknięcia. Nie miał zapadki po lewej. Symetria ślusarska? Słyszałem o takich rzeczach. Jako złodziej, musiałem być zawsze na czasie z techniką. Kusy mówił, że do tego potrzebna jest trzecia ręka. Wytrychami należy zablokować dwa nity, a „trzecią ręką” przerzucić prawą zapadkę na lewą stronę. Dopiero wtedy można operować samymi wytrychami. No cóż, brak sprzętu, że już o trzeciej ręce nie wspomnę, pomyślałem. Wstałem i odwróciłem się w stronę biurka.
Usiadłem w wygodnym krześle. Na blacie nie było nic ciekawego. Fajka, puszka z tytoniem, zwoje pergaminu, figurka wieloryba podtrzymująca nóż do otwierania listów, kałamarz z atramentem i duże białe pióro.
Wysunąłem szufladę, zrobiło mi się gorąco, zdjąłem kaptur. Wyciągałem po kolei zawartość. Z uśmiechem na ustach wydobyłem skórzaną sakiewkę, przyłożyłem do ucha i potrząsnąłem, po czym odłożyłem na biurko. Dalej – kolejna puszka z tytoniem. Kapitan lubił chyba sobie popalić... Luneta, kilka świec i w końcu coś konkretnego - koperta.
Uwielbiam czytać cudzą korespondencję, pomyślałem. Wysunąłem kartę papieru złożoną na dwoje, rozwinąłem i zacząłem odczytywać treść listu.
Kapitanie Kurt.
Maska ma ogromną wartość. Nie może dłużej zostać w koszarach. Wiem, że to są w większości kwatery oficerów, jednak nie raz zawiodłem się na pana ludziach. Gdyby tak maska została skradziona...
Proszę się udać jutro po północy do gospody „Pod Połamanym Zydlem”. Będą tam na pana czekać moi ludzie. Maskę trzeba jak najszybciej dostarczyć do pobliskiej świątyni Zakonu Młota. Tylko tam będzie bezpieczna.
Burmistrz Aureliusz Scott.
Ładny gips, pomyślałem. Westchnąłem cicho, naciągnąłem kaptur i ruszyłem w stronę wyjścia. W pół kroku zawróciłem do biurka, aby zabrać mieszek z pieniędzmi. Gdy dotarłem do drzwi, pchnąłem je lekko i wyszedłem na klatkę schodową. Oparłem się rękami o barierkę, wychyliłem i spojrzałem w dół.
Strażnicy wrócili. Co robić? Obmacałem się po lewej kieszeni. Pustka. Dziś zabrałem tylko jedną bombę błyskową – już zużyłem. Zakląłem cicho pod nosem. Mógłbym wypaść cichcem z ukrycia, trzasnąć jednego mocnym kopniakiem w bok, zwaliłby się na ziemię. Drugiego potraktowałbym butelką śliwowicy i po sprawie. Nie, to nie ma sensu. Powstałby taki harmider, że całe koszary zerwałyby się na nogi. Poza tym rotunda repetowała najmniejszy dźwięk potężnym echem.
Stałem tak jeszcze chwilę, patrząc z góry na żołdaków. Znów się sprawdziły słowa Artemusa – być na wysokości to dobry punkt strategiczny. Większość ludzi nie zwraca uwagi na to, co ma nad głową.
Nagle do rotundy wszedł wysoki, smukły mężczyzna. Na głowie miał białą czapkę. Strażnicy zerwali się, aby mu zasalutować. No i jest nasz kapitanek, pomyślałem.
Minął ich nawet nie odwzajemniając gestu, jakby nic nie widział. Wyglądał na przejętego. Szedł po schodach w moją stronę, na górę.
W głowie rozgorzała mi burza myśli. Trzy z nich natychmiast przykuły uwagę. Wrócić do pomieszczenia zabarykadować się i pomyśleć co czynić dalej. Drugi wariant nakazywał zaciągnąć kapitana do komnaty, przycisnąć sztylet do gardła i wydobyć kilka cennych informacji. Trzeci natomiast, instynktownie podsunął mi obraz okna w pokoju. Tak! Przecież za biurkiem znajduje się okno!
Odwróciłem się i cichcem wpełznąłem do pokoju. Podszedłem do biurka. Zgasiłem lampę naftową.
Okno otworzyło się bez problemu, jednostajnym, płynnym ruchem obrotowym. Wiatr dmuchnął mi w twarz zimnym powietrzem. Wychyliłem się i spojrzałem w dół.
Do ziemi były jakieś dobre dwa sążnie. Przede mną rozciągał się mur. Dzieliły mnie od niego jakieś dwa łokcie. Czasu na wyciągnięcie liny nie było. A co mi tam, pomyślałem. Przeskoczyć dla mnie dwa łokcie to nie pierwszyzna. Wgramoliłem się na framugę okiennicy. Wyszedłem na parapet i stanąłem na wąskim gzymsie.
Skoczyłem w tym samym czasie, kiedy usłyszałem zgrzyt klamki. Wylądowałem idealnie. Później puściłem się lekkim truchtem, balansując co jakiś czas rękami. Dotarłem do końca muru. Zatrzymałem się, przykucnąłem i spojrzałem na Miasto.
Byłem dzieckiem ulicy, bez rodziców, bez domu. Przenosiłem wiadomości i odcinałem sakiewki, aby nie umrzeć z głodu. Pewnego dnia zobaczyłem w tłumie mężczyznę. Ludzie przez niego przenikali, jakby go tam nie było... Pomyślałem, że może mieć coś wartościowego, więc zakradłem się i chwyciłem mieszek.
To był początek bardzo długiej edukacji.
Otrząsnąłem się z zadumy i wspomnień. Od Portu dzieliło mnie strome zbocze. Zeskoczyłem na ziemię. Tu już byłem w miarę bezpieczny.
Rekonesans wykonany.
* * *
Teraz muszą być komentarze, chociaż te najgorsze, błagam. <skomle>