Dobra, dosyć tego.
*werble* Userzy! Uroczyście ogłaszam, iż dzisiaj, w ten oto łacherowy wieczór
*werble, werble* nastąpi to, na co każdy z Was czekał! Ogłaszam czas na…
*werble, werble, werble, werble, werble*
…"Odpoczynek"!
*BACH o talerze*
*oklaski*
*wiwaty*
*jakieś płaczące dziecko, które przyszło z rodzicami*
Zwróćcie uwagę na nazewnictwo rozdziału, abyście zaczęli czytać od właściwej części. Nie dziwcie się takiemu rozwiązaniu, wbrew wcześniejszym zapewnieniom stwierdziłem, że jednak lepiej jest podzielić "Odpoczynek". Jest to spójna i ściśle powiązana historia, jednak zsumowanie liczb 22 i 23 (strony) uznałem za lekką przesadę. W każdym razie podział taki umożliwił mi wstawienie dodatkowych wstępów prozatorskich. Zobaczycie sami. Na nazewnictwo wpłynęła również konstrukcja historii. Również zobaczycie, ale to na samym końcu.
Zapraszam do degustacji
--------------------------
Część II. Niewinność
10: Odpoczynek – cz. I
Wiek Ciemności będzie dzieckiem dwóch rodziców… którzy nosić będą imiona: Ignorancja i Strach.
-- fragment z dziennika Opiekuna Artemusa
- Tak więc: co tam, panie, w polityce?
- Weź mnie nie rozśmieszaj, Jack. Lepiej opowiedz, co się stało wtedy, na Placu Wolności.
- Wolę później, gdy zejdą się wszyscy. Na razie jesteśmy sami, jak widzisz. A mi, rozumiesz, nie uśmiecha się powtarzanie w kółko tej samej historii. Lepiej raz, a dobrze.
Dwie postacie w czarnych, bawełnianych ubraniach zasiadały przy krótszym boku prostokątnego, największego tutaj stołu, usytuowanego w narożniku budowli. Stół otaczała jednoczęściowa, obita kanapa, dająca dostęp do niego jedynie od strony wejścia. Postacie ewidentnie na kogoś czekały. Zwracały uwagę.
- Takie jakby dziwactwo z twojej strony – skomentowała druga z nich. - Ale jak uważasz.
- Zjawią się oni czy nie?
- Spokojnie, Jack. Wiesz, że takich obszczymurów jak my czy oni się nie popędza. Bo jedyne, co mogą zaoferować na szybko i od ręki, w przenośni i dosłownie, to piącha w ryj. Cierpliwości.
- Jakiej cierpliwości?! – Jack wybuchł, niemal wstając. - Człowieku, zapomniałeś o kontrakcie? Ten facet jest nieuchwytny! Nam udało się bezpiecznie tu przedostać tylko dlatego, że ten, jak mu tam…
- Lord Rammstein. – przypomniał partner.
- Tak, dokładnie. Lord Mani Rammstein miał dobre stosunki z… naszym zleceniodawcą. Załatwił iście komfortową transportację. Nie sądzisz? W każdym razie: co nam po Rammsteinie, jeśli nie zdołamy znaleźć i zaciukać szajbusa w ciągu trzech dni? I tak będzie po nas!
- Sugerujesz – zaczął drugi rozmówca - że musimy się pospieszyć, ponieważ tamten, ze swoimi zdolnościami, może umknąć w każdej chwili, gdzie bądź? To, Jacku, pozbawione jest sensu.
- Niby czemu?
- Mówi się: dlaczego, łacherze.
- A idź ty w cholerę, Mack! Ty i to twoje niby-poprawianie, próba naprawy społeczeństwa na tle porozumiewawczym. Żebyś nie musiał się porozumieć z moją piąchą, jak to ładnie ująłeś, w ryj! Sens rozumiesz? Więc skoro rozumiesz, nie możesz od razu odpowiedzieć na moje pytanie? Tylko ględzisz jak portowa dziwka?
- Tutaj nie ma portu.
Jacek opuścił głowę, chwycił się oburącz za czoło, przerzedzając krótkie włosy w kolorze ciemnego bursztynu, wyzierające teraz spomiędzy palców.
- Zacznijmy jeszcze raz. DLACZEGO uważasz, iż to bez sensu?
- Zwróć uwagę na to, co nam wiadomo – pochylił się nieco Mack – Na fakty dobrze wszystkim znane. Garrett to złodziej najwyższej klasy. Czy legenda, której dorobił się w niesławie, wspomina w którymś miejscu o jakiejś miejscowości?
- Noo…
- Wspomina. Na samym początku. Wspomina o Mieście.
- No i co w związku z tym „faktem”?
- Ano właśnie, no właśnie. To, że łacher pojawia się w Mieście i TYLKO w Mieście, wiedzą nawet dzieciaki, których uszy z ową legendą nie miały jeszcze styczności. Po prostu wszyscy dobrze wiedzą, że Garrett to złodziej z Miasta.
- Co dalej? Do czego zmierzasz?
- Cierpliwości – powtórzył się Mack – Skoro uwzględnia się tylko Miasto, to znaczy, że wyklucza się pozostałe miejscowości, z Blackbrook na czele. Czy tak?
- Prawda to.
- Ano właśnie, prawda. Otrzymaliśmy niestandardowe zlecenie. Otrzymaliśmy zadanie wyciśnięcia ze złodzieja potrzebnych informacji, z uwzględnieniem tego, że Garrett znajduje się w chwili obecnej nie gdzie indziej, jak w Blackbrook…
- Tak – przyznał Jack – I, o dziwo, jest to najprawdziwsza prawda. Tylko dalej nie ogarniam, do łachera, jaki jest cel tej całej gadki.
- Słuchaj no, Jackusiu Niedorobniusiu: jak chcesz kiedyś dostać szansę gadania z wyższymi sferami, po to, by na przykład wykonać nieco bardziej lukratywne zlecenie od przeciętnych, to lepiej naucz się gadać w sposób bardziej wyrafinowany. Tak tak, wiem, co powiesz, powstrzymaj się z tymi bluzgami. Lecz tak jest, powiadam, co ja poradzę? Jeśli chcesz, aby patrycjusz cię wysłuchał, musisz okazać mu coś więcej niż szacunek. Tacy nie lubią walenia prosto z mostu. Lub, istnieje od niedawna taki frazeologizm, kładzenia kawy na ławę. Musisz sprawić, aby inteligencik czy inny ważniak prawdziwie zainteresował się tym, co masz mu do przekazania. Inaczej cię oleje. Jak to zrobić? Należy odpowiadać… stopniowo. Po kolei. Stworzyć swoisty ciąg przyczynowo-skutkowy, pewną piramidę, przez którą pokrętnie dążysz do ostatecznej odpowiedzi. Rzecz jasna, piramida ta musi być logiczna, spójna, bo inaczej będzie to jedynie przysłowiowe lanie wody. Lub, istnieje od niedawna taka przenośnia, pieprzenie trzy po trzy.
- Zaiste – podsumował Jack.
- Czyli się rozumiemy. Dobrze mówię, Jack? Czy niedobrze?
- Nie – odparł rozmówca - Rozumiem, że w pewnych okolicznościach twoja „piramidalna mowa” może się przydać. I nawet nie tylko u ważniaków, bo coś mi się zdaje, że niejedna wieśniaczka dałaby się na to nabrać… Lecz JA, do łachera, jestem ZWYKŁYM, kurza twarz, ŁACHEREM! – sąsiedzi z następnego stolika upewnili się, poprzez odwrócenie tatuowanych głów, czy z Jackiem wszystko w porządku. - Na jaką cholerę więc utrudniasz życie sobie i mi, właśnie pieprząc trzy po trzy?! No po co? Trenujesz?
- Nie… - Mack opuścił głowę, nie wiadomo, czy ze wstydu, ze znużenia, czy z politowania – Ostatnio miałem wiele okazji do zastosowania mojej erudycji. Dużo dzięki temu zyskałem. Przyzwyczajenie, sam rozumiesz.
- Powiedzmy.
- Jednak czułbym się lepiej, gdybyś nie narzekał na to, jak się wyrażam.
- No dobra, już, nie bocz się. Przyzwyczajenie. Sam rozumiesz.
Mack uśmiechnął się.
Ciepłe, jasne i duszne wnętrze gospody, pomimo wczesnej pory, nie świeciło pustkami. Również nie dało się o nim powiedzieć, żeby było przeludnione, mimo wszystko jednak liczba patrycjuszy, kupców czy kultystów była powyżej przeciętnej, charakterystycznej dla tej części doby. Nie oznaczało to niczego szczególnego, w najbliższym czasie nie zamierzało się wydarzyć nic nadzwyczajnego. Zwykły, można by stwierdzić, brzask U Lecha. Spotykali się tu przedstawiciele rozmaitych stanów społecznych, posiadających zróżnicowany stan majątkowy, wiek, zawody. Przeszłość oraz przyszłość. Arystokrata dogadywał się z rzezimieszkiem, niewiasta z wdową po czterech mężach, niekontaktujący pijak z jak najbardziej kontaktującym pogańskim szamanem. Jedynego elementu, którego raczej nie można było tu zastać, to przedstawiciel Zakonu Młota, a już w szczególności przedstawiciel Zakonu Młota z członkiem Bractwa Winorośli, będących pod jednym dachem w tym samym czasie. Bractwo Winorośli było formalną nazwą Pogan, szczególne chętnie używaną tu, na południu. Ludzi z Bractwa w Blackbrook było bez liku, zaś U Lecha przebywali tacy niemal bez przerwy.
- Bez gorzałki jednak ciężko… – stwierdził Mack.
- Mówię, po co tyle nawijałeś? Teraz jednak dokończ swoją myśl, bo wyjdzie, że ten wywód był zupełnie niepotrzebny.
- Tak – wznowił Mack. – Więc, Garrett zawsze trzymał się w uścisku Miasta, ewentualnie okolic. Nigdy nie wyjeżdżał poza ten obręb. I zresztą nic dziwnego, bo jaki byłby tego cel?
- A jednak…
- Właśnie. Przyjechał do Blackbrook. Nie wiadomo, w jaki sposób oraz jaki cel ma w swojej zakapturzonej głowie. I nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze żyje, znając gościnność tubylców. Jednak bez względu na to, dlaczego udał się akurat tutaj, sądzę, że przyczyna jest bardzo konkretna. Jakakolwiek by ona nie była. Myślę, że jeszcze trochę tu pobędzie, dokładnie tyle czasu, ile my będziemy potrzebować na sprzątnięcie go.
Krótka cisza.
- Mack?
- No?
- Nie wydaje ci się to podejrzane?
- Blackbrook czy konkretnie ta gospoda?
- Nie, do łachera… To, o czym rozmawiamy. To Naczyniak dał cynk o złodzieju. I ten sam Naczyniak wysyła nas za morze. Z garstką informacji. Byle daleko…
- Sugerujesz… że chce się nas pozbyć?
- Nie wiem tylko, czy na jakiś czas… czy na zawsze.
- Przesa… Moment. – Mack oparł się łokciami o stół. – Hm, nie taka znowu przesada... Tylko dlaczego? Za co?
- Może za robotę u Gośki?
- Ciiiszej, do łachera! – syknął na Jacka.
- Nie ma powodu do obaw, Mack. Jesteśmy za morzem.
- Hah, tak. Najwyraźniej ma to również swoje dobre strony…
- Ano.
- Gośka… Sam nie wiem – zastanawiał się Mack – Ale nie sądzisz, że gdyby Naczyniak chciał nas posłać do Szachraja, już dawno by to zrobił? W inny, zapewne, sposób?
- Niekoniecznie. W końcu nietrudno nas załatwić.
- Więc co, nie znalazł nikogo na naszym poziomie? Czyli to kara? A może się nas boi?
- Dwa ostatnie są bardziej prawdopodobne. Jednak… Wiesz, co mi teraz przyszło do głowy? – zapytał Jack.
- Hm?
- Myślę, że lepiej będzie najpierw upewnić się co do Garretta. Może rzeczywiście tu jest, a nasz kontrakt nie ma żadnego podwójnego dna. Bo jeśli tak, to możemy spać spokojnie.
- Wtedy faktycznie – przyznał Mack – Mam jednak nadzieję, ze już nie będzie za późno…
Rozmowa się skończyła. Jacka nagle zaczęło zastanawiać dosłownie wszystko. Dlaczego karczma nie ma normalnej, zbudowanej z cienkich belek podłogi, tylko kamienną, złożoną z nieregularnych i owalnych ciosów, jak ulica? Dlaczego ponad ladą ktoś zawiesił okrągłe tarcze bojowe? Dlaczego są one ledwo widoczne, mimo oświetlenia, które teoretycznie powinno być przyzwoite dzięki pochodniom na belkach podtrzymujących? Kim jest postać w ciemnej pelerynie, siedząca samotnie na stołku przy ladzie? Albo dziewczyna, brunetka, w ciekawej kombinacji elementów skórzanych i płytowych, podpierająca belkę przy tej samej ladzie? Czy trzydziestoletnia zastępczyni barmana, będąca niejako pomiędzy tymi dwiema postaciami i wycierająca od minuty ten sam odcinek lady, ma z nimi coś wspólnego?
Komu można zaufać?
Pewnie nikomu, odpowiedział sobie w myślach Jack.
Drzwi wejściowe U Lecha otworzyły się. Do środka weszło trzech drabów w czarnych strojach. Tylko jeden nosił zieloną koszulę, ponadto był łysy. On i jeszcze jeden bandyta mieli tatuaże na skroniach, różne. Ten z diametralnie większą ilością włosów na głowie, spiętych z tyłu po kilka razy w pojedynczy słup, miał ją całą wygoloną na skroniach i powyżej czoła. Nosił też barwioną na czerń kurtkę ze skóry wilka. Posiadała dwa dodatkowe płaty, po jednej na ramię, ze stalowymi ćwiekami. Może i fryzura jegomościa nie wyglądała naturalnie, ale komuś przebywającemu w takiej grupie nie należało zwracać uwagi… Trzeci z bandziorów nosił przy pasie okazałą szablę schowaną w niestandardową pochwę, co mogło sugerować równie niespotykany kształt głowni tego jednoręcznego brzeszczotu.
Wszyscy niemal natychmiast ruszyli do stolika z Jackiem i Mackiem. Mack zauważył, że odległa brunetka w skórzano-płytowym stroju również, odbijając się wpierw od podpieranej belki przy ladzie. A za chwilę zobaczył, jak z jednego ze stolików wstaje inna dziewczyna, drobna, zakapturzona, z włosami do brody. Dołączyła do brunetki, pytając o coś z pretensją, brunetka powiedziała tamtej coś na ucho. Nie pocieszyło to jej. Obie również zbliżyły się w stronę zamorskich gości.
Wszyscy witali się na wpół przyjaznymi gestami, bez przesadnej czułości, niewskazanej przecież w owym towarzystwie, no może z wyjątkiem dwójki panien. Mężczyźni zasiadali na kanapie pod ścianą w kolejności, licząc od Jacka: ten ze skórą, ten z koszulą, ten z szablą. Dziewczyny zajęły miejsca przy Macku. Za nimi, przy tym prostokątnym stole znalazłoby się miejsce jeszcze dla trzech, może czterech osób.
Zanim ktokolwiek zdążył zacząć główny temat, ten w skórze i z tatuażem, jeszcze siadając, zwrócił się do brunetki w ciekawej zbroi:
- Czemu nie siedziałyście razem?
- Właśnie, Vikki? - zawtórowała kobieta, która z nią przyszła – Przez cały czas nie mogłam dojść, co ty odstawiasz…
- Metalowy – zaczęła Vikki - Widzisz tam, po drugiej stronie, tego łysola przy oknie? Też widzisz, Melli? To Pyrołap. Po tej wiksie na Placu Wolności dziwię się, że jeszcze dycha. I sęk w tym, że to nie jest dobra wiadomość dla mnie i Melli. On mnie zauważył i miałam nadzieję, że sobie pójdzie w międzyczasie, zanim przybędziecie. Melli zasłaniało tamtych trzech grubasów, dopóki się nie ruszyła, gnojek jej nie widział. Lecz nie stało się tak, jak chciałam. Już wie, że obie żyjemy. Pojęcia nie mam, co planuje, znacie go… Cieszę się, że opuścimy lokal razem. Przecież nie pozabijamy się tu w środku!
- A skąd – odezwał się z egoizmem w głosie skórzany, nazwany Metalowym - Skąd ci przyszło do głowy, że będziemy was ubezpieczać? Same wyrwijcie chwasta.
- Ja ci dawszy, psiakrew, chwasta! – wydarł się nagle ten w zielonej koszuli - Ja ci patrzydła przy samej makówie powyrywawszy!!!
- Spokój, Mchu – ramię Mchu przycisnął w dół szermierz z szablą. - To taka przenośnia. Nie znasz jej? Utrapienie z tobą. Poza tym nie powinieneś używać słowa „makówa” w tym znaczeniu, dobrze kojarzę?
- Mordę zamknąwszy.
- Nawzajem, jeśli nie miałeś na myśli własnej czynności…
- Vikki – Metalowy wznowił wątek - Jakbyście odpaliły nam „działkę”, to inna rozmowa… - Metalowy uśmiechnął się obleśnie, a dwójka, z którą przyszedł, lekko się zaśmiała. – A tak, to wiesz. Nie macie co na nas liczyć.
- Nie liczę. Po partyjce pójdziemy tu i tam, czyż nie? To wystarczy. Nawet, jak palcem nie kiwniecie, żeby… Nie śmiej się, Melli. Nawet, jeśli nie kiwniecie… Melli! Opanuj się!
- Pszsz-przepraszam…
- Co za laska z ciebie, Melli. Wstydziłabyś się!
- I to mówi ta, która… A, nieważne.
Tamta trójka ryknęła śmiechem. Śmiali się do rozpuku. Pociekły łzy. Długo trwało, zanim się uspokoili.
- Ludzie, nie po to tu przyszłam…
- Ja też nie – odchrząknął Metalowy.
- Na pewno? – spytał szermierz.
- Na pewno. Dokończ, Vikki.
- Niewiele jest do dokończenia. Wystarczy, że będziemy przy was, a Pyrołap nie powinien się przyczepić. Potem wrócimy do Gildii i tyle.
- Skąd ta pewność, że Pyrołap wam na to pozwoli? My przecież w Gildii nie sypiamy dzisiaj.
- Znowu? No trudno. W ciemię bici nie jesteśmy. Co nie, Melli? Błyskawiczne Siostrzyczki nie dają się posiekać! Nawet, jakby wpadł na pomysł załatwienia nas na ostatnim odcinku, stawimy mu czoła. Może się nawet nie zranimy. Z Pyrołapem to nie wiadomo.
- Ała, potwierdzam… – ten z szablą musiał przypomnieć sobie jakieś zdarzenie z przeszłości.
- Vikki, nie nazywaj nas tak.
- Jak?
- „Błyskawiczne”…
- A ta znowu ma skojarzenia. Dziewczyno, przecież wiesz...
- Przepraszam, wiecie, czemu tu jesteście?!
Wszyscy odwrócili wzrok w stronę Macka. Przy okazji na Jacka również, który tak samo nie odzywał się od początku dyskusji.
- Wiemy.
- No więc…?
- Co „no więc”?
- …
- A?
- No… - Mack się niefortunnie zakrztusił.
- Haha, widzicie, jak się styrał? Mówiłem wam, że mieszczanie to tępe Młoty!
Słowa Metalowego wzbudziły pozytywne i dumne uśmiechy, a nawet okrzyki. Macka zatkało.
- Na pohybel Miastu i jego Baronowi.
- Hę?
To był nowy głos. Cichy, lecz wyraźny, przenikliwy. Należał do zakapturzonego chudzielca, który się pojawił. Nie wiadomo skąd, po prostu pojawił się między Metalowym a Jackiem. Usiadł na tej samej kanapie.
Cisza. Jack i Mack byli wystraszeni, ale reszta wcale nie była zaskoczona.
- O, czołem, Ludwik. Co u ciebie?
- Ciasno jak zawsze.
- To może raczysz zasiąść przy Vikki? Bo ja również cenię sobie przestrzeń, zwłaszcza tą przed moją twarzą.
- Już.
Ludwik przymierzał się do przemieszczenia. Zszokowany Jack był pewien, że zrobi to w jakiś niezwykły, obowiązkowo magiczny sposób. Że jego oczy doświadczą przenikającego przez stół, na wysokości ud, żywego człowieka, i że oczy te będą pamiętać owy widok aż do końca żywota Jacka.
Michał na wpół niezdarnie wdrapał na stół, przeszedł po nim zabłoconymi buciorami, niemal wyprostowany, gdyż musiał uchylić się przed drewnianym żyrandolem ze świeczkami, kojarzącym się z kołem wielkiego wozu. Równie nietuzinkowo zszedł na kobiecą część kanapy, pomagając sobie rękoma. Usiadł nienachalnie przy obojętnej Vikki. Zamieszanie się skończyło.
- Nareszcie w komplecie – powiedziała Melli - Już zaczynałam się niepokoić, gdzie mógł się podziać owy szósty wyznaczony.
Ludwik uchodził za człowieka o nietypowej twarzy i jeszcze bardziej nietypowym jej wyrazie oraz spojrzeniu. A już najdziwniejsze były jego zachowania i charakter. Mieszczanie byli na dobrej drodze do zapoznania się z tą wiedzą. Siedzieli zmieszani.
Metalowy wznowił rozmowę z nimi:
- Nie wziąłbym czegoś tak żałosnego, jak iście turystyczna pomoc obcokrajowcom w ogarnięciu Czarnorzecza, gdyby nie osobiste zapewnienie Pana Podziemi, że jeśli się sprzeciwię, jego szczur poda mi moje własne jajka do zjedzenia. Szczur. Wiecie, co to znaczy?
- Wyjaśnij – odparł spokojny Mack.
- Tak się tu określa członków Gildii. W tym przypadku miałem na myśli goryla za plecami Dorkasa, gdy gawędziłem w jego biurze. Szczury i goryle, goryle i szczury. Uczcie się, uczcie, Młotki. Albo zardzewiejecie ze strachu. Tudzież Mech was zje. Nie żartuję.
- Dobra dobra – nie uwierzył Jack. – Wiecie, gdzie jest Garrett?
- Ha! Zanim wam pomożemy… Cholera, co to za słowo. WESPRZEMY was, jeśli wygracie.
- Co wygramy?
- Sztuka, wyciągaj – powiedział do szermierza. – Vikki, masz swoją talię?
- Co wy, do łachera? Karty?! – zdziwił się Mack.
- A jakże! Na dobry początek coś, w co wtajemniczamy każdego tępego Młota. Czas na… „poznaniaka”! Hejaaaaa! Tej, dziewko! Sylwia, do ciebie mówię, złotko! Sześć… osiem antałków pitnego, migiem! W podskokach łacheruj, ha ha! Dalej, wiara, załatwimy mieszczan samą przystawką!
Słychać było, z perspektywy człowieka siedzącego przy ladzie, jak Jack awanturuje się, że nie taka była umowa, że nie takie panują zasady, choć zasad właściwie i tak nie zna. Metalowy miał kolejne powody, aby nabijać się z cudzoziemców, a powody te zaczął również wykorzystywać poganin zwany Mchem. Za chwilę Mech dorzucił kolejny warunek, że rzezimieszki pomogą… wesprą Macka i Jacka, jeśli ci nie padną przed skończeniem ich kolejek miodu pitnego. Mech był zaprawionym w piciu Poganinem, nie należącym już bezpośrednio do Bractwa Winorośli, ale dalej będący szczerym wyznawcą Szachraja. Czy sam zrezygnował, czy też może został wyrzucony za chlanie na umór bądź wulgarne słownictwo, nie było wiadomo. Wszystkie trzy opcje wydawały się być równie mało prawdopodobne, tym bardziej, jeśli miało się na uwadze wesołkowaty charakter pogańskiej kultury…
Owy człowiek przy ladzie, siedzący tu od początku przebywania mieszczan w gospodzie, cały czas myślał o niczym. Nie zwracał na nic uwagi, co najwyżej, wchodząc tutaj, mógł ocenić proporcje ludności w dzisiejszą noc. Że byli tu arystokraci z rzezimieszkami, niewiasty z wdowami… Od kiedy jednak zamówił czerwone słodkie wino, wszystko przestało go obchodzić. Nie, nie tonął w alkoholowej otchłani, nie dawał się nieść złudnym falom, sugerującym swoim zdradzieckim szumem, że pod nimi, głęboko, odnaleźć można szukaną od lat prawdę. Nie. Nigdy tak o nich nie myślał, nawet nie rozumiał wszystkich tych napotkanych w życiu pijaków, którzy jednomyślnie głosili tą oraz wiele innych bzdur. Ten człowiek nawet nie miał konkretnego powodu, by pić teraz cokolwiek.
W ogóle nie miał żadnego powodu, aby czynić cokolwiek.
„Mój umysł buntuje się w tej stagnacji”, pomyślał. Pomyślał też, że jedyną rzeczą, jaką się dzisiaj dowiedział, jest to, że w Blackbrook, zwanym przez miejscowych Czarnorzeczem, również znają i używają słowa „łacher”.
Nie byłaby to, oczywiście, żadna rewelacja, gdyby człowiek ten nie był mieszczaninem.
Skończył wino, zostawił na ladzie dwie złote monety, zeskoczył z krzesła w lewo. Artystycznie falująca przy tym peleryna zapewne zwracałaby uwagę, gdyby komukolwiek z tu obecnych przyszło do głowy, żeby teraz patrzeć w stronę jej właściciela. Nieznajomy udał się na wprost, by następnie podążyć schodami na górę w prawo, zaczynającymi się tuż przy wejściu do gospody. Wyjął klucz.
Poszedł korytarzem na pierwszym piętrze, gdzie mieściły się drzwi pokoi do wynajęcia. Gdy ten się skończył, mężczyzna - bo człowiek ten był mężczyzną - przymierzył się do otwarcia ostatnich drzwi po lewej. Oświetlenie pochodni ułatwiło tą czynność, choć dla przeciętnego mieszkańca Blackbrook czy Miasta owa pomoc byłaby wielce nieoceniona, żeby nie powiedzieć: konieczna.
Wszedł do środka, zamknął drzwi. Pokój był duży, kwadratowy, pusty w dużej mierze, biedny. Z pewnością również brudny, choć nie wszędzie i nie skrajnie. Ściana naprzeciwko dysponowała oknem w lewej części oraz regałem nielicznych książek, mniej więcej pośrodku. Prawa ściana miała dwa okna. Natomiast w narożniku tych murów czekały na mężczyznę dwie koje z pogańskich skór.
„Pierwsza klasa”, zakpił w myślach. Stać było go na lepsze warunki bytu, niestety, gdy tu przybył, nie znał miasta, a U Lecha było pierwszą lokacją udzielającą schronienia przed niebezpieczeństwami nocy. A może raczej dnia, pamiętając, o której tu dotarł.
Zdjął i rzucił w kąt pelerynę, ruszył do koi. Co ciekawe, jedna była zajęta. Przez kogo? Postać owinęła się szczelnie pod szyją, utrudniając odgadnięcie wieku czy płci, a nawet wzrostu. Mężczyzna spodziewał się zastać tutaj tą osobę.
Podchodząc do swojego legowiska i kładąc się na nim, nawet jej nie dotknął. Uprzednio jednak spojrzał na postać, próbując dostrzec twarz. Lepiej, by trudno rozpoznawalny kształt nie okazał się sprytnym skrytobójcą. Za wystarczającą informację posłużył mu tylko widok znajomych włosów.
W końcu się położył i przykrył, odwracając tyłem do drzwi i sąsiedniej koi. Nie gapił się w belkę naprzeciw twarzy. Miał oczy otwarte i wzrok ukierunkowany na drewno, jednak postrzeganie miał kompletnie gdzie indziej. Nie było to konkretne miejsce. Postrzeganie, przerzuciwszy się z oczu do ośrodków myślowych, kombinowało nad rozwiązaniem aktualnych problemów. Nie miało to znaczenia. Nie przy tak niskim skupieniu, myśleniu dla samego myślenia, byleby zastanawiać się nad wszystkim i nad niczym. Wysilić umysł jedynie po to, by obecny odpoczynek miał jakikolwiek sens.
Ze wszystkiego i niczego wyłoniły się wspomnienia. Sporadyczne i bardzo niedawne. Efektywne, energiczne, straszne i ciepłe. A nawet te najrzadsze.
Wzruszające.
***
Koń myślał.
„Cześć, wędrowcze, jestem Strzałka. Ponieważ jestem kara, ktoś, kto mnie dosiada, z pewnością ma niecne zamiary. O szczegóły proszę zapytać mojego aktualnego pana…”
Ej, no przecież się tak nie przedstawię! Co z tego, że mój jeździec zabrał mnie na nocną przejażdżkę. I tak nie sypiam za dobrze ostatnio, więc co za różnica? Ja nigdy nie robię problemów. Jestem spokojna. Nie to, co moje gniade i siwe koleżanki. W ogóle dziwię się, że trzymają mnie w boksie tuż koło nich. Ja się do niczego nie nadaję… W każdym razie nie do tego, do czego zmusza mnie ten tłusty grubas.
Ten jest leciutki. Spokojnie mnie wyprowadził, moje szczęście, że jeszcze nie spałam. Nie lubię, kiedy ktoś mnie budzi. Bardzo nie lubię. Gdybym tylko mogła, każdego budzącego kopnęłabym obunóż w twarz! Problem jest niezmienny: wyjście z boksu mam zawsze z przodu…
Nieznajomy był niezwykle uprzejmy. Taki delikatny… Może nawet się mnie bał? Choć to i tak ja powinnam się bać; jego chore oko nie zachęciło mnie do współpracy. Mimo wszystko obdarzył mnie głębokim szacunkiem. Nie wiem, dokąd mnie prowadzi tymi wodzami, ale nie spieszy mu się. Nawet nie muszę kłusować. Zawsze, gdy jadę z tym grubasem, muszę gnać jak szalona. Nie dość, że każe galopować jakieś trzydzieści tysięcy kroków, to jeszcze uderza mnie tym głupim dzyndzlem po tyłku, obojętnie, jakie robię postępy…
I słyszę wtedy, jak sąsiednie koleżanki się ze mnie śmieją…
Ten jest inny. Szanuje mnie. Może i prowadzi mnie w nieznane w środku nocy, ale to i tak lepsze od wszystkiego, co dotychczas przeżyłam. Naprawdę. Gdyby nie ten niepokój, gdyby nie tajemnicza tożsamość nieznajomego, myślę, że byłabym cała szczęśliwa.
On właśnie dał mi nadzieję. Zgodziłam się. Będę mu posłuszna. Do czasu, aż nie każe mi zrobić czegoś, co uznam za nieludzkie czy bestialskie.
Noc potrafi być taka piękna.
Karej klaczy z białym wzorem na pysku, określanym przez hodowców jako „strzałka”, Garrett nadał imię… Strzałka.
„Że też dałem się w to wszystko wrobić… Ale hej! Miasto stąd wydaje się być jeszcze łatwiejsze do zniesienia!”
Tallo poinstruował go, jakiego konia powinien sobie wybrać. Zaszła w głowie złodzieja obawa, czy aby ów biały znak nie będzie za bardzo rzucać się w oczy. Innych karych klaczy jednak nie znalazł, a ogiery nie były dobrą alternatywą. Samiec, nawet wykastrowany, nie powinien być taki potulny. Nawet, gdyby pozwolił złodziejowi wyprowadzić się ze stadniny, początkowo narobiłby hałasu. A strzałka Strzałki nie okazała się tak jasna, jak złodziej z początku podejrzewał.
Noc urzekała swoją odmiennością. Oświetlała gościniec i okoliczne równiny niezliczonymi plamkami gwiazd, zupełnie inną ich ilością niż oferowało powietrze przemysłowego Miasta. Wschodnia równina rozciągała się po horyzont, zachodnia kończyła się nieopodal, na Oceanie. Pojęcie horyzontu było jednak mylne w tej chwili, jako że trwała noc. Trawiaste pole na wschodzie w rzeczywistości przeistaczało się w bujny, mieszany las, w którym plemiona pogańskie znalazły upodobanie, pożywienie i schronienie. Świeże i ciepłe powietrze późnego lata, wraz ze sporadycznym wiatrem relaksowało, ale też niosło pewien niepokój.
Kara klacz wiozła Garretta w nieznane, również dla niego samego. Cały świat, znany mu jedynie z rozmów i tekstów, odgrodzony nierównym kordonem miejskich murów oraz ewentualnych okolic, musiał zacząć poznawać od początku. Był niemal jak pusta karta.
***
Świat nie okazał się taki pusty, jak myślał. Największą z miejscowości okazał się, i to już na samym początku, Słoneczny Port. Choć było to niewielkie miasteczko, już dawno doczekało się własnej katedry Młotodzierżców. Poza tym słynęło z tego, że słonecznym było tylko z nazwy, zwłaszcza jesienią i zimą.
W drodze na południe natykał się na wioski zamieszkane i spalone. Przejeżdżał przez nie, starając się nie pokazywać twarzy. Mijał ciała nieszczęsnych mieszkańców, również tych żywych. Określenie ich „zmartwionymi” byłoby wielkim niedopowiedzeniem. Legendarna wręcz arogancja surowo zabraniała mu dzielenia się czymkolwiek. Na szczęście kupił zapas żywności na dwanaście dni, dzięki czemu nie musiał okradać już i tak zubożałych wieśniaków.
Szybko zauważył pewien schemat. Wszędzie tam, gdzie osady zostały zniszczone, były ślady wojny w postaci poległych wojowników. Jak opowiadali miejscowi, Poganie z Czarnorzecza rzadko kiedy walczą otwarcie z piechotą i rycerstwem Barona Breslinga. Zdecydowana większość starć, przynajmniej w tym rejonie, opierała się na zasadzkach na posiłki i tabory, przygotowywanych przez leśnych partyzantów. Atakujące z zaskoczenia komanda nie były liczne, toteż szybko wycofywały się z powrotem, nie osiągając dużych strat. Wojna szarpana okazała się bezkonkurencyjna w walce z powolnym, pancernym rycerstwem. Wywierała też demoralizujący dualistycznie wpływ, z jednej strony powodując zmęczenie psychiczne, strach i zniechęcenie, z drugiej zaś rodząc chęć zemsty i narastającą, bezsensowną nienawiść.
Garrett jeszcze przed wyjazdem zaopatrzył się w kilka niezbędnych rzeczy. W pękate zawiniątko zapakował żywność, wiózł z tyłu siodła. Miał tam również kilka buteleczek z wodą. Marla bardzo chciała dołożyć od siebie jakąś obcą, pochodzącą z przemytu miksturę. Garrett odmówił.
Oprócz tego nosił między innymi nowy rodzaj worka na łupy. Przymocowany został do pasa przewieszonego ukośnie przez tułów, tak, że ujście czarnego worka wystawało zza pleców, ponad jego lewym barkiem. Regulowany ściągacz z przodu zabezpieczał schowaną wewnątrz zawartość. Ów ściągacz zwisał na piersi złodzieja, dzięki czemu obie ręce miały do niego dostęp. Nowy nabytek sprawiał na początku nieco problemów technicznych. Nie w samym działaniu, które było obiecujące, ale w relacji z noszonym łukiem i kołczanem. Broń musiała teraz wystawać między otworem worka a kapturem Garretta. Sposób zdejmowania i zakładania łuku nie zmieniły się istotnie, choć było nieco ciaśniej niż kiedyś. Złodziej bardziej obawiał się o cięciwę łuku, której napięcie na jego torsie stało się zależne od objętości worka. Nie znał się i ciężko było mu ocenić, czy powinien uznać to za istotny problem. Profesjonalny strzelec prawdopodobnie bardziej dbałby o sprzęt, któremu poświęcał swoje życie.
Torba została mu sprezentowana przez Marlę, która uszyła ją na prośbę Tallo. On chciał jakoś zachęć złodzieja do wyjazdu, ona, przy okazji, ofiarować prezent pożegnalny.
***
Sen na przydrożnej trawie okazał się raczej trudny do zrealizowania. Słoneczna pogoda oraz ćwierkająca, chrobocząca, skrzecząca i obłażąca go przyroda nie były niczym przyjemnym. Prosty koc, trzymany wcześniej wewnątrz worka (wraz z posiadanymi pieniędzmi i częścią jedzenia), nie stanowił dostatecznej ochrony przed wścibskim i wszędobylskim robactwem.
„Szlag, no! A masz!! Do łachera, nigdy do tego nie przywyknę!”
Specyficzna podróż, polegająca na zamianie nocy na dzień, nie wymagała rozpalania ognisk w miejscach spoczynku. Podróżowanie, gdy ciemno i spanie, gdy jasno odbijało się na kondycji Strzałki. Ta jednak była posłuszna. Garrett nie wymagał od niej pośpiechu, a przede wszystkim była wdzięczna za uwolnienie z wymagającej zbyt dużo stadniny. Wręcz fascynowały ją nowe, oryginalne warunki.
W ten sposób minął im prawie tydzień.
***
Gdzieś przed północą dotarli do fortu. Nie zbliżyli się. Polowy, drewniany, mieszczański fort, będący bezpieczną ostoją dla przybywającego wsparcia i zaopatrzenia. Droga prowadziła do zamkniętej na noc bramy, umiejscowionej w ostro zakończonej, blankowanej palisadzie wraz z dwoma wieżami. Trójkondygnacyjne wieżyczki stały również w narożnikach. Umocnienia były dobrze oświetlone płomieniami pochodni.
Garrett dostrzegł pomarańczowo-czerwoną łunę na dalekim niebie. Początkowo sądził, iż to światło fortu, jednak zajmowało ono zbyt dużą powierzchnię nieboskłonu. W dodatku z całego południa dobiegały dziwne szmery. Jakieś nieokreślone, rozmazane, sporadyczne pogłosy, nie mogące się w pełni przecisnąć przez barierę odległości.
„Wygląda na to, że pierwsza część podróży dobiegła końca. To dobry moment.”
Zszedł z konia. Pozostałe mu jedzenie przełożył do worka na łupy, sakiewek i kieszeni.
- To już koniec mordęgi, Strzałka - mówił do zmęczonych końskich oczu - Bywaj.
I odszedł. Po prostu. Odszedł w stronę lasu, na wschód.
Koń stał na drodze. Opuszczony. Pomyślał:
Hmm? Chwileczkę!
No, dobrze...
„Dziękujemy za wybranie naszego siodła. Życzymy spokojnego pobytu w... no... lesie.”
Dlaczego tam? Dokąd idziesz, nieznajomy? Dlaczego beze mnie?
Klacz przez moment nie wiedziała, co z sobą zrobić. Była na środku drogi pośrodku nocy. Sama. Po jakimś czasie postanowiła podreptać za swoim jeźdźcem.
Garrett doszedł do linii drzew. Zanim to zrobił, musiał przejść skrajem pięćdziesięciometrowego pola między fortem a lasem, na prawo od niego. Stały tu pojedyncze i gęste, ukośnie postawione, naostrzone pale oraz inne przeszkody. Mistrz złodziei najchętniej przeszedłby je na wskroś, ale obawiał się wilczych dołów, o których słyszał od pobliskiej ludności. Od jakiegoś czasu czuł też, że świeży zapach traw i liści został zastąpiony przez smród niepalonej jeszcze smoły...
Wszedł w bór. Warstwa chrustu zachrzęściła i stopniowo zaczęła narastać. Patrzył dokładnie. Szukał czegoś. W mroku zauważył jakieś drobne, czerwone, nisko zawieszone światło. Sięgnął pod wiązanie peleryny, za kołnierz. Znalazł amulet i wystawił go spod ubrania.
Według tego, co mówił mu Opiekun, naszyjnik działa w oparciu o magię bierną. Nie trzeba więc się na niczym skupiać ani skandować zaklęcia, wystarczy trzymać w ręce, przed sobą. Jednocześnie przestrzegł przed jednym faktem: amulet nie reagował na czary niskiego poziomu. W żaden sposób nie chronił przed prostymi kulami magicznej mocy wystrzeliwanymi z rąk czy różdżek szamanów. Mógł za to stanowić osłonę przed silniejszymi iluzjami czy barierami. Nadawał się więc idealnie do oczyszczenia drogi w głąb lasu.
Szedł po liściach w kierunku kwiatu.
Coś dziwnego.
Mimo osłony, wyczuwał czyjąś nieproszoną obecność.
Co to?
Słuchaj! Ja mówię oczyma! – powiedziała Ignorancja.
SŁUCHAJ! MÓWIĘ BICIEM SERCA! – powiedział Strach.
Narzędzia, źródła, prekursorzy i rodzice Wieku Ciemności kusiły go.
Ignorancja i Strach przemawiały, a on słuchał mimowolnie ich szeptów.
Amulet Magnolii dawał mu wsparcie, lecz to on musiał zdecydować, dokąd chce pójść.
Czego chcesz, czego pragniesz?
„Chcę, do cholery, dotknąć tego zielska.”
Amuletem dotknął jaśniejącego goździka.
Ten wydał urocze, śmieszne pyknięcie i powoli zgasł. Czar całkowicie ustał, Garrett czuł, że jego ciało i dusza stały się zupełnie spokojne. Odzyskał powolny rytm serca i oddechu. Zadowolony, ruszył na południowy wschód, w głąb leśnej czerni.
A Strzałka zbliżyła się do boru. Gdy jednak uczyniła kilka kroków między korami, nagle zarżała, stanęła na tylnych kopytach i natychmiast uciekła spomiędzy drzew. Szachraj, entuzjasta zwierząt wszelakich, chyba nie chciał wpuścić do siebie baronowej kawalerii. Klacz uspokoiła się, stojąc na polu. Pokręciła się, pomyślała, potrząsnęła łbem kilka razy, zamachała czarnym ogonem.
W końcu postanowiła, że podejdzie do drzwi bramy fortu. I zapuka czołem. Chciała zobaczyć, jak bardzo zdziwioną minę zrobi garnizonowy strażnik.
***
Ciemność. Pewien nieokreślony dystans od złodzieja, może trzysta, może czterysta metrów, dzielił go od pary wysokich buków, wznoszących się ponad stosunkowo szeroką, śródleśną ścieżyną. Rosły po obu jej stronach, podobnie zresztą, jak inne drzewa. Te buki były jednak z pewnego względu wyjątkowe. Na ich potężnych konarach, wystających spod samych koron, siedziały jakieś dwie postacie, po jednej na drzewo. Siedziały skulone, będąc oparte o pnie. Nie dawały znaków życia. Nie tylko dlatego, iż się nie poruszały ani nie wydawały żadnych dźwięków, ale również dlatego, że były perfekcyjnie zamaskowane. Noc potęgowała ów efekt. Przestrzeń rozpościerająca się między gałęziami, a wisząca nad ścieżką miała szerokość dziewięciu-dziesięciu metrów.
- Mistrzu! Wyczuwawszy?
Druga z postaci drgnęła. Niechętnie otworzyła powieki, po chwili przetłumaczyła sobie sygnał, który dotarł do jej sennych uszu. Wybudzanie się zajęło kilka sekund.
- Wyczuwawszy. – odpowiedziała męskim głosem postać.
- Co to może bywszy? – zapytała pierwsza z tajemniczych osób, również mężczyzna, wyraźnie młodszy. Cichy ton wystarczał im do porozumiewania się w leśnej ciszy.
- Nie miawszy pojęcia. Z pewnością nic… naturalnego.
- Powinniwszy zakłócenie sprawdziwszy, prawda to? – pierwszy Poganin energicznie stanął na swoim konarze.
- Nie tyle powinniwszy… co musiwszy.
Drugi Poganin również wstał, jednak wyraźnie dłużej. Obaj mieli na sobie lniane, ciemnobrązowe płaszcze z niezwykle szerokimi kapturami. Barwa, jak również nietypowa faktura ubrań łudząco przypominała powierzchnię drzewnej kory. Rękawy, niewypełnione kończynami, opadały swobodnie wzdłuż ciał, pod pewnymi kątami były niemal niedostrzegalne. Nosili przewieszone przez plecy ogromne, ponaddwumetrowe, cisowe łuki, również barwione na brąz. Teraz mężczyźni nie siedzieli już w mylących oczy, skrytych pozach, a stali wyprostowani. Sprawiło to, że widoczne stały się wystające z wewnętrznych części rękawów i kapturów zielone liście. Ich twarze zakamuflowano pod nieregularnymi, zielonymi i brązowymi pasmami, będącymi zapewne roślinnymi barwnikami i materiałem ze ściółki leśnej.
- Schodziwszy na dół? – zapytał młodszy z głosów.
- Nie, płaszcza nie odwracawszy – odparł drugi – Skakawszy po gałęziach, niby wiewiórki.
- Zachód-południowy zachód, prawda to?
- Tak. Wykonawszy – rozkazał.
Dosyć zręcznie włożyli ręce w rękawy płaszczy. Skoczyli obaj, w jednym kierunku, na gałęzie sąsiednich drzew. Dalekimi, nadnaturalnymi susami przemieszczali się tuż pod liśćmi koron.
***
„Nie mógłbym wziąć jej ze sobą. Nawet JA nie nauczyłbym jej skradania się. Widział ktoś kiedyś konia z pochylonym pyskiem, powoli stąpającego na ugiętych pęcinach? Dajcie spokój...”
Po kilkunastu minutach złodziej doszedł do urokliwego miejsca, w którym rosły najokazalsze drzewa, jakie kiedykolwiek widział. Nie przypuszczał, że roślina może osiągnąć aż kilkanaście metrów średnicy. Pomimo że ich korony całkowicie zakryły niebo, było tu dosyć jasno. Turkusowe światło zapewniały unoszące się wszędzie świetliki, fluorescencyjne grzybki oraz jasna mgła. Złodziej zorientował się, że stoi wśród starożytnych ruin. Niechętna wobec nich przyroda od wieków usiłowała schować runiczne bloki skalne pod ziemią, zapomnieć o nich, lecz one zawsze opierały się pokrywom mchu, girlandom bluszczu i korzeniom potężnych drzew, które spływały po kamienistej powierzchni jak nabrzmiałe, zielone potoki. Zapomniane konstrukcje zasymilowały się z upstrzonymi po kątach kwiecistymi pędami i delikatnym futerkiem miękkiej trawy. Szorstka, zielonkawa kora stanowiła o wieku magicznych sekwoi i dębów, a niektóre z ich potężnych konarów już dawno połączyły się ze sobą w sposób niespotykany i wyszukany, tworząc drewniane pomosty. Zwisające liany prawdopodobnie również mogły posłużyć do przemieszczania się między platformami, przyległymi do pni na różnych wysokościach. Owe tarasy były w pełni naturalne, stanowiły je przyległe do kory, nieprawdopodobnej wielkości huby i boczniaki. Olbrzymie kapelusze podtrzymywane były przez trzony, pokryte dookoła szeregiem blaszek. Przez pnie przechodziły nieraz naturalne korytarze, przedłużające gałęziowe słupy-mosty między drzewami. Mieszanka leśnych aromatów, podobnie jak otoczenie, była jak nie z tego świata.
Stojący oraz siedzący tu i ówdzie kultyści, zamyśleni i beztroscy, czerpali mimowolnie moc tego miejsca. Złodziej musiał się ich wystrzegać, mimo niemal bezgłośnego podkładu pod stopami, umiarkowanej widoczności i milionowi podłużnych listków wysokiej nieraz do pasa trawy. Powolne świetliki zdawały się pędzić w tej statycznej, opuszczonej przez czas atmosferze.
Nieco dalej, tuż przy kolejnych rzędach ruin, zobaczył ogniska i skupione wokół nich rodziny pogańskie. Rodzice i potomstwo spali spokojnie, leżąc pod gołym niebem, wśród opadłego listowia. Najmłodsze dzieci ubrane zostały w urocze, prawdopodobnie skórzane pieluszki, choć Garrett nie mógł tego wiedzieć, gdyż maluchy troskliwie przykryto futrzanymi kołderkami.
***
- Dziwne to! Teraz wszystko działawszy.
Rzeczywiście. Zaklęty, świecący, pasiasty kwiat goździku nadal wydzielał tą samą woń, światło oraz magiczną energię. Odziani w płaszcze łowcy przypatrywali się mu ze znacznej, bezpiecznej odległości. Stali na ziemi.
- Chyba byczo. Wszystko kwitnie i w porząsiu.
- Nie – zaprzeczył starszy łowca - Ktoś przejść musiawszy, Amulet Magnolii stosowawszy.
- Ojej! Szamani nie powinni tutaj dzisiaj bywszy.
- To nie szamani – stwierdził z niechęcią starszy, po czym zaakcentował nienawistnie kolejne słowo: – Miasto wyczuwawszy.
Zaczął oglądać ziemię pod stopami. Młodszy lekko się pochylił, począł krążyć w jedną i drugą stronę, nawąchując.
- I ja też! Na południowy wschód się kierowawszy!
- Zgadzawszy się. Odciski w liściach na to wskazywawszy również.
- Nie zwlekawszy, mistrzu.
- Tak.
Zdecydowali się na tropienie intruza z poziomu ziemi, dlatego też zdjęli łuki i rozebrali się z płaszczy. Wywrócili każdy element tych ostatnich na drugą stronę, również kaptury. Teraz ich ubrania przykryte były szykownie wszytymi warstwami liści. Dodatkowo posiadały powtykane krótkie gałązki, były delikatnie wybrudzone ziemią, a nawet żyły na nich niegroźne, oswojone żyjątka: mrówki, biedronki i żuki. Gdyby łowcy się położyli, zlaliby się całkowicie z runem leśnym. Również zapachowo.
Dobyli łuków. Delikatnie szeleszcząc liśćmi, poszli szybko na południowy wschód. Najchętniej pobiegliby sprintem, jednak zapach i ślady mieszczanina mogły zostać wtedy łatwo zgubione. Łowcy znali się na swym fachu.
***
Hej, na wzgórze, na to wzgórze, nocel mała, kopiel moja!
Tam dziewczęta się schodziły, nocel mała…
- Sławomir! „Schodziwszy”!
- A tak, tak. Znowu. Dziękowawszy!
Sobie ogień nałożywszy, nocel mała, kopiel moja!
Bo dziś słońce święto miewawszy, nocel mała, kopiel moja!
- E! Sławomir, to ci się nie rymowawszy!
- Jak nie, jak tak? Rymy bycze bywszy przecież!
- Tak, lecz sylab za dużo bywszy! „Miewawszy” za długawe!
- „Bo dziś słońce świę…” Aj aj, racja, racja!
- Na „miawszy” zmieniwszy!
- Tak, tak! Dziękowawszy, Rysiu!
- Koko-spoko.
Hej, na wzgórze, na to wzgórze, nocel mała, kopiel moja!
Tam dziewczęta się schodziwszy, nocel mała, kopiel moja!
Sobie ogień nałożywszy, nocel mała, kopiel moja!
Bo dziś słońce święto miawszy, nocel mała, kopiel moja!!!
Wokół wielkiego ogniska rozległ się wiwat i oklaski. Dziwnie wyglądający Poganin, zwany Sławomirem, dziękował publiczności uśmiechem. Był nieogolony, miał proste i tłuste, jasne włosy opadające do ramion i prymitywny, szary ubiór przypominający tunikę. Oraz głupkowate spojrzenie. Za moment powtórzył rytm na swojej kobzie, a inni trubadurzy z łatwością go podchwycili, grając na dudach, piszczałkach, bębnach, dwóch fletach i jednym rogu. Pozostali Poganie z mozaikowej gromady dołączyli się do śpiewu, klaskali, a niektórzy zaczęli tańczyć, również w parach.
„Dziwny jest ten jeden. Jakiś nowy? Skąd on się urwał?”
Garrett odniósł też wrażenie, jakby część bardów już gdzieś widział… W obecnych, dziwacznych nawet jak na Pogan strojach mógł jedynie rozpoznać znajomo wyglądające pary oczu, lecz i tak nie dawały mu one dostatecznej odpowiedzi.
Dotarł do obszaru, gdzie smugi księżycowego światła mogły przebić się pod zielony dach i mienić się pod liśćmi klonów. Tutejsi Poganie też nie spali, siedzieli wokół dwóch ognisk wśród okalającego ich okręgu skalistych menhirów. Rozmawiali, pili i śmiali się.
To byli berserkowie. Kiedy Garrett spotkał ich po raz pierwszy na Moście Centralnym w Mieście, wątpił, by byli ludźmi. A teraz widział, że są to swoje chłopy. Zachowywali się jak najpospolitsi barbarzyńcy, pili na umór i nie szanowali ciszy nocnej. Chyba nawet żartowali sobie z jakiegoś tajemnego obrzędu, powtarzając: „UMBABARAUMA, HOMEN GOL!” i zaraz potem wybuchając śmiechem. Poza nieznajomością etykiety, jedynym wskazującym na nienormalność elementem mogły być czerwone tatuaże, pokrywające często całe ciało gęstymi paskami i potrójnymi spiralami. Włosy nosili różnej długości, a jeśli były krótkie, formowano je jakąś kleistą, kwiatową mazią na kształt krwistych kolców. Część mężczyzn miała na sobie jedynie pogańskie, zielone przepasanie na kształt spódnicy, jakby ucięto całą górną część jakiejś tuniki. Inni dodatkowo nosili peleryny z kapturami, same kaptury albo odzienie ze skór wilków i niedźwiedzi. Topory, nabijane maczugi, włócznie i cepy bojowe wojowników stały bezpiecznie, oparte o oznaczone pojedynczymi runami i zawijasami menhiry. Nie zmieniało to jednak faktu, iż dalekie ptaki co chwila wybudzały się i ulatywały z drzew. Nie było szans, by w pobliżu menhirów doszukać się gniazd na gałęziach. Podobnie jak w miejscu, gdzie nowy Poganin asymilował się z grajkami i tancerzami.
„Hm! Ciekawostka. Oni tak zawsze wśród swoich? Lepiej nie będę ich drażnił…”
***
- Może oni go widziawszy?
- Szczerze wątpiwszy. Czy oni wyglądawszy na zaniepokojonych…?
Zza dwóch świerków obserwowali grupę roześmianych trubadurów. Łowcy nie ukrywali się przed muzykantami i wesołą publiką, lecz z natury starali się być mało widoczni. Nawet wśród swoich.
- Ten nowy to Sławomir – młodszy mówił do mistrza – Jeszcze nowego imienia nie miawszy, lecz wszyscy za Owsem optowawszy. Od niedawna u nas biesiadowawszy, a już wielkie uznanie zyskawszy. Skąd on tak piękne pieśni znawszy?
Starszy nie odpowiedział.
- Akancie – rzekł do młodszego – Rusz migiem na południe, co by wszystkich łowców, co napotkasz, ostrzegłszy! Powiedziawszy im, żem ja cię przysyławszy. Niech wszędzie szukawszy! Wszystkie drzewa, wszystkie krzewy, wszystki bór! Jeśli na głupoluda się natknąwszy… do jeżozwierza go upodobniwszy! Zapamiętawszy?
- Tak jest! – Akant ścisnął mocniej trzymany łuk – Mistrzu, czy innych też ostrzegawszy?
- Nie – zabronił mistrz – Ja paniki wzbudzawszy nie chciawszy. Nie w tę noc.
Akant natychmiast zrozumiał.
- Tak jest. Z kopyta wyruszawszy!
Rozdzielili się. Mistrz wiedział, że w razie czego podkomendni łatwo go znajdą.
***
Las był zjawiskiem wyjątkowo tajemniczym dla miejskiego złodzieja, ale też bardzo odświeżającym.
Aby dostać się na następną polanę, musiał przekroczyć coś na kształt… leśnej przystani. Z niewiadomych względów drobny strumyk, po dwóch kilometrach przeistaczał się w niewielką zatokę, a później w leśną rzekę. W zatoczce Poganie dobudowali drewniane tarasy, kładki i zawiłe mola. Mieszkali w oświetlonych i ocieplonych ogniem dziuplach równie wielkich jak wcześniej drzew. Złodziejski mistrz pokonał rzekę, ostrożnie płynąc wpław i ukrywając się przed nielicznymi przechodniami, korzystającymi z molo. Przy brzegu musiał się pospieszyć, gdyż usłyszał, jak jakieś duże wodne zwierzę goni go.
Będąc już na polanie, bardzo mocno się zdziwił. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, iż jest to… stajnia burricków. Polana graniczyła ze skalnym wzgórzem, gdzie znajdowało się wejście do bardzo starej kopalni. Być może kultyści zrobili z niej wylęgarnię… W każdym razie przy bramie stała nieco dostosowana do postury burricków, imponująca stajnia. Jeszcze dalej na południe złodziej dostrzegł drogę biegnącą na kolejną, ogromną, pustą polanę. Było tam dość miejsca, by trenować dwunożne stworzenia, ćwiczyć musztrę i szarżowanie.
Garrett nie mógł oprzeć się pokusie, by zakraść się i zajrzeć do pobliskiej zbrojowni.
„O bogowie! Nie wierzę, po prostu nie wierzę! Siodła. Potniki. Ogłowie. Strzemiona. Wodze. Włócznie. Łuki. Nawet osłony pyska. I nawet... kropierze...
Jak widać, nawet u Pogan świat idzie do przodu.”
Zabrał te z drobnych elementów oporządzenia jeździeckiego, które były pozłacane lub szczególnie ozdobione. Wyszedł i usłyszał coś zza narożnika. Wychylił się.
Burrick patrzył na niego, pytająco podnosząc się na tylnych łapach w swoim boksie. Nie był agresywny. Za to bardzo młody.
„Ale milusi, pójdę go pogłaskać! Albo lepiej nie.”
Kolejna z polan przedstawiała ciekawe widowisko. W półokręgu stało spokojnie sześciu mężczyzn, a naprzeciw nich siedziało ze trzydzieści kobiet w każdym wieku. Nagle pierwszy Poganin z lewej zawył, zaczął się szarpać, jakby walczył z samym sobą. Garrett kucnął za pniem jesionu i był gotowy na niespodzianki. Ku jego zdziwieniu wszyscy zachowywali się absolutnie normalnie, z jednym wyjątkiem. Poganin odchylał się nerwowo we wszystkich kierunkach i klękał pod nieznanym ciężarem. Wrzeszczał, z czasem coraz mniej naturalnie, jakby z pogłosem. Jego ciało poczęło się zmieniać, nabierało wzrostu, muskulatury, ciemnej barwy… a nawet sierści. Gdy strasznie wyglądająca likantropia się skończyła, mężczyzna stał się istnym połączeniem wilka i człowieka. Oczy zaświeciły mu na czerwono.
Ze strony gromady pogańskich kobiet wzniosły się komicznie wyglądające okrzyki podziwu i dziewczęce piski.
Drugi z mężczyzn rozpoczął przemianę. Gwałtowne efekty uboczne były takie same i trwały równie długo, efekt końcowy był jednak inny. Niedźwiedziołak okazał się być jeszcze wyższy, szerszy w barach i z wyraźniejszymi mięśniami brzucha. Poganki stały się jeszcze głośniejsze.
„Matko moja, co to za zoofilia?! One tak serio, czy tylko udają?!
Ci też nie lepsi. Pozerzy jedni. Nawet żal komentować.”
Garrett zobaczył następnie metamorfozy kotołaka, tygrysołaka i jeżołaka. Tygrys pod każdym względem przebijał kota, przynajmniej w opinii publiczności. Jeżołak natomiast nie spotkał się z prawie żadnym odzewem, jako że zewsząd wystające kolce zasłaniały cały tułów. Poza iglastą powierzchnią widoczne były jedynie wystające stopy, dłonie i fragment pyszczka. Garrett stwierdził, że w walce bezpośredniej ktoś taki byłby niemal nie do zatrzymania. Jeśli ponadto zrobiłby z siebie toczącą się na wroga kulkę, nikt nie śmiałby stanąć mu na drodze. Nawet tarczownik zostałby stratowany albo też jego osłona uległaby przebiciu w kilkudziesięciu miejscach. Poganin, niestety, został niedoceniony.
„Zawsze wiedziałem, że kobiecie trudno zaimponować.”
Później kolejny mężczyzna zmienił się w borsukołaka i złodziejowi wydawało się, że wygląda zabawnie. Jednak nic nie rozśmieszyło go do tego stopnia, co… kobrołak. Złodziej nie wytrzymał połączenia cienkiej jak patyk sylwetki, nieproporcjonalnie rozszerzonej, owalnej szyi, a do tego jeszcze wystających po bokach „korpusu” pięciopalczastych łapek. To coś stało na dolnych, ugiętych odnóżach, a pomiędzy nimi wyrastał krótki, merdający ogonek.
Garrett wybuchł perlistym, szczerym i beztroskim śmiechem, lecz za sekundę go urwał, przypominając sobie, gdzie jest. Wystraszony, natychmiast uciekł w zaplanowanym wcześniej kierunku. Chyba nikt nie zwrócił na niego uwagi, bowiem został zagłuszony przez onieśmielone i piszczące Poganki…
***
- W mordę jeża! On aż przez rzekę przeszedłszy. Pewnikiem.
Starszy z łowców powiedział to do siebie. Stał na platformie nad brzegiem. Zapewne nie wypowiedziałby tych słów, gdyby był z nim jego uczeń. Młody zawsze wyręczał go w słownych reakcjach.
- Miawszy nadzieję, że Akant po drugiej stronie trop znalazłszy.
Rozstawił asymetrycznie nogi. Ugiął się w kolanach, zbliżając pośladki bardzo blisko do okrągłych belek podłoża, przyłożył się do skoku. Napiął mięśnie w łydkach i ścięgna w śródstopiu najmocniej, jak potrafił.
Skoczył. W jednym ruchu znalazł się po drugiej stronie rzeki.
***
Następna polana świeciła jednym ogniskiem i dziwnymi oparami. Przed prowizorycznym namiotem siedział druid z niewyobrażalnie długą i gęstą, mlecznobiałą brodą, oraz kilkunastu Pogan. Raczej niezbyt dojrzałych. Brodacz najwyraźniej uczył ich, jak przyrządzić coś ciekawego. Wszyscy zgromadzeni, wraz z prowadzącym, zdawali się ukrywać swoje zamiary. Czyżby mędrzec zdradzał tajemnicę zawodową?
- Cicho tam! Ciszę zachowawszy! CICHO, na Szachraja, bo nas łowcy czy szamani powystrzelawszy! Teraz słuchawszy druida Pareiksa. Słuchawszy, drogie dzieci! Ja miawszy kociołek z wodą. Widziawszy? Teraz ja do tego kociołka nasionka maku, muchomorek i proszek z gazowego kryształku wrzuciwszy…
Złodziej otworzył usta ze zdumienia. Osłupiał.
„Niezłe ziółko z tego druida!!!”
Za namiotem brodacza nie było lepiej, bowiem w pewnej odległości stała tam pokaźna, płaska skała, a na niej, w odosobnieniu, leżało kilku nastolatków. Tu unoszące się opary były jeszcze gęstsze i pachnące.
- Jechawszy, jechawszy... – odezwał się niewyraźnie jeden z nich – A galaktyka daleka jakaś taka…
- Mi gwiazdy się już przybliżawszy… - powiedziała młoda Poganka – W Pasie Niedźwiedzicy leciawszy, a wy…?
- Wewnątrz… konste… lacji… - odpowiedziała inna, burcząc.
Pozostali też by odpowiedzieli, ale dołączyli się do nagłego, przeciągającego się i bezsensownego chichotu, jaki rozpoczął ten, który był daleko od galaktyki.
Garrett wspiął się na skałę. Stanął bezczelnie między młodzieżą i zabrał im lnianą torbę z czymś, co wszyscy leżący palili. Zeskoczył. Zero reakcji z ich strony. Wśród dziwnego proszku i liści do zawijania nie znalazł nic dla siebie.
Spojrzał jeszcze raz na torbę. Powąchał.
„Nieeee, idę stąd. Pogańska alchemia zdecydowanie mnie… nie jara…”
Oddalił się od skały.
„Łobuzy! Nieodpowiedzialna gównażeria!”
I wrzucił torbę do najbliższego ogniska, przy którym nikt nie siedział.
Naturalna moc lasu przybierała na sile. Mimo że najoryginalniejsza z polan po jednej stronie nie była osłonięta przez drzewa. Od owej przerwy zaczynała się łąka, z której do oczu złodzieja docierały prawie wszystkie znane barwy. To dzięki niezapominajkom, stokrotkom, fiołkom, chabrom, makom, jaskrom i innym polnym kwiatom, w tym takim znanym ogółowi oraz rozpoznawalnymi tylko przez druidów i bartników. Ci ostatni zajmowali się barciami i ulami występującymi na omawianej polanie.
Stało tu wiele sztucznych uli. Bartodzieje, tak samo jak inni kultyści, nie lubili tego słowa. Woleli określać je jako „stworzone przez pogańskie ręce”. Oprócz tych, rodziny pszczół posiadały mieszkania w postaci gniazd, zawieszonych na gałęziach otaczających pasiekę wrzos i lip. Barcie, wydrążone w wiekowych sosnach i dębach, również były funkcjonalne, zarówno dla owadów, jak i ludzi. Powietrze nie było wolne od czarnych punktów mimo później pory. Garrett wolał nie myśleć, co się stanie, jeśli wywoła alarm. Podejrzewał, że te zwierzęta również mogą być kontrolowane.
Jak się okazało, bartnicy są też odpowiedzialni za produkcję miodu pitnego. Dwie chatki, w której mieszkali, były zarazem miodosytniami. Bartodzieje siedzieli teraz w jednym z domków i popijając, rozmawiali na tematy na wpół egzystencjalne.
„Oto samce przybyły do miodopoju.”
Pod największym alkoholowym wpływem był najmłodszy bartnik, prawdopodobnie uczeń. Tematem głośnej dyskusji była próba uświadomienia mu różnic między pszczołami miodnymi a pszczołami leśnymi. Starzy próbowali wszystkiego, porównań, przykładów, iście poetyckich opisów. Nic nie mogło przemówić do młodego, pełnoletniego już rozumu. Na końcu najstarszy bartodziej podsumował archaicznie adepta, mówiąc, że jego czas jeszcze nie nadszedł.
Garrett podsłuchał, że w celu produkcji brzeczki należy wlać do kotła jedną jednostkę objętości miodu i pół, jedną, dwie lub trzy jednostki wody. Następnie dorzucić trochę goździków, jałowca i, opcjonalnie, sproszkowany kryształ gazowy. Całość trzeba wymieszać i podgrzewać powoli nad paleniskiem. Po pewnym czasie na powierzchni stworzy się piana, potrzebna do stworzenia tak zwanego „miodu-kopca”. O fermentacji złodziejowi nie chciało się już słuchać, jako że nie interesowały go te tematy.
Zakradł się jednak do sąsiedniej chatki. Pomyślał, że znaleziony tu półtorak, „Piękna Wiktoria”, może mieć dobrą cenę, więc schował go do łupów.
„Kolejny egzotyczny trunek. Jest co ukrywać przed Marlą…
Pamiętam, że Benny lubił miód pitny. Wtedy, w pamiętną noc u Truarta, rozlał go na jeden z dywaników. Jednak nie to jest niezwykłe. Do dziś nie wiem, dlaczego, kiedy <<dla jaj>> zmyłem tą plamę strzałą wodną, trofeum z łbem szczypawy na ścianie odsunęło się, odsłaniając drogocenny naszyjnik… Naprawdę, świat bywa dziwny. W tym lesie szczególnie.”
Wyszedł i zawrócił do lasu.
***
- Nikogo tu nie bywszy? Nikt obcy się nie kręciwszy?
- Nie, tu spfokój – odpowiadał Porost, stary bartnik z brodą do pasa, najwyraźniej całkowicie trzeźwy, jednak sepleniący przez ubytki w zębach. - Wietsyk nie chuchawsy, ptaski smacnie spawsy.
- Pewność miawszy?
- Miafsy, Akancie.
- Psiakrew – zaklął Jastrun, starszy z pary łowców, odganiając się od pszczół miodnych. – My trop zgubiwszy!
- Kogo wy sukawsy?
- My głupoluda ścigawszy, co na nasz teren się wdarłszy! Nic podejrzanego nie widziawszy, nie słyszawszy?
- Nic a nic, miscu Jastlun.
Zakapturzeni opuścili Porosta, doglądającego jednego z uli. Udali się na stronę. Akant, który niedawno odnalazł mistrza, zapytał:
- Co z druidem i jego podopiecznymi, mistrzu?
- Nie wiem, niech śpiwszy. Ja nie rozumiawszy, jak oni tyle makówy ugotowawszy… - mistrz rozglądał się w zamyśleniu. - I kto tyle ziół do ogniska wrzuciwszy… Teraz cały las śmierdziwszy. Biedne liście przez tydzień wszystko wchłaniawszy!
- Chyba tak, oddychawszy się tam nie dawszy. W słodki sen się zapadawszy. Mistrzu, a może to ten głupolud sprawiwszy? Jak sądziwszy?
- Możliwe, chociaż głupie to. Takie… głupoludowe. Ciasnota i elektryczne światło na mózg mu podziaławszy. Najwidoczniej. A być może on celowo nosy nasze zmyliwszy w tenże sposób...
Nagle jedna z pszczół usiadła starszemu tropicielowi na policzku. Automatycznie walnął się dłonią. Zabił owada. Wyrzucił go w trawę.
- Ależ mistrzu! Tak nie można!
- Ty mi mówiwszy, co można, a co nie?!
- Pszczółki skrzętnie nektar zbierawszy… - Akant się załamał. – Bartodzieje z niego miodek robiwszy…
- Ja szczerze srawszy na te ich pszczółki!!!
W tym momencie łowca poczuł, intuicyjnie, że ktoś na niego patrzy.
- Cy ty miawsy coś do PSCÓŁEK?! – bartnik Porost opluł twarz Jastruna dokładnie w chwili, w której odwrócił on głowę.
- Kraaa!!! Co ty wyprawiawszy, grzybie jeden?!
- Ty nie bluzniwsy na swięte tfoly natuly! – mówił całkiem poważnie Porost. - My dzjęki nim swięty tlunek spoządzawsy!
- Grrrr!
- Mistrzu! Mistrzu! - podkomendny starszego łowcy z przerażeniem rozszerzył brązowe oczy. Swoim spostrzeżeniem powstrzymał niebezpiecznie rosnące napięcie.
- Słuchawszy cię!
- A co, jeśli głupolud… - mówił to z wyraźną obawą i bojaźnią – Co, jeśli on… na Noc Ofiarowania łacherowawszy…?
Jastrun też poszerzył swoje, zielone oczy.
- W mordę jeża, to możliwe. To możliwe! Głupi głupolud. Może to jakiś dorosły bywszy?
- Mi też się tak wydawawszy, mistrzu.
- Za mną! – rozkazał i skoczył na wysoki konar, potem na kolejny, a w ślad za nim drugi łowca.
Porost zrobił kilka kroków w kierunku, w którym się udali. Splótł ręce za sobą, spojrzał pod korony w zamyśleniu.
- Sam dolosłym bywsy, a dolosłych nie lubiwsy...? – dziwił się stary bartnik, patrząc w ich stronę, gdy przemieszczali się na wschód.
***
Na przedostatniej, bardzo skromnej polance siedziała grupka kilkoro młodych przyjaciół. Niczego nie pili i nie palili. Jedynie jeden z nich wąchał bardzo delikatnie trzymany oburącz kryształ gazowy, pozostali za to zajadali się kuleczkami jagody. Wszyscy siedzieli lub leżeli na boku. Mimo iż znali się od dawna, w swoim towarzystwie nie zachowywali się euforycznie. Senność? Może żałoba? Nie. Byli po prostu bardzo sentymentalni. Wszyscy szanowali się, łączyła ich wieloletnia, jak na młodociane standardy, i naprawdę głęboka przyjaźń. Ich wywody były prawdziwie egzystencjalne, nie tak, jak w przypadku bartników. Byli zamyśleni, duchowo podnieceni.
Szczęśliwi.
Niestety złodziej miał inne wyobrażenie na temat takiego stanu. A kolejna polana miała być tą ostatnią. Najodleglejszą względem innych. I tą największą.
Wiła się tu wąska, kręta ścieżka. Prowadziła na południowy wschód, więc szedł nią, przedzierał się przez nieznane. Sklepienie niebieskie stanowiło tu liściowe sklepienie zielone, wypełnione szczelnie przy pomocy koron potężnych sekwoi. Panował zupełny mrok. Lecz był to taki mrok, który Jedynemu Prawdziwemu Strażnikowi nie odpowiadał... Wszystko wokół żyło. Nieznane stworzenia, nawet niegroźne, czaiły się wszędzie i mogły wykorzystać panujące ciemności na swoją korzyść. Teraz wszystko mogło zaskoczyć złodzieja. Nawet liść.
Dziwna, niespotykana, niepojmowalna przez Garretta moc lasu narastała. Nie pojmował tego, przecież przebywał w nim już od trzech godzin. Do owej mocy powinien się już dawno przyzwyczaić, lecz ona rosła i rosła. Była bardzo silna. Pradawna, nietknięta, dziewicza. Czuł, że wielkie rośliny stoją tu od tak dawna, że być może są starsze od samego człowieka. Jakby rosły tu od zawsze. Jakby niczego nie było przed nimi. Ziemia i drzewa, niezmienne, nigdy niczym nieskalane, niewzruszone. Nietykalne.
Wkraczał do jądra nieprzeniknionej, pierwotnej ciemności.
Czy to możliwe, że Wiek Ciemności zakradł się również tutaj? Poza Miasto? W zapomniany bór? Czy to jego sprawka? Coś było nie tak. Lecz być może czarnozielona rzeczywistość była tu czymś… najzupełniej naturalnym.
Szedł. Kilka liści i kamyków zachrobotało mu pod podeszwami.
Szedł.
Bardzo długo szedł. Pomyślał, że szlak musi prowadzić do czegoś zdecydowanie nieprzystępnego. Bardzo długo szedł. A ciemności stawały się coraz bardziej nieprzyjazne.
Bardzo długo szedł. Pętla ścieżyny tworzyła zawijasy wśród wiekowych drzew, nie udostępniając widoczności dalszej niż na dziewięć metrów. W połączeniu z mrokiem, widoczność sięgała trzech metrów. Z pomocą mechanicznego oka zaś – pięć.
„Słabo, zdecydowanie za słabo…”
Niepokoił go zasięg wzroku, zaczął się wręcz bać.
I wtedy dopadło go wrażenie, że coś na niego patrzy.
I że tego czegoś jest wiele.
Wyciągnął Amulet Magnolii. Dotknął go. Bez zmian.
Chichot.
„Co się dzieje?!”
To był taki sam chichot, jaki słyszał w szalonej rezydencji Konstantyna.
Stanął w miejscu.
I czym prędzej popędził na południowy wschód.
Wyciągnął w biegu kompas. Skorygował kierunek o całe dziewięćdziesiąt stopni. Korygował go ciągle.
Uważał, żeby nie trafiać w drzewa pięć metrów przed nim.
Korygował.
Chichot.
Kolejny.
Cała fala cichych chichotów.
Biegł.
Chichoty.
Przeszedł w sprint.
Chichoty.
I światło!
„Tak! Nareszcie!”
Przez nieuwagę potknął się o korzeń. Upadł.
Bardzo bliskie chichoty!
Bardzo bliskie chichoty!
Wstał najszybciej jak mógł. Biegł najszybciej jak mógł.
Chichoty stawały się cichsze.
Światło stawało się szersze. Światło stawało się jaśniejsze.
Biegł.
Chichoty. Słabły. Wyraźnie słabły…
W końcu wybiegł na spore przerzedzenie drzew. Zwolnił. Aż upadł na ręce w momencie, gdy schował kompas i się zatrzymał. Pył piasku na ścieżce podskoczył i dotknął jego nosa. Dyszał. Poza oddechem i stanem emocjonalnym w lekkiej nierównowadze, wszystko było w porządku.
Zarodniki?
Nie skomentował niczego, nawet w myślach. Podniósł się powoli. Otrzepał dłonie i nogawki w miejscach kolan. Podniósł głowę.
I wtedy zrozumiał, że nic nie jest w porządku.
Zrozumiał, że widziane przez niego światło jest krwistoczerwone od niewyobrażalnego ognia.