[LITERATURA] Saga o Złodzieju

Rozplącz swoją wyobraźnię. Zagość w świecie stworzonym przez fanów lub do nich dołącz.

Moderator: SPIDIvonMARDER

Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

[LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

No dobra. Jak już pisałam, mam mnóstwo pomysłów, które może niekoniecznie układają się w jedną epicką historię, ale przynajmniej tworzą w miarę spójną wizję świata.

Akcja dzieje się po wydarzeniach z TDS. Organizacja Strażników przestała istnieć, a jej niedobitki przyczaiły się wśród cieni Miasta, czekając na okazję. Młotodzierżcy i Poganie toczą regularną wojnę i nie ma nikogo, kto mógłby ich powstrzymać. Garrett co prawda pogodził się ze swoją rolą Jedynego Strażnika - problem w tym, że kompletnie nie wie, jak ją spełniać. Przedtem zagrożenie było jasne, teraz zaś równowaga legła w gruzach, ale każda ze stron ma swoje racje, których nie może im odmówić. Nie ma też nikogo, kto mógłby nim pokierować. Ci, którym ufał, albo nie żyją, albo zaginęli. Byli Strażnicy stanowią większe zagrożenie niż Młotodzierżcy i Poganie razem wzięci. W dodatku jego przestępcza działalność sprawiła, że stał się znany i rozpoznawany.

Nie jestem pewna, ile z tego, co lęgnie mi się w głowie zdołam przelać na ekran, jednak z doświadczenia wiem, że posiadanie kogoś, kto czeka na ciąg dalszy pozytywnie wpływa na ludzką produktywność. Z góry przepraszam za długie opisy, mam nadzieję, że nie znudzę nikogo do łez. Należę do Szkoły Lovecrafta.

Tak czy inaczej... Zapraszam do czytania i oceniania.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Saga o Złodzieju - Początek
(nienawidzę wymyślać tytułów)

Są miejsca, które budzą się dopiero o zmroku. Ulica Popielna jest jednym z nich. Wąska, szczelnie obwarowana domkami tak starymi i krzywymi, że pochylając się ku sobie niemal zupełnie przesłaniały niebo, przecinała Południową Dzielnicę niczym stara rana, zalewając okolicę falami zgnilizny. Nie było tu latarni, prawdę mówiąc nie dostarczano tu nawet prądu, brakowało też porządnej kanalizacji i większość odpadów lądowały na bruku. Nocą jedyne światło padało z szeroko zwykle otwartych drzwi licznych szynków, tanich teatrzyków, szulerni, burdeli, palarni haszyszu. Co najmniej połowa z przemierzającego ulicę tłumu powinna być w więzieniach, ale zdarzali się też porządni obywatele, członkowie straży miejskiej, a nawet szukający wrażeń młodzieńcy z dobrych domów ze szpadami ukrytymi w eleganckich laskach. Plotki mówiły, że gdzieś tu, w pozornie opustoszałych podwórzach znajdują się kryjówki największych gangów, areny na których rozgrywano krwawe pojedynki, tory wyścigowe dla żabnic, ale niepowołana osoba nigdy by tam nie trafiła, a nawet jeśli – nie powróciłaby, by o tym opowiedzieć.

Ciemna postać z trudem przebijała się przez rozochocony tłum. Smród przetrawionego alkoholu i haszyszowego dymu mieszał się z odorem potu, brudu i parujących na ulicy odchodów. Człowiek ten szedł niepewnie, jak ktoś, kto znalazł się w nieodpowiednim miejscu, ale tu, na Ulicy Popielnej wielu było takich i nikt nie zadawał pytań. W pewnym momencie poczuł na ramieniu czyjś dotyk, a zaraz potem jakaś postać oparła się na nim całym swym lichym ciężarem.

- Szukasz towarzystwa, kochanieńki? - Stara dziwka zionęła mu w twarz alkoholem. Nie sprawiała wrażenia zalotnej, raczej zbyt pijanej. W tym zawodzie to chyba konieczność. Ramiączko opadło tak nisko, że pociągnęło za sobą górę sukni, a ta opadła, odsłaniając wymiętą pierś. Mężczyzna odepchnął ją z odrazą. Gdy odchodził, usłyszał za sobą stek bluzgów, szybko milknący w radosnym gwarze.

Gospoda „Pod Płaczącą Harpią” znajdowała się w miejscu, gdzie ulica zakręcała ostro, wymijając starą wieżę. Za Truarta znajdował się tu posterunek straży, ale potem całą jego załogę powieszono na jedynej w okolicy latarni, a nowej jakoś nie przysłano. Gospoda miała wąski ganek, na którym stały dwa okrągłe stoliki, oba szczelnie obsadzone. Ich okupanci łypali złowrogo na mężczyznę, gdy ten pokonał rozchwiane schodki i wszedł do środka. Gdy tylko otworzył drzwi, w twarz buchnęło mu gorące powietrze, o ile to możliwe, cuchnące jeszcze bardziej, niż to na zewnątrz. Wnętrze było pełne: ludzie tłoczyli się przy barze, okupowali stoliki, zalani w trupa walali się po podłodze. Zmęczone dziewki uwijały się jak w ukropie, bez słowa znosząc podszczypywania i obleśne komentarze.

Mężczyzna zawahał się. Rozejrzał się dokładnie, ale nie dojrzał tego, kogo szukał. Nie zdziwiło go to zbytnio.

Nagle poczuł mocne pchnięcie.

- Idziesz czy co? - warknął jakiś dryblas przeciskając się obok niego. Racja. Niedobrze było tak stać w przejściu. Już i tak czuł na sobie wystarczająco wiele badawczych spojrzeń. Na wszelki wypadek pochylił głowę i naciągnął kaptur na twarz. Nie byłoby dobrze, gdyby ktoś go rozpoznał. Z trudem przepchnął się do lady. Chwilę zajęło mu przyciągnięcie uwagi gospodarza: starego, tłustego człowieka o aparycji żabnicy, z rzadkimi, zlepionymi brudem włosami i zepsutymi zębami.

- Czego? - warknął tamten. Jego głos przypominał bulgot gnoju w kanałach po wyjątkowo ulewnym deszczu.

Mężczyzna rzucił na ladę pojedynczą monetę.

- Szukam pewnego człowieka – zaczął niepewnie. Tamten spojrzał na niego nieprzychylnie małymi, paciorkowatymi oczkami.

- Wielu luda tu bywa – powiedział ostrożnie, powoli przesuwając wzrok w dół i zatrzymując na monecie. Była złota i zniknęła w olbrzymiej łapie gospodarza o wiele szybciej, niż pojawiła się na ladzie.

- Tegoć nie sposób przegapić – zapewnił przybysz. - Zowie się Mistrzem Złodziejskim, a imię jego – Garrett.

- Możem coś słyszał... - Mężczyzna o aparycji żabnicy pokiwał głową. Po ladzie potoczyła się kolejna moneta i zniknęła jeszcze szybciej niż pierwsza. Gospodarz znieruchomiał, patrząc na obcego jeszcze bardziej badawczo, niż poprzednio. - A jaki właściwie macie do niego byznes, panie...?

- Nie wasza to sprawa. Powiedzcie mi tylko, gdzież mogę go zastać.

- Aaa. Prawda. Nie waszać to i sprawa, gdzie on urzęduje.

- Ale...

W tej chwili poczuł pchnięcie, które odsunęło go od lady. Na jego miejsce zaraz wpakował się potężny mężczyzna w przybrudzonym mundurze strażnika. A więc czasem tu zaglądają.

- Piwa – zażądał gromko, a barman natychmiast rzucił się, by go obsłużyć.

- Przepraszam, przyjacielu, aleś przeszkodził nam w rozmowie. - Mężczyzna w długim płaszczu położył mu rękę na ramieniu, ale barman tylko warknął w jego stronę:

- Nasza rozmowa dobiegła końca.

- Nie wydaje mi się...

- Słuchaj, kurduplu – warknął strażnik. - Nikogo tu nie obchodzi, co ci się wydaje. A teraz odwróć się i wracaj do mamusi, albo odniosą cię do niej w kawałkach.

Mężczyznę w płaszczu wyraźnie zatkało, kilka razy otwierał i zamykał usta, jakby niepewny, co powiedzieć. Widać było, że nie przywykł do takiego traktowania. Wtedy poczuł uścisk na ramieniu i znajomy głos wyszeptał mu do ucha:

- Idziemy.

Odwrócił się i posłusznie podążył za swoim zbawcą. Wyszli na zewnątrz, po czym tamten poprowadził go do ciemnej, ciasnej uliczki, której istnienia sam nigdy by nie podejrzewał. Nie było tu ludzi, a jedyne światło padało z niektórych okien. Błoto mlaskało nieprzyjemnie przy każdym kroku.

- Dobrześ się bawił? - spytał mężczyzna, gdy gwar dochodzący z Ulicy Popielnej przycichł na tyle, by umożliwić rozmowę. Jego towarzysz spojrzał na niego spod kaptura. W ciemnościach nocy mechaniczne oko błyszczało jak kocie.

- Musiałem się upewnić, co do pańskich zamiarów.

Tamten pokiwał głową.

- Tuszę, iże lustracja wypadła pomyślnie?

- Przekonałem się, że jedyną osobą, której jest pan w stanie zaszkodzić, jest pan sam, Inspektorze.

Inspektor Drept skrzywił się lekko, choć nie był pewien, czy złodziej to widział. Tamten jednak zaśmiał się cicho.

- Vigo szukał tylko zaczepki, jak zwykle. Przychodzi tu codziennie i prowokuje do bójek, tylko po to, żeby miał kogo wsadzać do paki.

- Mógłby aresztować połowę mieszkańców dzielnicy i zaiste, nie byłoby w tym nieprawości – zauważył Młotodzierżca.

- Owszem, ale wtedy musiałby się liczyć z oporem. Natomiast nikt nie pomoże łacherowi, który był na tyle głupi by wyskoczyć z pięściami na strażnika. Sam się prosi o lanie.

- Dziwi mię, iże ludzie dają się prowokować...

- Większość jest zbyt pijana, by zauważyć mundur. A Vigo krąży po różnych knajpach, więc zawsze znajdzie kogoś, kto nie słyszał o jego „sławie”.

- Rozumiem.

- Ale nie zadał pan sobie tyle trudu odnajdując mnie tylko po to, by porozmawiać o nieczystych zagraniach tutejszej straży.

- W istocie. Mam dla cię zadanie.

Złodziej łypnął na niego złowrogo.

- Chyba nie myśli pan, że będę pracował dla Młotodzierżców?

- Owszem, tak właśnie myślę. I wierzę, iże rychło podzielisz me zdanie.

- A czemu niby miałbym to robić?

- Wysłuchaj najpierw, czego od ciebie chcę.

- Nie mogę się doczekać – mruknął.

- Słyszałeś pewnie o szturmie na zamek McCarthych?

Złodziej w milczeniu skinął głową. Po śmierci Szachraja Poganie zaczęli garnąć do Miasta jak muchy do łajna. Nikt nie wiedział, czego chcieli, skoro sami nieustannie podkreślali, jak bardzo niekomfortowo czują się w obrębie wiekowych murów. Niemniej wkrótce zalęgli się w każdym zakątku Miasta: zajęli parki, ogrody, opuszczone budowle, kanały, nawet niektóre odcinki katakumb. Młotodzierżcy, oczywiście, nie mogli pozostać na to obojętni. Przez kilka lat sytuacja nakręcała się, by w ostatnich miesiącach przybrać kształt i rozmiar regularnej wojny. Doprawdy, Garrett dziwił się, że Młotodzierżcy jeszcze nie wyprowadzili na ulice Miasta maszyn oblężniczych, ale nie miał wątpliwości, że nad tym pracują.

Zamek McCarthych, położony w Przedmościu i opuszczony od co najmniej stu lat był dla Pogan doskonałą twierdzą, lepszą nawet od Parkowej Wyspy. Kilka dni temu Młotodzierżcy przypuścili szturm na jego potężne mury, ale zostali bezlitośnie odepchnięci i zmuszeni do odwrotu. To był cios dla Zakonu, ale, gdyby ktoś spytał Garretta, powiedziałby tylko, że sami się o to prosili.

- Co najmniej dwóch z naszych braci – zaczął Drept – dostało się do niewoli. Poganie zapewne zechcą złożyć ich w ofierze przy najbliższej pełni.

- To za dwa dni – zauważył Garrett.

- Tak. Dlatego proszę cię, byś pospieszył i ocalił ich, nim będzie za późno.

- A czemu niby miałbym to zrobić?

- Bo wtedy Zakon przymknie oko na twe grzechy i pozwoli ci odejść w pokoju.

Złodziej prychnął.

- Ciągle tak mówicie, tylko po to by rozmyślić się po paru miesiącach.

- Nie po paru miesiącach, jeno po kradzieży tak zuchwałej, że puszczenie jej płazem okryłoby nas hańbą. Poza tym Madame de Perrin była przyjaciółką Zakonu, a wśród przedmiotów, któreś ukradł, znalazł się relikwiarz, któren miała przekazać w darze dla Katedry Sprawiedliwości Budowniczego.

- Kolejny relikwiarz?

- Zaiste. - Inspektor pokiwał głową. - Możni okazują zaskakująco mało wyobraźni, jeśli idzie o dary dla Zakonu. W piwnicach piętrzą się relikwiarze i święte symbole, zaś żyrandole i kinkiety zakupić musieliśmy z własnych pieniędzy.

Kolejne prychnięcie.

- Prawie mi przykro. Ale skoro tyle tego macie, to co was obchodzi jeszcze jeden?

- Nie obchodzi nas relikwiarz, jeno twój grzech.

- I dlatego twoi bracia dobijali się do moich drzwi? Młotami?

- Nie przyszedłem, by tłumaczyć czyny mych braci.

Garrett zatrzymał się i spojrzał ostro na Drepta, zakładając ręce na piersi.

- Ja za to bardzo chętnie posłucham tłumaczeń...

- Na Młot Budowniczego! - wybuchnął Młotodzierżca, przystając gwałtownie i wbijając w złodzieja rozognione spojrzenie. - Jestżeś złodziejem i heretykiem, czego oczekujesz? Że poklepiemy cię po główce?! Winieneś wdzięcznym być, iże pozwalamy ci żyć i kontynuować swą grzeszną działalność! Jeno dlatego to robimy, żeś jest użytecznym i talenta posiadasz, któremi żaden z nas nie dysponuje. Więc bądźże pożytecznym, albo klnę się na własny młot, aresztuję cię tu i teraz!

- Myślisz, że dasz radę? - W głosie zabrzmiała twarda nuta.

- Tak, tak właśnie myślę.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, złodziej i Młotodzierżca. W końcu Garrett skapitulował.

- Dobra – warknął. - Ale tylko dlatego, że mam dość kłopotów i nie mam ochoty zmagać się jeszcze z wami.

Drept kiwnął głową.

- Musisz wyruszyć dziś lub jutro.

- Jutro. Dziś jest za późno, poza tym potrzebuję trochę sprzętu.

- Jak uważasz.

- I nie gwarantuję, że ich wyciągnę. Mogą już być martwi, mogą ich zabić gdy się zorientują, że coś jest nie tak, mogą zginąć, gdy nie będą słuchać moich poleceń. Ale zrobię, co w mojej mocy.

- To wystarczy. - Jednak Inspektor nie wyglądał na przekonanego.

- Jesteś pewien?

Drept westchnął.

- Świadom jestem, iże dasz z siebie wszystko, jako i tego, że sprawy pewne dzieją się niezależnie od naszej woli. Nie wiem jeno, czy moi bracia będą równie wyrozumiali.

- A więc już im obiecałeś, że przyprowadzę ich zguby?!

Inspektor ponownie westchnął.

- Po prostu... Uczyń co w twej mocy.

Odwrócił się, by spojrzeć na Garretta, ale jego już nie było.

* * *

Zamek McCarthych był stary. Kiedy go wybudowano, rzeka płynęła jeszcze w zupełnie innym miejscu, z czasem jednak zmieniła bieg i okolica zmieniła się w bagno, a potężna, kamienna konstrukcja zaczęła powoli, nieubłaganie zapadać się pod własnym ciężarem. Podobno pierwotnie miała pięć kondygnacji – obecnie nad ziemię wystawały tylko dwie, na poły zawalone i przykryte smętnymi szczątkami dachu. W rzeczywistości wznieśli go przedstawiciele jednego z Wielkich Rodów, choć dziś już nikt nie mógł dokładnie powiedzieć, którego. Ci jednak w wyniku jakichś nie do końca jasnych wydarzeń odeszli, a po kilkuset latach sprzedali nowobogackim McCarthym, którzy wyremontowali co mogli, po czym zniknęli w jeszcze bardziej tajemniczych okolicznościach. Chodziły słuchy, że zamek był nawiedzony. Nocami słyszano tam dziwne hałasy, a nieliczni, którzy odważyli się zapuścić w obręb murów mówili o potwornym smrodzie, jaki czasem wydobywał się spod podłogi. Atmosfera opuszczenia sprzyjała jednak Poganom – tak jak rozległe, teraz przypominające raczej bagno ogrody, więc gdy szukali kryjówki przed Młotodzierżcami, nie dziw, że ich wzrok padł na tę ruinę.

W okolicy stało kilka równie wiekowych kamienic, większość budynków stanowiły jednak drewniane budy lub brzydkie, ceglane konstrukcje, sklecone niedbale, byle tylko pomieścić kłębiącą się w Mieście biedotę. Nie było tu elektryczności ani kanalizacji, większość ulic nie miała nawet bruku. Istniało, oczywiście, kilka bardziej prestiżowych instytucji. Baron wciąż utrzymywał skromny szpital, częściej pełniący rolę kostnicy: to dobrze wyglądało w gazetach. Na wschodnim krańcu, w pobliżu brzegu rzeki, stała od dawna nieczynna manufaktura i rząd rozpadających się magazynów, zaś po przeciwnej stronie, na pograniczu ze Starą Dzielnicą – nawiedzony sierociniec i kilka biur zajmujących się różnymi szemranymi interesami. Był tu także posterunek straży, choć sama jego obecność wywoływała więcej zamieszek i chaosu, niż nieliczni strażnicy byli w stanie opanować. Zwał się on dumnie „Posterunkiem Przedmoście”, choć o wiele popularniejsza była nieoficjalna nazwa - „Przedpiekle”. Średnia służba trwała tu pół roku i kończyła się na dnie rzeki. Oto Przedmoście: największe szambo Miasta. Garrett coś o tym wiedział. Spędził tu pół życia.

Oczywiście, obecność Pogan nie pozostała bez wpływu na wygląd dzielnicy. Na błotnistych, wydeptanych setkami bosych stóp uliczkach wyrosła gęsta trawa, z ziemi wystrzeliły podobne rękom nieumarłych pnącza, rzucając się na rachityczne domki jakby chciały rozerwać je na strzępy. Na pustych placach w ciągu jednej nocy wyrastały okazałe drzewa lub nieprzeniknione gąszcze cierni. W kałużach zalęgły się żabnice, w piwnicach – pająki i gigantyczne szczury, a szeptano także o innych, o wiele bardziej złowrogich kreaturach, przemykających nocą przez opuszczone podwórza.

Ale teraz to Garrett przemykał w cieniu. Po południu dość obficie padało i teraz ulice tonęły w błocie. Niektórymi spływały prawdziwe potoki, zatrzymując się na przypominających bajora placach lub spływając do samej rzeki. Kilkakrotnie złodziej musiał nadkładać drogi, wybierając boczne ulice lub opuszczone podwórza, by uniknąć siedlisk żabnic czy wielkich pajęczyn rozsnutych między budynkami. Poza tym nie spotkał ani żywej duszy – kiedyś Przedmoście było najbardziej zaludnioną częścią Miasta, teraz jednak jego mieszkańcy uciekali przed bestiami, tłocząc się niczym śledzie w beczce w slumsach pozostałych dzielnic. Na strażników nie było co liczyć – zabarykadowali się w „Przedpieklu” i modlili, by nic nie zmusiło ich do wyjścia.

Bez większych problemów dotarł pod potężne mury. Czas zapewne próbował je nadgryźć, ale tylko połamał sobie zęby. Były potężne: większe niż wszystko w tej dzielnicy i nawet teraz dość mocne, by przetrzymać oblężenie. Młotodzierżcy nie mieli szans.

Jedyna brama była zamknięta i Garrett nie miał możliwości otwarcia jej z tej strony. Korzystając z winorośli mógł wspiąć się na szczyt, ale był on jasno oświetlony i patrolowany. A jednak dłuższy spacer ujawnił w końcu słaby punkt: pojedynczy wyłom, prawdopodobnie zrobiony przy pomocy antycznej machiny oblężniczej i do połowy przysypany gruzem. Wyłom oświetlony był przez dwie pochodnie, ale strzeżony tylko przez jednego strażnika, który w dodatku spał smacznie oparty o mur.

Złodziej podszedł bliżej, szukając odpowiedniego miejsca, ale stanął jak wryty, gdy z muru spadł kamień i potoczył po gruzie, lądując kilka cali od głowy wartownika.

- Ajjjść! - wrzasnął tamten, zrywając się jak oparzony.

- Haha! - Ze szczytu muru dobiegł drwiący śmiech. Złodziej zaklął w myślach. - Miałwszy cię! Ty spawszy jako łania czekająca na wilka!

- Wcale nie spawszy! - zaprzeczył wartownik. - Twórczo myślawszy!

- Juści – zadrwił głos. - Coby myślawszy, trza głowę mieć najsampierw a nie taką pustą makówkę!

- Sam makówkę miałwszy! A jak cię dorwawszy, to ci ją urwawszy!

- Spróbowawszy! - Z góry poleciał jeszcze jeden kamień, lądując tuż obok wartownika. - Aleć jak warte opuściwszy, to cię Dyan wybebeszywszy!

Garrett z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo. Dyan! Jakby miał mało problemów! Dotychczas cieszył się względnym spokojem z obu stron, nauczył się nawet cenić ten spokój. A potem przyszedł Drept i jak gdyby nigdy nic poprosił go o coś takiego. Złodziej zawahał się, ale było już zbyt późno, żeby się wycofać. Dyan na pewno wyczuje, że ktoś tu był i w widzeniu zobaczy jak Garrett myszkuje w pobliżu ich posiadłości. Jednocześnie Drept zorientuje się, że nie spełnił prośby i zamieni jego życie w piekło.

Chociaż temu drugiemu mógł jeszcze zapobiec.

Poganie przerzucili się jeszcze paroma obelgami, po czym ten na szczycie murów odszedł w swoją stronę, zaś ten na dole zaczął przechadzać się od jednej pochodni do drugiej, mamrocząc przekleństwa i pocierając dłonie, coby uwolnić się od wieczornego chłodu. To nieco utrudniało sytuację, ale nie wymyślono jeszcze przeszkody, której Garrett nie mógłby pokonać. Wyciągnął łuk i nałożył strzałę. Poczekał, aż Poganin zatrzyma się przed dalszą pochodnią i wystrzelił: kryształ wodny rozprysnął się, gasząc tą bliższą. Poganin odwrócił się i zesztywniał, nasłuchując.

- Wiaterek zawiawszy? - mruknął, po czym podszedł do zgaszonej pochodni, sięgając po krzesiwo. Garrett jednak już szykował kolejną strzałę i gdy tamten zbliżył się na bezpieczną odległość, wystrzelił. Strzała wbiła się w ziemię, a wtedy z przymocowanego do drzewca pojemniczka wytrysnęły pnącza, w mgnieniu oka oplatając wartownika. Mężczyzna upadł na ziemię, szarpiąc się i próbując wołać o pomoc, ale roślina owinęła się wokół jego gardła, nie pozwalając zaczerpnąć tchu, a co dopiero krzyczeć. Potem wyciągnął rękę – najwyraźniej rozpoznał broń i przypomniał sobie, że wystarczy dotknąć odpowiedniego punktu, żeby krępujące go więzy zniknęły, ale wtedy kolejne pnącze wystrzeliło z głównej liany i przycisnęło jego rękę do tułowia. Garrett w tym czasie zgasił drugą pochodnię. Gdy podszedł do Poganina, ten już się nie ruszał. Złodziej dotknął zamocowanego do strzały kryształu i pnącza wycofały się. Podnosząc pocisk, przy okazji sprawdził puls Poganina – żył, ale miało minąć trochę czasu, zanim się obudzi.

Przydatne urządzenie. Pogański wynalazek, oczywiście. Żyjąc w Mieście, musieli stać się częścią jego gospodarki, więc zaczęli sprzedawać to, czego mieli pod dostatkiem: owoce, zioła, magię. Strzały roślinne miały wiele zastosowań, jednym z nich była likwidacja wrogów bez zabijania ich. No i, w przeciwieństwie do gazowych, można je było wykorzystać wiele razy. Były drogie, fakt. Ale warte swojej ceny.

Rumowisko zagradzające wyrwę w murze było dość rozległe, by złodziej wspiął się na nie bez trudu. Kilka kamieni uciekło mu spod stóp i potoczyło się w dół z głośnym stukiem, ale wartownicy patrolujący szczyt muru byli zbyt daleko, by to usłyszeć – złodziej starannie wybrał moment. Na szczęście po drugiej stronie nie było straży i mógł swobodnie zsunąć się na szeroki pas pustej przestrzeni okalającej sam zamek. Budowla była w o wiele gorszym stanie niż otaczające ją fortyfikacje. Pierwotnie składała się z dwóch prostokątnych części: z północnej zostały tylko sterty gruzu i pojedyncze fragmenty muru, południowa jednak sprawiała wrażenie zdatnej do zamieszkania. Jej ściany szczelnie porastał bluszcz, prawdopodobnie wezwany przez Pogan. Zresztą, całe podwórze pokrywało zielsko sięgające złodziejowi niemal do pasa. Większość stanowiły trawi i zioła jakich nie brak w tym klimacie, Garrett jednak dostrzegł też kilka bardziej egzotycznych roślin, w tym nawet pochodzących z Paszczy Chaosu. Z łatwością rozpoznał te, które zasadzono dla ochrony, jak i te wykorzystywane w zaklęciach i klątwach. Cokolwiek by mówić o Strażnikach, wśród bzdur, które nakładli mu do głowy, trafiały się i przydatne informacje.

Kilkukrotnie okrążył zamek, zanim znalazł dogodne wejście. Większość drzwi i wyłomów była strzeżona lub zabarykadowana – czyżby Poganie spodziewali się towarzystwa? Dyan mogła mieć jedno z tych swoich widzeń – jeśli tak, to lepiej, żeby Drept dotrzymał słowa...

W końcu jednak znalazł rząd niezabitych okien dość szerokich, by mógł je wykorzystać. Podważył zasuwkę i ostrożnie uchylił jedno skrzydło. Zapiszczało przeraźliwie. Intruz zamarł w bezruchu, modląc się, by w pobliżu nie było żadnego Poganina mogącego zdradzić jego pozycję, ale gdy po kilku minutach nic nie zmąciło ciszy, ostrożnie wślizgnął się do środka. Znalazł się w pomieszczeniu, które zapewne służyło niegdyś za bibliotekę: między oknami stały rzędy starych, rozpadających się regałów, pod przeciwległą ścianą zaś rząd foteli i kanap z pordzewiałymi sprężynami sterczącymi spod podartej tapicerki. Większość książek leżała na ziemi, z powyrywanymi kartkami, niektóre w tak zaawansowanym stadium rozkładu, że zostały z nich same okładki. Po wypłowiałych i ledwo czytelnych tytułach Garrett poznał, że kilka z nich musiało mieć kiedyś niezłą wartość. Cóż za strata. Za to na podeście naprzeciwko okna dostrzegł jadeitowy posążek bełkotliwca z ogonem uniesionym na szczęście. Uznał to za dobry znak i zapakował figurkę do torby, po czym wyszedł z jedynymi drzwiami, prosto do przestronnego korytarza. Jego ściany sprawiały wrażenie solidnych, ale w suficie ziało mnóstwo mniejszych i większych dziur, z których srebrnymi kaskadami spływało światło księżyca. Posadzka była popękana, a spomiędzy płyt sterczały kępy trawy. Portrety na ścianach poczerniały ze starości, ale przy odrobinie wysiłku wciąż można było rozpoznać pełne powagi twarze. W obręczach między nimi ktoś niedawno powsadzał świeże pochodnie, na szczęście niezapalone.

Po lewej stronie korytarz miał jakieś sto kroków, po czym kończył się zrujnowaną klatką schodową, po lewej zaś zakręcał gwałtownie na północ, zaś zza zakrętu padało ciepłe, jasne światło, znamionujące obecność ludzi. Garrett podążył w tamtą stronę. Na szczęście w pobliżu nie było strażników. Po jednej stronie ciągnął się rząd wielkich, w większości wybitych okien, wychodzących na pełne śpiących bełkotliwców podwórze, po drugiej – całkiem solidnych, ewidentnie niedawno montowanych drzwi. Złodziej otworzył pierwsze i wszedł do pokoju: na rozpadającym się łóżku spało dwoje dorosłych Pogan, na dywanie u ich stóp kłębiła się gromadka brudnych i obszarpanych dzieci, zaś w stojącym w rogu fotelu – babka tak stara, że wyglądała jak mumia. Wszyscy pogrążeni w głębokim śnie. Jeden rzut oka wystarczył, by Garrett zorientował się, że nie ma tu nic do roboty. Kolejne pomieszczenia wyglądały podobnie: całe rodziny Pogan, stłoczone na rozpadających się meblach lub stosach skór i szmat. Większość wyposażenia sprawiała wrażenie, jakby pamiętała jeszcze czasy świetności zamku, inne wyglądały jakby przywleczono je całkiem niedawno, najprawdopodobniej ze śmietników. Tam, gdzie zachowały się kominki, dogasał ogień. Czasem na stołach piętrzyły się dzbany z wodą i miodem lub talerze zarzucone resztkami jedzenia.

Poganie nie używali pieniędzy, a ich kobiety stroiły się w kolorowe piórka lub koraliki z drewna i kości. Czasem jednak bystre oko złodzieja dostrzegało błysk złotego pierścionka czy nieoszlifowany klejnot wśród kolorowych kamyczków – te zabierał od razu, wychodząc z założenia, że Poganie bardziej się przejmą wykradzeniem swoich ofiar niż kilkoma błyskotkami. A on musiał zarobić na sprzęt. Trafił też na starą łaźnię z ośmiobocznym basenem wyłożonym popękanym marmurem. Na jednej z szafek zachowało się mistrzowsko wykonane lusterko w srebrnej oprawie ukształtowanej na podobieństwo morskich fal, z których tu i ówdzie wyłaniały się syreny o niellowanych ogonach i oczach wykładanych masą perłową. Szkiełko dawno się zbiło, ale do diabła z tym, sama oprawa była sporo warta. Przez krótką chwilę Garrett zaczął wierzyć, że ta wyprawa może mu się nawet opłacić.

Kontynuował podróż, aż dotarł do wielkiej jadalni: ściany wciąż się trzymały, przykryte zbutwiałą i odłażącą boazerią i kilkoma starymi akwarelami, ale z sufitu zostały tylko pojedyncze belki, połączone girlandami bluszczu. W dwóch wielkich kominkach wciąż tlił się ogień, ponadto na ścianach zamocowano kilka tuzinów zgaszonych teraz pochodni. Pośrodku komnaty stały dwa długie stoły, których blaty niemal ginęły pod setkami naczyń: drewnianych, glinianych, metalowych, a nawet złotych. Większość z nich zawierała jeszcze resztki jedzenia, jako że Poganie niespecjalnie przejmowali się higieną. Mimo to Garrett aż odskoczył, gdy ciemna masa kłębiąca się przy talerzu, który miał zamiar zabrać poruszyła się i uciekła z piskiem. Szczur. Wielkości psa. Co do diabła?!

Nie miał zbytniej ochoty zmagać się ze szczurami – wiedział, jak potrafią być niebezpieczne, szczególnie gdy Poganie przyzwyczaili je do smaku krwi – jednak nie zamierzał też rezygnować z łupów. Zapalił jedną z pochodni i zaczął energicznie wymachiwać nią nad stołem. Zewsząd dobiegły go gniewne piski. Jeden ze szczurów stanął na szczycie stołu i zaczął szczerzyć zęby – złodziej wbił mu pochodnię prosto w obmierzły pysk i zwierz uciekł, sycząc i prychając. Potem był spokój. Garrett najszybciej jak mógł zgarnął co wartościowsze przedmioty i schował do torby. Potem pospiesznie ruszył do wiodących w dół schodów, które wcześniej wypatrzył. W końcu jakie miejsce byłoby lepsze do przechowywania więźniów niż piwnica? Niestety, na dole zastał tylko kuchnię, piwniczkę i mnóstwo zasypanych korytarzy. Powietrze cuchnęło gnijącym jedzeniem i szczurami, w dodatku z ciemności wciąż dochodziło szuranie i gniewne popiskiwania. Złodziej z ulgą powrócił na powierzchnię.

Miał teraz więcej opcji: od jadalni odchodziły cztery korytarze, dwa na wschód i dwa na zachód, na północy zaś był ciąg dużych sal, prowadzących być może aż do drugiej części zamku. Szybki zwiad nie zaprowadził go donikąd: jeden z korytarzy był zablokowany gigantyczną pajęczyną, pośrodku której czyhało szkarłatne plugastwo, pozostałe jednak prowadziły dalej, do niekończących się ciągów pokojów mieszkalnych i magazynów. Zdecydował więc kontynuować wędrówkę na północ. Szybko przekonał się, że jego pierwotne spostrzeżenie nie było do końca precyzyjne: za jadalnią znajdowała się sala gier z kilkoma rozpadającymi się stołami oraz duży salon z dwoma kominkami, potem zaś szerokie, do połowy wyrwane z zawiasów drzwi prowadziły na niewielki dziedziniec z potrzaskaną fontanną otoczoną wianuszkiem wiekowych drzew i stertą gruzów w miejscu północnej ściany. Nieco już zrezygnowany przeszedł się wzdłuż dziedzińca – kolejne drzwi prowadziły do mniejszej jadalni i jeszcze kilku salonów w różnym stadium rozkładu. Większość nie miała sufitów, a posadzki pokrywały dywany mchów. Część mebli wyniesiono, a te, które pozostały, były albo zbyt ciężkie albo zbyt zniszczone. Bystre oko złodzieja dostrzegło tylko jeden ozdobny złocony imbryk, porzucony za pokrytym pleśnią fotelem. Na wschód od placu znajdowała się niewielka galeria pełna poczerniałych obrazów, z balkonem wychodzącym na rzekę. Na zachód – bawialnia i wąski korytarz, po kilkunastu krokach zakręcający na południe. Garrett spodziewał się dotrzeć nim z powrotem do głównej jadalni, toteż jego serce zabiło szybciej, gdy ujrzał kamienne schody wiodące w dół, oświetlone pojedynczą pochodnią. Radość nie trwała jednak długo – schody kończyły się ewidentnie niedawno zainstalowanymi, masywnymi drzwiami. Jedno spojrzenie na zamek wystarczyło, by złodziej wiedział, że nic nie zdziała. Zaklął szpetnie.

Ktoś jednak musiał mieć klucze i Garrett nie wyobrażał sobie odpowiedniejszej osoby, niż sam Oset, prawa ręka Dyan i Wielki Wódz Pogan. Bo skoro Szamanka to była, to i jego należało się spodziewać. Co prawda, zważywszy na okoliczności, nie miał najmniejszej ochoty go spotykać, ale raczej nie miał zbyt wielu opcji. Tylko gdzie tu szukać?

Wiedział jedno: stojąc w miejscu niczego nie osiągnie. Powrót na powierzchnię podsunął mu jednak pewien pomysł. Poganie byli zwolennikami równości... ale nie do końca. Jeśli mieli jakiś rodzaj przywódców, to zapewne chcieli się oni jakoś wywyższyć. A czy jest lepszy sposób, niż zajęcie wyższego piętra? O ile coś z niego zostało.

Dotychczas złodziej nie natknął się na schody wiodące w górę, poza tymi przy bibliotece, ale one kończyły się kupą gruzu. Z braku laku wdrapał się na zwalisko ograniczające dziedziniec od północy i rozejrzał, bez większego jednak skutku. Z tej perspektywy całe piętro wyglądało obiecująco, ale Garrett widział zbyt wiele dziurawych sufitów, by wierzyć, że choćby część z tego nadaje się do zamieszkania. Ale może gdzieś zachował się chociaż fragment. Musiał szukać; to był jego jedyny trop.

Zmęczony całonocnym bieganiem usiadł na moment, opierając się o ścianę. Wtedy jego wzrok padł na jedno z rosnących na podwórzu drzew. Wiktorii nie spodobałoby się to, co robię, przemknęło mu przez myśl. Zaraz potem poczuł narastający gniew. A co go obchodziło, co by jej się spodobało? Owszem, była cennym sprzymierzeńcem... Ale tylko na czas walki z Karrasem.

I miała niezłe ciało. Przynajmniej to ludzkie.

O czym ja, do cholery, myślę? Skarcił się. Wiktoria nie żyła. Cokolwiek między nimi było – nie, do diaska, nic między nimi nie było! W każdym razie, teraz nie miało to znaczenia. On żył. I musiał na swoje życie zapracować.

Kierowany raczej impulsem niż czymkolwiek innym, odwrócił się plecami do podwórza i rosnącego na nim drzewa i zsunął po drugiej stronie zawaliska. Znalazł się teraz w północnej części, o wiele gorzej zachowanej, ale wbrew pierwotnemu wrażeniu wciąż, przynajmniej częściowo zdatnej do zamieszkania. Roślin było tu więcej: praktycznie całe podłoże porastała trawa i zioła, a ściany prawie ginęły pod kłębami pnączy. W co lepiej zachowanych pomieszczeniach spali Poganie, teraz jednak złodziej widział o wiele mniej dzieci i starców, a o wiele więcej postawnych mężczyzn i kobiet. Wielu z nich miało przy sobie broń; inne egzemplarze stały oparte o ściany lub podwieszone na hakach. W kałużach, ogniskach i korzeniach pnączy rosły kryształy żywiołów. Najwyraźniej Poganie całkiem poważnie traktowali całą tą wojnę. Ciekawe, czemu w ogóle garnęli do Miasta? Źle im było w dziczy? Wśród ich kochanych drzewek, w harmonii z dzikimi bestiami i z dala od tych wstrętnych, duszących murów i bluźnierczych Młotodzierżców. Garrett pomyślał, że byłoby dobrze dowiedzieć się, czego tu szukają, ale nie liczył za bardzo na szczegółowy zapis ich planów. Poganie rzadko cokolwiek zapisywali, mimo że posiadali własny alfabet.

Podróżując przez tę część minął kilka klatek schodowych, ale żadna z nich nie doprowadziła donikąd. Nieco już zdenerwowany zatrzymał się w wielkim holu, by odkręcić ciężkie, złote kinkiety. Główne schody były zbyt zrujnowane, by odważył się po nich wspinać. Zaczynał już tracić nadzieję, gdy u szczytu kolejnych zawalonych schodów ujrzał wąski przesmyk, którym wpadało światło księżyca. Sprawdził go, niemal nie wierząc, że znajdzie coś więcej niż krótki odcinek dziurawej podłogi, ale ku swemu zdziwieniu na szczycie ujrzał kawałek całkiem nieźle zachowanego korytarza, z ewidentnie nowymi drzwiami: jednymi po lewej i dwoma po prawej. Na jego twarzy zakwitł złośliwy uśmiech.

Pojedyncze drzwi doprowadziły go do swego rodzaju sali konferencyjnej z dużym stołem i tuzinem krzeseł, które sprawiały wrażenie, jakby każde z nich przyniesiono z innego pokoju. Za oszkloną witryną szafki lśniły zmatowiałe srebrne puchary i kilka butelek dobrego wina, które złodziej skrzętnie zebrał. Na ścianach wisiało też kilka podartych proporców i rząd drewnianych masek, pomalowanych w jaskrawe kolory. Garrett wiedział, że takie rzeczy mają dużą wartość dla kolekcjonerów, ale wyczuwał w nich złowrogą magię, więc wolał ich nie dotykać.

Pierwsze drzwi po lewej prowadziły do sypialni Dyan: Szamanka spała na wielkim łożu, zakopana pod stertą futer, gdyż noc była dość chłodna. Poza łóżkiem nie było tu innych mebli. Spod sufitu za to zwieszały się pęki piór i suszonych ziół, na posadzce zaś wykreślono magiczny krąg. W zrujnowanym kominku wciąż płonął ogień, zaś na prowizorycznym trójnogu ustawiono dymiący kociołek. Jeden rzut oka wystarczył złodziejowi by stwierdzić, że nie znajdzie tu nic użytecznego ani wartościowego, poza tym wolał nie przebywać zbyt długo w towarzystwie szamanki. Wiedział, że i tak prawdopodobnie wkrótce zobaczy go w widzeniu, jednak co innego tłumaczyć się po fakcie, a co innego - zostać przyłapanym na gorącym uczynku.

Jak się spodziewał, drugie drzwi kryły pokój Osta. Sprawiał on o wiele bardziej okazałe wrażenie: ściany obwieszone starą bronią, podłoga przykryta gęstym, choć nieco wyleniałym dywanem, zwieszający się spod sufitu ozdobny żyrandol. Było tu też więcej mebli: kilka szafek i skrzyń, wielkie łoże, na którym chórem chrapały trzy osoby oraz biurko. Mały, niepozorny mebelek, który najbardziej zainteresował złodzieja. Szybko przetrząsnął szuflady, znajdując niedbale nakreśloną mapę zamku oraz pęk kluczy, a także szczupłą sakiewkę. Początkowo skrzywił się, z niesmakiem myśląc o braku szacunku do pieniądza, jednak gdy tylko ją rozsupłał, jego twarz rozjaśnił uśmiech. W sakiewce nie było pieniędzy: jedynie garść nieoszlifowanych rubinów. Cóż, w porównaniu z tym, co zamierzał zrobić, zniknięcie paru kamyczków i tak powinno przejść niezauważone. Już miał odchodzić, gdy jego uwagę przykuł niezauważony wcześniej kawałek kory, pokryty drobnym, koślawym pismem:

Oście
Twój sposób, coby Paskudę powstrzymać nie działawszy. Wrzuciwszy wszystkie Młototłuki do jamy, coby Paskude nakarmiwszy, aleć ta dziś wyszedłszy i Jesiona capnąwszy, gdyśmy obchód robiwszy. Możeć ona młototłuckiego mięsa nie lubiwszy?
Bukowina


Wzdrygnął się mimowolnie. Paskuda? Kiedy ostatnio widział to określenie, odnosiło się ono do Gammall – a ona przecież nie żyła. A jednak w jamie siedziało coś, co napawało Pogan równie wielkim przerażeniem. Co to mogło być? Nie wiedział, ale poprzysiągł sobie, że choćby nie wie co się działo, za nic się tam nie zbliży.

Korzystając z mapy szybko powrócił do znalezionego wcześniej lochu. Ktokolwiek ją nakreślił, mimo że niewprawny, był dość uprzejmy, by w niektórych miejscach postawić znaki odpowiadające runom wyrytym na trzonkach kluczy. Zaoszczędził tym złodziejowi sporo szukania. Drzwi otwarły się bez skrzypnięcia – wyraźny znak, że ciągle były w użyciu. Korytarz za nimi, choć wyłożony surową cegłą, był jaśniej oświetlony, a z jednego z odgałęzień dochodził grzechot kości i szwargot Pogan. Złodziej ostrożnie zbliżył się do załomu. Dwóch wartowników, jeden odwrócony w jego stronę, ale obaj zbyt zajęci grą i popijaniem ze sporego bukłaka. Mimo wszystko, musiał się ich pozbyć. To właśnie ten odcinek korytarza, choć krótki, zawierał cztery cele – w jednej z nich musieli być Młotodzierżcy.

Co misję Garrett obiecywał sobie, że przestanie marnować sprzęt. Gdyby nie wydawał majątku na strzały i granaty, byłby dzisiaj bogaczem. Ale zawsze, zawsze musiała się trafić sytuacja taka jak ta. Strzała bluszczowa mogła zająć jednego, a złodziej musiał pozbyć się obu naraz – w końcu nie wiedział, czy za załomem nie czają się kolejni strażnicy, czy trzeci nie śpi odrobinę dalej, czy w celach nie ma okien, przez które krzyk wartownika rozniósłby się po całym zamku. Nie, musiał zdjąć ich naraz, po cichu, jednym strzałem. Pięćset sztuk złota. Do łachera!

Gdy już chmura gazu rozwiała się, mógł bezpiecznie zbadać korytarz. Był krótki, po obu jego stronach łukowate przejścia prowadziły do cel. Między nimi oraz na końcu płonęły świeże pochodnie. O ścianę oparto dwie podrdzewiałe, ale wciąż nadające się do użytku gizarmy. Ciekawe, czy Poganie w ogóle umieli się nimi posługiwać? Broniące dostępu do cel kraty spowijał jakiś rodzaj ciemnolubnego pnącza. Jeden rzut oka i Garrett w duchu podziękował Strażnikom, za wszystko, co w ciągu lat nakładli mu do głowy. Tylko dzięki temu zorientował się, że jeden dotyk czarnych pędów zapewniłby mu powolną i bardzo bolesną śmierć. Oczywiście, istniało antidotum – specjalny balsam, chroniący przed trucizną, ale złodziej nie miał pojęcia, gdzie Poganie mogli go przechowywać. Więc musiał poradzić sobie w inny sposób. Najpierw z bliska przyjrzał się celom – pnącza nie dopuszczały wiele światła, ale wydało mu się, że w jednej z nich dostrzega rozbłyski czerwieni. Dobrze. Teraz wystarczyło poszukać odpowiedniego narzędzia – z tym też nie było problemów. Co prawda jego szkolenie nie obejmowało broni historycznej, ale powinien poradzić sobie z krzakiem. Wystarczyło tylko znaleźć główny pęd, zaczepić ten cholerny hak... O, właśnie tak. I pociągnąć. Draństwo szczelnie oplotło kraty, więc kilkakrotnie musiał zmieniać uchwyt, ale w końcu udało mu się odciągnąć chwasta i cisnąć w kąt. Dopiero wtedy pomyślał, że w zasadzie mógłby użyć ognia... Ale nie, chwast był zbyt wilgotny, i tak by się nie zajął.

Podszedł do celi, którą z takim trudem odsłonił: nie pomylił się, byli tam: ranni i wymęczeni, ich niegdyś piękne szaty brudne i podarte, twarze przykryte warstwą błota i zakrzepłej krwi. Aż żal patrzeć.

Nie mogąc oprzeć się pokusie, przejechał kluczem po kratach. Jeden z Młotodzierżców poderwał się jak oparzony. Jego ciemne oczy płonęły gniewem, a spod warstwy brudu wystawały strzępy niedawno jeszcze zadbanej brody.

- Na Młot! - wykrzyknął, wygrażając pięścią. - Znowuście przyszli, by Dzieciom Budowniczego urągać?! Otwórzcie jeno kraty, pogańskie psy, a zaraz obaczym, komu będzie wesoło! - Wtedy dojrzał Garretta i w jego oczach zabłysło zrozumienie. - Więc prawdą jest, żeś przyjacielem Pogan, zbrodniarzu! - Pokręcił głową. - Zawszem wiedział, że ufanie ci błędem było. Posłuchaj: możeś i zwiódł kapłanów naszych, za ich plecami spiskując i kpiąc z naszej świętej wiary, wiedz jeno, grzeszniku, iże Budowniczy widzi wszystko i gdy przyjdzie pora zmiażdży swych wrogów, a wierne sługi wyniesie na wysokości!

Złodziej prychnął.

- Jakoś nie widzę, żeby mu się spieszyło was gdziekolwiek wynosić. - Młotodzierżca rzucił się na kraty i Garrett profilaktycznie odstąpił, unosząc ręce w obronnym geście. - Spokojnie, braciszku! Inspektor Drept wysłał mnie, żeby was wyciągnąć.

- Inspektor...?

Młotodzierżca spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Tak. - Złodzieja ogarnęło jakieś niedobre przeczucie. Poczuł się w obowiązku wytłumaczyć: - Ten, co jeszcze nie tak dawno uganiał się za wiedźmą. Znasz go, prawda?

- Znam Mistrza Kowalskiego Drepta – oparł tamten lodowato.

- „Mistrza Kowalskiego”?! Więc awansował?

- Zaiste. - Młotodzierżca odprężył się nieco, ale wciąż nie dość, by grzesznik odważył się podejść. - Choć nie więcej niż rok upłynął, odkąd święcenia kapłańskie przyjął.

- Aha.

Po prawdzie to Garrett nie wiedział nawet, że Drept jest kapłanem – co dopiero Mistrzem Kowalskim. Jakoś stracił zainteresowanie sprawami Zakonu odkąd świątobliwi bracia wyważyli drzwi jego mieszkania.

- Tak czy inaczej, to ona mnie po was przysłał – powtórzył, byle tylko nie musieć tłumaczyć się ze swego nieobycia.

- Na cóż więc czekasz? Otwierajże drzwi, a rychło!

- Jedna chwila. - Garrett uniósł klucz, imitując gest, który zwykł wykonywać jeden z jego nauczycieli, gdy chciał powiedzieć coś wyjątkowo – w jego mniemaniu – ważnego. - Ustalmy sobie najpierw pewne zasady...

- Jakie zasady, na Młot Pana?! Ostrzegam cię, grzeszniku, nie testuj mej cierpliwości!

- Ja – powiedział z naciskiem – jestem specjalistą od ucieczek. Ja dowodzę tą operacją. Ty i twój brat, macie słuchać mnie. Jeden akt niesubordynacji, jeden niewłaściwy gest, a odwracam się i spieprzam, a wy możecie tu gnić. Rozumiemy się? - Młotodzierżca milczał, więc złodziej powtórzył z naciskiem: - Rozumiemy się?

- Tak – wysyczał tamten.

- A twój braciszek?

Zakonnik odwrócił się. Przez cały ten czas jego towarzysz nawet nie drgnął. Siedział tylko skulony, z podwiniętą – zapewne złamaną – ręką i obłędnym wzrokiem, mamrocząc coś pod nosem. Modlitwy zapewne. Dopiero gdy jego brat podszedł i położył mu rękę na ramieniu, zadrżał i uniósł głowę.

- Rozumiem – powiedział, udowadniając, że przez cały czas był przytomny i świadom tego, co się wokół niego działo. To dobrze.

- W porządku. - Złodziej odetchnął. - A teraz posłuchajcie. Zamek jest pełen Pogan. Dosłownie: pełen. Trudno uczynić krok, by się o jakiegoś nie potknąć. Ja mogę między nimi przemknąć, ale jeśli wy wyjdziecie stąd z tymi swoimi buciorami... Powiedzmy, że nasze szanse wydostania się gwałtownie maleją. Więc skorzystamy z innej drogi.

- Jakiejż to?

Garrett wyciągnął mapę i rozłożył na ziemi.

- Zgodnie z tą mapą, niedaleko stąd jest wejście do kanałów. Jeśli nic nie stanie nam na drodze, dotrzemy nimi bezpiecznie aż do Świątyni.

- „Kanałów”?

Złodziej podniósł wzrok i przekonał się, że Młotodzierżca wpatruje się w niego z mieszaniną złości i niedowierzania.

- To właśnie powiedziałem.

- Niepewnym jest, zali celowo próbujesz nas znieważyć...

- Próbuję ocalić wam życie – przerwał. - Jeśli się nie podoba, możecie tu zostać.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Czemu ci cholerni Młotodzierżcy nigdy nie potrafili odpuścić?!

- Nasze młoty – wysyczał w końcu zakonnik.

- Co?!

- Nie ruszymy się nigdzie bez naszych młotów.

- Och, daj spokój, odlejecie sobie nowe...

Zakonnik przerwał mu, unosząc dłoń gestem nieznoszącym sprzeciwu.

- To kwestia honoru - wytłumaczył. Złodziej przewrócił oczami. O ileż łatwiejszy byłby świat, gdyby jakiś idiota nigdy nie wymyślił tego terminu?

- Jeślić młoty odzyskamy, choćby i do kanałów pójdziem...

- A co powiesz na to: nie odzyskacie młotów i nigdzie nie pójdziecie, a jutro Poganie wyrwą wam serca na ołtarzu Szachraja?

- Tedy Mistrza Kowalskiego rozzłościsz, a on niełatwo porażki do wiadomości przyjmuje...

- Cóż, jakoś to przeżyję...

- Takiś pewny? Wszak raz już cię odnalazł...

Tu miał rację. Jeśli w Zakonie Młota istniał ktoś zdolny odnaleźć Mistrza Złodziejskiego, był to właśnie Drept. A Garrett szczerze wolał, żeby był to Upierdliwy Drept, niosący kolejne zadanie niż Wściekły Drept, chcący rozsmarować go na kowadle.

Westchnął.

- No dobra. Przyniosę wam te cholerne młoty.

- Nie bluźnij!

- Dobra. - Machnął ręką. - Tylko się stąd nie ruszajcie.

- Co? Nie masz li zamiaru puścić nas wolno?

- Powiedziałem chyba, że nie możecie wyjść do zamku. Po prostu posiedźcie tu jeszcze trochę, a ja postaram się wrócić jak najszybciej.

Gdy już odwrócił się z zamiarem odejścia, usłyszał za sobą cichy szept.

- Mistrzu...

Zerknął do tyłu: to drugi z zakonników nagle jakby odzyskał nieco życia.

- Ty do mnie...? - spytał z niedowierzaniem. Przypominał sobie tylko jedną okazję, kiedy Młotodzierżcy nazwali go „mistrzem”, a było to zaraz przed tym, jak wysłali go do Paszczy Chaosu. To nie wróżyło niczego dobrego.

- Tak... - Zakonnik uniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał na złodzieja. Miał szczere, jasnoniebieskie oczy i twarz tak bladą, że widać to było nawet spod warstwy brudu. - Kiedym pojmany został, szamanka... Dyan... odebrała mi coś. Pamiątkę rodzinną... Medalion z puklem włosów mej drogiej siostry. Teraz używa go... aby ducha jej wzywać... i nękać mię.

- Ducha..?

- Tak. - Pokręcił głową. - Amelia zmarła, dziecięciem będąc. Proszę... Zaklinam na Budowniczego... znajdźże medalion i uwolnij ją od tej męki.

Złodziej westchnął. Daj palec, a wezmą rękę...

- Może jeszcze śniadanie do tego? - spytał z rezygnacją.

- Cóż... - zaczął Roland. - Nie jedliśmy od czasu pojmania...

- Och, chyba z burricka spadłeś!

* * *

Nie znalazł młotów w loszku z więźniami ani w znalezionej dzięki mapie zbrojowni. Także żaden z Pogan nie dzierżył broni, która choćby odlegle przypominałaby symbol wrogiej wiary. Niedobre przeczucie ogarniało go coraz bardziej, w miarę jak bezowocnie przetrząsał kolejne pomieszczenia, ale wzdrygał się przed tą możliwością, jedyną możliwością...

Że młoty są tam, gdzie ich zmarli właściciele.

W zasadzie nie miał powodów, żeby tak wierzyć. Poganie mogli cisnąć je gdziekolwiek, choćby na śmietnik. Problem w tym, że już sprawdzał. Na próżno.

Chcąc odłożyć ten moment najdłużej jak się dało, postanowił najpierw zatroszczyć się o amulet. Nie spodziewał się znaleźć go zawieszonego pod sufitem, między ziołami i piórami, był też prawie pewien, że nie ma go w kociołku. Gdy upewnił się, że w komnacie Dyan nie znajdzie żadnych sekretnych schowków, została tylko jedna możliwość.

Nie budź się, powtarzał w myślach, podchodząc do łoża. Po prostu się nie budź. Kurwa, w co ja się wpakowałem?!

Ta noc robiła się coraz gorsza, a miał wrażenie, że nie dobił jeszcze połowy.

Bogowie jednak kochają głupców gdyż już z odległości dojrzał wiszący na szyi szamanki amulet. A przynajmniej miał nadzieję, że to ten. Podszedł najbliżej jak mógł, starając się robić mniej hałasu niż własny cień, a jednak Dyan poruszyła się niespokojnie. Zamarł w bezruchu, tak jak uczyli go Strażnicy, zwalniając oddech i bicie serca.

Nie budź się.

Znieruchomiała. Garrett odetchnął. Wyciągnął rękę i ruchem lżejszym niż tchnienie wiatru i pewnym jak śmierć zdjął jej amulet. Otworzył go pospiesznie: w środku znajdował się obrazek przedstawiający małą dziewczynkę o okrągłej buzi i przewiązany wstążeczką kosmyk jasnych włosów. Chwała Budowniczemu!

A teraz nie miał wymówki, żeby dłużej odkładać zwiedzenie Jamy. Odnalazł ją bez trudu, kierując się wskazówkami na mapie. Znajdowała się w jednej z wież i najwidoczniej kiedyś stanowiła przedłużenie klatki schodowej, z której teraz zostało tylko kilka belek zbyt spróchniałych, żeby powierzyć im ciężar choćby płaszcza. Garrett przypomniał sobie legendy, jakie krążyły o zamku; o całych poziomach zapadniętych w błotnistej glebie. Jakie sekrety mogli ukrywać dawni mieszkańcy? Jakich okropieństw bali się nawet Poganie?

Ale było coś jeszcze, coś nad czym nie chciał się nawet zastanawiać. Odkąd tylko aktywował Ostateczny Glif czuł się... inaczej. Uzyskał nowy zmysł, wykraczający poza zasięg zrozumienia przeciętnego człowieka. Gdyby ktoś spytał, nie potrafiłby tego wytłumaczyć, ale czuł Miasto, jego mieszkańców, bicie ich serc, a gdy się skupił znał wszystkie ich myśli i uczucia. To działo się przez cały czas, czy tego chciał czy nie. Jednak tutaj, w Jamie... nie czuł nic.

Cóż, i tak nie mógł już z tego wybrnąć. Wybrał belkę, która wyglądała na najsolidniejszą i wbił w nią strzałę. Nie był to najlepszy pomysł, ale nie miał ochoty targać nie wiadomo skąd czegoś solidniejszego. Tknięty nagłym przeczuciem wyszedł jednak i rozejrzał się za pochodnią, a gdy już ją znalazł, zapalił i zrzucił do Jamy. Nie nacieszył się jednak jej blaskiem: krótka chwila i jego jedyna nadzieja z pluskiem pogrążyła się w czarnych odmętach. Po prostu świetnie...

Nie miał jednak wielkiego wyboru: Młotodzierżcy na poważnie nie wyszliby bez swoich młotów, a Drept na poważnie obdarłby go ze skóry, gdyby ich porzucił. Przeklinając pod nosem opuścił się w dół.

Plusk. Przez chwilę stał bez ruchu, nasłuchując. Otaczała go jednak cisza. Woda sięgała mu do kolan, była zimna i gęsta od błota. Jedyne światło dochodziło z góry: Garrett opuścił smugę najszybciej jak się dało, instynktownie wybierając mrok. Jego mechaniczne oko szybko się jednak przyzwyczaiło, a to, czego nie mógł zobaczyć, wyczuł palcami. Nie wiedział, czego oczekiwać, ale czuł, że im mniej czasu spędzi w jednym miejscu, tym bezpieczniejszy będzie. Zachowanie ciszy w takich warunkach nie było możliwe, mógł jedynie starać się powodować jak najmniej hałasu, przesuwając się powoli jak ślimak.

Szybko przekonał się, że obecne podziemie musiało stanowić kiedyś część reprezentacyjną zamku. Wielkie sale na szybko przedzielone byle jak wzniesionymi ścianami i przekształcone w archiwa i magazyny. Wysokie, zamurowane okna, przesłonięte mokrymi strzępkami zasłon. Boazeria na ścianach dawno zbutwiała i odpadła, a tapety przeżarła pleśń i mech. Z mebli pozostał tylko ledwo rozpoznawalne szczątki, smętne kikuty sterczące z nieruchomej tafli, zdradzieckie bariery, piętrzące się pod nogami w najmniej spodziewanych miejscach. A jednak uważne poszukiwania przyniosły owoce.

Koło przewróconego kredensu znalazł pudło ze srebrną zastawą, kilka złotych talerzy, mis i kielichów. Szklane gablotki w jednej z sal zawierały kilka egzotycznie wyglądających rzeźb z półszlachetnych kamieni i - platynowy, jak się później okazało – odlew ludzkiej czaszki. Salon myśliwski, z metalowymi płytami w miejscach, gdzie niegdyś przybite były wypchane łby zwierząt, zaowocował dwoma sztyletami w ozdobnych, wysadzanych klejnotami pochwach. W dawnej sali koncertowej wciąż zachował się srebrny flet i kilka dzwoneczków. Prawdziwym skarbcem okazał się gabinet: na samym środku jakimś cudem zachowało się ciężkie, drewniane biurko, na którym wciąż stał złoty lichtarz i przycisk do papieru w kształcie wyciosanego z chalcedonu gryfa, dzierżącego w łapach olbrzymią perłę; wnęki w ścianach skrywały kolekcję waz z cienkiej, cyrickiej porcelany a także drewnianą, cudem zachowaną skrzynię z masą maleńkich szufladek. Garrett widział już takie rzeczy: służyły do przechowywania monet. Zamki były tak przerdzewiałe, że łatwiej było je wyłamać, niż otworzyć. Nie dało się tego zrobić bez odrobiny hałasu, ale złodziej czuł, że kolekcja, którą skrywają, jest tego warta. Ostrożnie przemieścił wszystkie monety do własnej sakiewki, a po chwili namysłu odkręcił także gałki, jak się okazało, wykonane z masy perłowej. To nieprzyzwoite, żeby trzymać taki majątek w jednym tylko meblu.

Kawałek dalej trafił na niedużą garderobę: oczywiście, z bogatych strojów została tylko złota siatka, z której gdzieniegdzie zwisały smętne strzępki, trudno stwierdzić: tkaniny czy pleśni. Niemniej zręcznemu złodziejowi udało się wyłuskać kilka złotych guzów i naszywek, ozdobnych klamerek, pereł, guzików, brosz i innych ozdóbek. Tknięty przeczuciem sięgnął w górę, na wąską półkę okalającą pomieszczenie. Poczuł coś miękkiego i lekkiego, a potem...

Chyba największy ból w całym swoim życiu. Klnąc jak szewc wyciągnął rękę z przyczepionym do niej paskudztwem – nie widział wyraźnie, ale wydawało mu się, że dostrzega ruchy długich, cienkich nóżek. Nie namyślając się wiele włożył rękę pod wodę. Cholerstwo puściło, ale już nie zdołało wypłynąć, tym bardziej, gdy przytrzymał je nogą. Po krótkiej chwili przestało się ruszać.

Spróbował wycisnąć jad z rany, jednocześnie gorączkowo usiłując przypomnieć sobie wszystkie gatunki wielkich pająków, zamieszkujących tą strefę klimatyczną. Tak, niektóre były jadowite. Przynajmniej trzy – śmiertelnie. Nie, zaraz, cztery. Ale jeden był świecący. Dwóch innych od wieków nie widziano w okolicach Miasta, ale w miejscach takich jak to, cholera wie. Niech to szlag. Jeśli wyjdzie z tego cało...

Plusk.

Znieruchomiał. Był pewien, że odkąd zabił pająka, nie poruszył się, a jednak coś plusnęło. Niedaleko stąd. Niemniej nie ważne, jak nasłuchiwał, dźwięk nie powtórzył się. Czy mu się wydawało? Lepiej nie sprawdzać.

Sięgnął jeszcze raz na półkę i jego palce wkrótce natrafiły na niewielkie, metalowe puzderko. Zgarnął je szybko i starając się pozostać jednocześnie szybkim i cichym, wyszedł na korytarz. Znów stanął. Nic. Cisza otulała go jak ciężki płaszcz, teraz jednak jej smak był inny. Bardziej gorzki. Groźniejszy.

Podążył wzdłuż korytarza, nie zbaczając już, żeby zbadać kolejne komnaty. Do diabła z kosztownościami, on chciał żyć! W tym miejscu piwnica przypominała labirynt, z mnóstwem bocznych korytarzy i komnat, on jednak starał się iść prosto. Wkrótce wydało mu się, że dostrzega słaby poblask igrający na przeżartych wilgocią ścianach. Podążył za nim i szybko nabrał pewności: nie chciał iść w tym kierunku. Ale to był jedyny kierunek.

Wkrótce korytarz dobiegł końca i złodziej wyszedł na coś, co niegdyś musiało być salą wejściową zamku, teraz oświetloną krwawym blaskiem, pozbawionym wyraźnego źródła. Główne wrota, oczywiście, były zamurowane, tak jak i okna. Tynk, którym starano się to zamaskować, zamókł jednak i odpadł w wielu miejscach, odsłaniając kilka rodzajów muru i czyniąc pokrywające go freski niemal nieczytelnymi. W niszach pod ścianami stały bogato zdobione donice i posągi, połowa z nich przewrócona i połamana. Centralny punkt stanowiły jednak olbrzymie schody o potłuczonych, marmurowych stopniach i zamurowanym szczycie. A więc poprzedni mieszkańcy postarali się, by nikt nie puścił tego miejsca. Jak optymistycznie!

Co innego jednak przykuło uwagę łotra: tuzin napuchniętych, w różnym stopniu pożartych ciał. Na niektórych zachowały się jeszcze strzępy karmazynowych szat, z innych zostały jedynie potrzaskane kości. Niektórzy wciąż dzierżyli młoty w zaciśniętych, martwych palcach.

Cóż, raczej nie była to broń uwięzionych braci, ale złodziej nie sądził, aby narzekali. On stanowczo nie zamierzał dłużej szukać. Wyszukał dwa egzemplarze w nienajgorszym stanie i wysupłał je z trupich palców. Nie było to łatwe: jego własna prawa dłoń wyglądem i funkcjonalnością przypominała te, z którymi musiał się zmagać. Sina i spuchnięta, z nieustannie krwawiącą raną, musiała stanowić istny wabik na Paskudę. Na razie jednak panowała cisza.

Po dłuższej walce wysupłał dwa młoty, związał skórzanym pasem i przymocował sobie na plecach. Czas się stąd zmywać.

Plusk.

Spojrzał w stronę, z której dochodził dźwięk. W wylocie korytarza – tego samego, którym sam przybył – błyszczały dwa jasne punkty.

Nie namyślając się wiele cisnął wydobytym nie wiadomo kiedy granatem. Rozległ się chlupot, kiedy Paskuda próbowała otrząsnąć się z szoku, ale złodziej nie czekał, aby się przyglądać. Rzucił się w przeciwległy korytarz i zaczął biec, rozchlapując wodę, robiąc mnóstwo hałasu, ale to już nie miało znaczenia. Bestia wiedziała, że tu jest, a jedynym pytaniem pozostawało to, czy to on pierwszy dopadnie wyjścia, czy Paskuda – jego. Bazując na drodze, którą przebył, jak i rozkładzie górnych pomieszczeń, wyrobił sobie jako takie pojęcie na temat piwnicy, nie potrafił jednak stwierdzić, na ile jest ono zgodne z prawdą. Biegł w, miał nadzieję, dobrym kierunku, nie oglądając się i modląc, aby Paskuda była tylko jedna, aby nic nie zastąpiło mu drogi, aby starożytnym murarzom nie przyszło do głowy odciąć tę część kompleksu...

Szlag!

Uderzenie z całym impetem w ceglaną ścianę nie należy do przyjemnych. Złodziej odbił się jak piłka i z pluskiem wpadł do wody, oszołomiony. Znieruchomiał. Cisza. Ale gdzieś to musiało być, nie wierzył, aby odpuściło.

Najostrożniej jak potrafił podniósł się do pozycji stojącej. Lewą ręką wyciągnął sztylet, choć wiedział, że nie na wiele mu się to zda. Ale w okolicy nic się nie poruszyło.

- Gdzie jesteś? - spytał bezgłośnie. Zero odzewu. Dopiero wtedy pozwolił sobie na głębszy wdech.

Nie chował już broni, za to jak najszybciej udał się do wyjścia. Gdy wydało mu się, że widzi światło, w jego serce wstąpiła nowa nadzieja. Przyspieszył kroku, kiedy nagle...

Ciemny kształt zajął prawie całą szerokość korytarza. Był wielki, niekształtny i sprawiał wrażenie, jakby natura obdarzyła go niezdrową ilością kończyn. Zakładając, że faktycznie był tworem natury, czemu przeczył popłoch, jaki wzbudzał wśród dzikusów. W ciemności błyszczało dwoje czerwonych, przepełnionych wściekłością oczu.

Och, nie ma szans, żebym teraz zawracał!

Drugi i ostatni granat Garretta poszedł w ruch, z tym że teraz złodziej, zamiast rzucić się w przeciwną stronę, skoczył wprost na oszołomioną bestię, dźgając sztyletem na oślep. Paskuda nie wydała żadnego dźwięku, ale skuliła się i wycofała, a napastnik mógł bez problemu prześlizgnąć się obok niej i rzucić w stronę snopa światła. Och, teraz nie było wątpliwości: ścigała go. I była równie wściekła, jak on.

Ale nie dość szybka: zanim zdołała się choćby zbliżyć, złodziej dopadł liny i był w połowie wysokości, gdy Paskuda wreszcie wypadła w zasięg światła. Na ten widok Garrett poczuł, że jedyna zdrowa ręka odmawia mu posłuszeństwa, a kolacja podchodzi do gardła. Bestia - czy cokolwiek to było - miała obłe, niekształtne ciało, z którego w nieregularnych odstępach wyrastało osiem kończyn, jednak jej głowa – jej twarz! – były bez wątpienia ludzkie! Nawet kończyny, miast pajęczymi pazurami, kończyły się normalnymi, choć potwornie zniekształconymi dłońmi. Całość zaś pokryta była krótkim, czarnym włosiem, wilgotnym i pozlepianym krwią.

- Czym ty jesteś? - wyszeptał słabo. Paskuda odpowiedziała pełnym nienawiści wzrokiem.

Musiał wziąć się w garść. Zacieśnił uchwyt i zaczął wspinać się. Nie mógł się jednak powstrzymać i zerknął na Paskudę, a wtedy ponownie poczuł, że traci kontrolę: bestia złapała linę w dwie z ośmiu kończyn i teraz próbowała wspinać się za nim!
- Niedoczekanie twoje! - wycedził i przyspieszył. Był zdesperowany: wiedział, że albo on, albo to coś. Udało mu się nawet zmusić do działania ugryzioną rękę, choć czuł, że kończyna w każdej chwili może mu odpaść. Z góry dobiegło złowrogie trzeszczenie belki. Była za stara, by utrzymać ich oboje! Jeszcze tylko kilka cali i będzie mógł dosięgnąć krawędzi. Jeszcze trochę... Już!

Podciągnął się, zwinnie jak wąż i wyciągniętym na nowo sztyletem przeciął linę. Paskuda z ogromnym pluskiem zwaliła się na dno jamy.

- I tam siedź! - wysyczał Garrett, po czym puścił się pędem w stronę lochu.

Nie odwrócił się, więc nie miał szans zobaczyć, jak wokół Jamy zbiera się błękitna mgiełka, po chwili krzepnąc w twardą, nieprzeniknioną skorupę i na zawsze więżąc Paskudę w trzewiach ziemi.

Nie miał wiele czasu: przez szczeliny w dachu sączyło się szare światło poranka. W swoich sypialniach Poganie poruszali się niespokojnie, pierwsi z nich zaczynali szwendać się po pustych dotąd korytarzach. Musiał uciekać. Już.

W końcu udało mu się bez incydentów dotrzeć do lochów. Nie zapomniał zamknąć i zaryglować za sobą drzwi. Wydawało mu się, że w równoległym korytarzu widział zbliżającą się zmianę warty. Nie zastanawiając się podbiegł do odkrytego wcześniej włazu do kanałów: klapa była w dobrym stanie, ale zamek przerdzewiał zupełnie i nie było szans normalnie go otworzyć. Jedna starannie wymierzona strzała kwasowa – najnowszy krzyk mody wśród włamywaczy – powinna sobie poradzić.

- Zwiewamy – oznajmił, podchodząc do celi Młotodzierżców, gorączkowo szukając odpowiedniego klucza.

- Nareszcie! - wykrzyknął Młotek, który od początku był bardziej żywy. - Cóżeś tyle czasu wyczyniał...

- Już! - przerwał niecierpliwie Garrett. - Nie ma czasu na pogawędki, Poganie będą tu lada chwila.

- Młoty masz?

Złodziej zaklął i rzucił cholerne narzędzia przez świeżo otwarte drzwi. Młotodzierżca chciał coś powiedzieć, ale ten drugi położył mu rękę na ramieniu. W tej chwili od strony drzwi do lochu rozległ się charakterystyczny chrobot.

- Już! - powtórzył złodziej i pobiegł w stronę kanału. Kwas zrobił już swoje i jeden szybki kopniak posłał klapę do diabła. Przepuścił braci przodem, a gdy upewnił się, że są bezpiecznie na dole, sam zszedł, zasuwając za sobą klapę. Wtedy przypomniał sobie o czymś i wyciągnął kolejną strzałę. Gdy wystrzelił i kryształ rozbił się na metalowej klapie, dookoła rozbryznęła się gęsta, lepka substancja, całkowicie uniemożliwiając ponowne otwarcie włazu. Garrett uwielbiał ironię wynikającą z wykorzystywania cudzych zabawek przeciw niemu samemu. Dopiero, gdy to zrobił, mógł się w spokoju rozejrzeć.

Kanał był szeroki, wyłożony omszałą cegłą. Z jednej strony miał może kilka metrów i kończył się solidną, żelazną kratą, za którą widać było rzekę i wschodzące nad Starodalami słońce. Garrett spojrzał w tamtą stronę z tęsknotą: o ileż łatwiej byłoby, gdyby mógł po prostu tam popłynąć! Ale nie miał wątpliwości: Poganie na pewno wpuścili do rzeki jakieś swoje paskudztwa i jeśli chciał żyć, powinien trzymać się od niej z dala.

Z drugiej strony kanał musiał łączyć się z systemem biegnącym pod całym Przedmościem, a może i Starą Dzielnicą.

- Może powinniśmy wziąć pochodnię? - zaproponował jeden z Młotodzierżców. Jego głos świadczył o tym, że ledwo jest w stanie wydusić z siebie te słowa. No tak. Garrett już przywykł, ale dla kogoś z zewnątrz smród musiał odbierać oddech.

Złodziej pokręcił głową.

- Lepiej nie.

- Dlaczego?

- Metan. - Zakonnik popatrzył na niego, nie rozumiejąc. - To gaz wydzielający się, gdy coś gnije. Odpowiada, między innymi, za ten smród. I za wybuchy w waszych kopalniach. Jedna iskra w niewłaściwym miejscu a sami zmienimy się w żywe pochodnie.

- Jak więc mamy znaleźć drogę?

- Po prostu idźcie za mną.

Na szczęście chodnik biegnący wzdłuż kanału był dość szeroki, by nawet niezgrabni Młotodzierżcy mogli się nim swobodnie poruszać. Garrett bywał już w takich, które musiał pokonywać z plecami przyklejonymi do ściany i stopami ustawionymi bokiem, bo inaczej wylądowałby w ścieku. W przeszłości kilka razy zdarzało mu się poruszać tym szlakiem i wiedział, że idąc prosto może przedostać się po Starej Dzielnicy, a jeśli dobrze trafi, to i niedaleko świątyni, w której będzie mógł zostawić swój balast. Balast jednak nie był tym pomysłem zadowolony.

- Wyjdźmy na zewnątrz, póki tchu starczy – marudził brodacz.

Złodziej pokręcił głową, za późno reflektując się, że zakonnik i tak nie będzie w stanie tego zobaczyć.

- Za wcześnie – powiedział tylko kontynuując marsz.

Takie sytuacje powtarzały się praktycznie przy każdym włazie, jaki mijali i w końcu Młotodzierżca nie wytrzymał:

- Więc wiesz dokładnie, gdzie się znajdujemy?!

- Nie mam pojęcia – przyznał szczerze Garrett.

Zapadła cisza.
`
- Czemu więc powtarzasz, że za wcześnie by wyjść?

Westchnął.

- Świta. - Upewnił się, by jego ton brzmiał tak, jakby rozmawiał z dzieckiem. Miał nadzieję, że to ukróci niedorzeczne pytania. Niedoczekanie.

- Co?

- Świta. Jest ranek. A zważywszy na sławę, jaką ostatnio cieszy się moja osoba, wolałbym nie być widzianym w porządnych dzielnicach. Tym bardziej w towarzystwie Młotodzierżców.

- Jak długo więc zamierzasz nas tu trzymać?

- Nie trzymam was. - W jego głosie zabrzmiała nuta zniecierpliwienia. - jeśli chcecie, możecie wyjść tu i teraz, tylko nie wspominajcie mojego imienia, gdy ludzie będą was pytać, czemu przedstawiciele Świętego Zakonu chodzą po ulicach obdrapani i śmierdzący gównem. Ani gdy Straż Miejska aresztuje was jako impostorów. Ani gdy własny zakon wykluczy was za szarganie jego dobrego imienia.

Zakonnik sapnął, ale chyba zrozumiał, bo spytał już pokorniejszym tonem:

- Jakie masz tedy plan?

- Jeśli utrzymamy kierunek, prędzej czy później trafimy na wielki kanał biegnący pod ulicą Ganimarda. Tam skręcimy na północ i wyjdziemy włazem na Placu Świętego Tennora. Wy dołączycie do swoich braci, a ja sam znajdę drogę do domu.

- O świcie odbywa się na Placu Świętego Tennora msza – odezwał się drugi zakonnik. Złodziej zmełł w ustach przekleństwo.

- To poczekamy aż się skończy.

Ale czekanie nie było konieczne. Podróż po kanałach dłużyła się w nieskończoność, ale gdy w końcu dotarli do wyjścia, w górze usłyszeli tupot tysięcy stóp zmierzających w stronę Ulicy Ganimarda. Garrett odsunął właz: ostatni wierni właśnie opuszczali plac, a Młotodzierżcy właśnie zaczynali rozbierać wielki, prowizoryczny ołtarz, ociekający złotem i klejnotami. Na widok tego bogactwa Garrett poczuł dreszcze. Czemu musiał tak kiepsko dobierać sobie sojuszników?

- Ty idź pierwszy – polecił zakonnikowi, który od początku sprawiał mniej problemów. Ten bez słowa wypełnił polecenie. Zanim złodziej zdążył się odezwać, jego towarzysz wepchnął się na drabinkę i wypadł z kanałów. Garrett przewrócił oczami i sam zaczął się wspinać. Jak to dobrze, że ten koszmar wreszcie się kończy.

Gdy tylko Młotodzierżcy pracujący przy ołtarzu zobaczyli ciemne sylwetki wyłaniające się z kanałów, natychmiast złapali za młoty, ale gdy już rozpoznali swoich braci, rozpoczęły się wylewne powitania, poklepywania po plecach, ktoś rzucił się na kolana dziękować Budowniczemu.

Garrett owinął się szczelniej płaszczem. Dopiero gdy wyszedł na świeże powietrze miał szansę docenić, jak zimny był to poranek. A jego ubrania wciąż ociekały wodą po niespodziewanej kąpieli. W dodatku prawa ręka zdrętwiała mu aż do łokcia, a bolała do ramienia. W zasadzie niedaleko stąd mieszkał jego zaufany aptekarz...

Westchnął ciężko. Za duże ryzyko. Musi się dostać do domu i przebrać za porządnego obywatela zanim będzie mógł choćby pomyśleć o odwiedzinach.

- Medalion! - krzyknął nagle jeden z zakonników, których ocalił. Złodziej podniósł głowę. Zakonnik wpatrywał się w niego intensywnie. - Odzyskałżeś go?

- Mhm – mruknął, po czym sięgnął do torby. Dopiero gdy wyciągnął wisiorek do światła zobaczył, że wykonany jest ze złota i starannie ornamentowany. Młotodzierżca wyciągnął rękę, ale jego palce złapały tylko powietrze. - Ile jest dla ciebie warty?

Ledwo skończył mówić, jak zakonnicy dookoła niego jak na komendę wyciągnęli młoty.

- A dla cię? - spytał jeden z nich z udawaną słodkością. Garrett błyskawicznie ocenił swoje szansę.

- Tylko żartowałem – mruknął, podając medalion prawowitemu właścicielowi. Wtedy właśnie nadbiegł kolejny zakonnik, zwracając się bezpośrednio do Garretta:

- Arcykapłan Sachelman chce z tobą rozmawiać.

- Sachelman? A co się stało z Markanderem?

Młotodzierżcy wymienili zaskoczone spojrzenia. Aha. Znowu coś przeoczył.

- Odszedł na emeryturę lata temu – odparł ostrożnie posłaniec. Złodziej westchnął.

- Słuchaj... Jestem ranny i przemarznięty, a to nie jest dobre miejsce dla takich jak ja. Czy ta rozmowa nie może poczekać?

- Mam rozkaz doprowadzić cię przed jego oblicze.

Kolejne westchnienie. Właściwie to chyba miał w rękawie jeszcze jeden granat... Z tym, że wolałby nie nastawiać przeciw sobie nowego arcykapłana, tym bardziej po wszystkim, co przeszedł aby odsunąć wyrok.

- Prowadź więc.

Plac Świętego Tennora miał kształt kwadratu, od północy ograniczonego Katedrą Świętego Tennora, z innych stron zaś zabudowaniami klasztornymi. Od Ulicy Ganimarda oddzielała go żelazna brama, zamknięta na cztery spusty po odejściu wiernych. Sama katedra była potężną, przysadzistą konstrukcją z czerwonej cegły, z witrażami w ostrołukowych oknach i żelaznymi wrotami strzeżonymi przez posągi surowo spoglądających świętych. W porównaniu z nią zabudowania klasztorne sprawiały wrażenie karłowatych, a przecież żadne nie miało mniej, niż trzy poziomy. Wzniesione były z surowej cegły, a ich jedyną ozdobę stanowiły ornamenty z położonych na przemian jaśniejszych i ciemniejszych cegieł i ozdobne kraty w oknach. Młotodzierżcy i ich poczucie estetyki!

Zakonnik poprowadził go do jednego z tych budynków, przez wielki, zimny hal i strome schody. Gabinet Arcykapłana znajdował się na drugim piętrze, miał solidne, dębowe drzwi i dwa zakratowane okna. Żadnej drogi ucieczki. Meble również wykonane były z dębu: masywne, surowe; brakowało tylko żelaznych okuć i kajdan na krześle dla gości. Mimo to złodziej spróbował się rozgościć.

- Słyszałżem o twym wyczynie – powiedział arcykapłan. Garrett nie czuł się przy nim pewnie: przypomniał sobie, że lata temu to właśnie na jego imię się powołał, fałszując dokumenty świadczące o jego przynależności do Zakonu. Ale nawet bez tego, Sachelman był człowiekiem w naturalny sposób budzącym niepokój. Miał surową twarz okoloną bujną, czarną brodą i włosami, w których pojawiały się już pasma siwizny. Jego oczy były szare jak stal i płonął w nich ogień Budowniczego. Nawet siedząc na w sumie wygodnym krześle Garrett czuł się jak przykuty do inkwizytorskiej ławy. Na szczęście kapłan poświęcił mu tylko przelotne spojrzenie zanim jego wzrok powędrował gdzieś nad jego lewe ramię. Złodziej z trudem opanował chęć obejrzenia się.

- Cieszę się – powiedział, starając się brzmieć pewnie i zuchwale. Po chwili dodał: - Czy to znaczy, że sprawy między mną a Zakonem są uregulowane?

Arcykapłan pokiwał z roztargnieniem głową. Stał po drugiej stronie biurka, lekko pochylony, jedną rękę opierając o blat, drugą gładząc swoją pyszną brodę.

- Tak. Na razie.

- „Na razie”?

Dopiero wtedy kapłan zwrócił na niego wzrok.

- Nie oczekuj, iże w nieskończoność tolerować będziemy twe grzechy. Aleć możemy przymykać na nie oko... Jak długo przydatnym będziesz...

- To mi ulżyło – prychnął. - Ale nie przypuszczam, abyście regularnie dawali się pojmać tylko po to, by zapewnić mi zajęcie?

- Nie. W istocie, mam dla cię kolejne zadanie.

- Jakież to?

Młotodzierżca ominął biurko i zaczął przechadzać się dookoła pokoju. Garrett przyznał w duchu, że ta zabawa w inkwizytora robiła się powoli nużąca.

- Co możesz mi powiedzieć o Zamku MacCarthych? - spytał kapłan, przystając przy jednej z półek, na której prócz oprawianych w skórę i okutych żelazem ksiąg stało kilka drogocennych posążków. Więc jednak mieli trochę uznania dla pięknych rzeczy.

- A co chcesz wiedzieć? - odparował, rozsiadając się wygodnie w fotelu. Nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa, ale próbował zachować zimną krew.

- Wszystko. Zabezpieczenia. Uzbrojenie. Liczebność.

- A co będę miał z przekazania wam tej wiedzy?

- Przyczynisz się do oczyszczenia Miasta z pogańskiego plugastwa.

- I pozwolę wam przejąć nad nim władzę? A jesteś w stanie mnie zapewnić, że w rządzonym przez was Mieście znajdzie się miejsce dla mnie i mnie podobnych? Nic z tego: dopóki tłuczecie się z Poganami, tacy jak my mogą liczyć na odrobinę spokoju; nie zamierzam tego zaprzepaścić.

- A zamierzasz wyjść stąd dziś o własnych siłach?!

Złodziej prychnął.

- Pewnie, choć chętnie zobaczę, jak próbujesz zmusić swoich podwładnych do zatrzymania mnie po tym, co dla nich zrobiłem.

- Zrobią, co im każę.

- Nie wątpię. - Skinął głową. - Ale martwy do niczego ci się nie przydam.

- Żywym też nie jestżeś pomocnym!

- Tego nie powiedziałem! Nie pomogę wam w ludobójstwie, ale wciąż mogę zrobić wiele rzeczy, których wy nie potraficie albo których zabrania wam wiara.

- A na cóż mi to, skoro wrogowie zamknięci siedzą w zamku, poza naszym zasięgiem?

Garrett westchnął, oparł łokieć na podłokietniku i czoło na zwiniętej pięści. Trzeba było użyć tego granatu.

- W zamku prawie nie ma żołnierzy – powiedział niespodziewanie, także dla samego siebie. Kapłan odwrócił się i spojrzał na niego pytająco. - Głównie rodziny z dziećmi, starcy... Tylko kilku mężów zdolnych unieść broń.

- A jednak odparli nasz atak...

- Bo zamek jest dobrze obwarowany. Jedyne przejście to wyrwa w murze, szeroka na tyle, by przepuścić jednego człowieka naraz. W takich warunkach sam odparłbym oblężenie.

Sachelman wrócił za biurko, ale teraz w końcu usiadł na swoim krześle. Nie, żeby to pomogło: krzesło było wielkie i miało za zadanie budzić w petencie – usadzonym na skromnym, drewnianym stołeczku – poczucie niższości. Jak wszystko w tym gabinecie.

- Ale jest inne wejście?

Złodziej podniósł wzrok i spojrzał na kapłana. Wzruszył ramionami.

- Od wschodu zamek sąsiaduje z rzeką, niewykluczone, że niektóre ściany zapadły się na tyle, by umożliwić wejście.

- Ale nie wiesz na pewno?

- Słuchaj, nie biegałem po zamku z myślą o nadchodzącym szturmie. Jak chcesz, możesz atakować choćby z powietrza. To nie mój problem.

- Widzę, że nie będzie z ciebie pożytku. - Arcykapłan wyglądał na wyraźnie zniechęconego. I bardzo dobrze.

- Nie w tej sferze - przyznał potulnie. - Mogę już iść?

Kapłan skinął głową.

- Idź.

Ale to nie był koniec problemów z Młotodzierżcami na ten dzień. Jakimś cudem udało mu się przebyć prawie całą Starą Dzielnicę, o włos omijając nieliczne o tej porze patrole, za to przyciągając niezliczone spojrzenia uczciwych obywateli. Usiłował jak najszczelniej owinąć się płaszczem – łuk i miecz dawno zostawił w jakimś zaułku, odbierze je wieczorem – ale wiedział, że nikt się nie nabierze. Jedyne, co mógł zrobić, to skomplikować swoją drogę tak, by żaden z zaalarmowanych przez troskliwych obywateli patroli nie miał szans za nim podążyć.

A potem zobaczył robotników kręcących się wokół bramy do jego dzielnicy.

To się nie dzieje naprawdę.

A jednak. Nie powinien być zaskoczony: wiedział, że brama nie może być wiecznie w budowie. Kiedyś musieli ją skończyć, a przynajmniej zacząć. Ale dlaczego dzisiaj?

Młotodzierżcy wyruszyli odbijać Zamurze wkrótce po tym, jak Garrett usunął z niego źródło zła. Potem ich prace zwolniły ze względu na ten problem z Mechanistami, którzy założyli własną bazę i wytrzebili resztki panoszących się tu bestii. Odnowili też system zapatrujący dzielnicę w elektryczność i kanalizację. Potem jednak nastąpiła ta afera z Karrasem: jedna ze sług, zamknięta w składziku księżnej Kurenov wypuściła gaz i nie było szans, żeby zwalić wybuch na kogo innego, niż tych cholernych zakonników. Od tej pory Zakon Trybu stał się w Mieście bardzo niepopularny – zakazany wręcz, a jego przedstawiciele ścigani z najwyższą surowością. Wtedy do gry wrócili Młotodzierżcy, najpierw remontując katedrę, potem rozbudowując klasztor, sięgający teraz aż do prowadzącej na południe Bramy Świętego Yory. W międzyczasie w Murze Withsimmona wybito kilka bram, a każdą zaopiekował się jeden ze świętych. Ta konkretna nosiła imię świętego Renzy i łączyła się z Ulicą Targową, na której w jednym z nowo wzniesionych domów ulokował się Garrett. Dotychczas miała postać niezbyt regularnej dziury w murze, zastawionej prowizoryczną barykadą i patrolowanej przez jednego lub dwóch sennych zakonników, których ominięcie nie nastręczało Mistrzowi Złodziejskiemu żadnych problemów. Teraz jednak kręciło się przy niej kilkunastu zakutych w łańcuchy robotników, pilnowanych przez uzbrojonych w pejcze mnichów. Garrett nie był pewien, z którą z tych grup chciałby mieć mniej do czynienia.

Zastanowił się przez chwilę. Brama Świętego Yory prowadziła do klasztoru i była zamknięta dla osób świeckich. Brama Świętego Hugona znajdowała się niedaleko miejsca, gdzie Garrett po raz pierwszy, lata temu, wkroczył do Zamurza. Brama Świętego Eryka była się po drugiej stronie kanału, naprzeciwko mostu i łatwo mógł dotrzeć stamtąd do domu, ale musiałby okrążyć całe Zamurze. Osiedle Budowniczego, znaczy się.

Najpierw postanowił szukać swego szczęścia u Hugona. Nie udało się.

- Stój!

Garrett posłusznie stanął. Niewielu ludzi przekraczało bramę, ale ci, którzy akurat się napatoczyli, jak na komendę zwrócili na niego oczy. Niech to szlag.

Dotychczas siedzący w stróżówce zakonnik wyszedł na zewnątrz i niespiesznie zbliżył się do złodzieja. Znajdujący się w okolicy ludzie magicznie wyparowali, ale on wciąż czuł na sobie ich wzrok. Palił.

- To miejsce jest wolne od takich jak ty, grzeszniku – oznajmił zakonnik.

- Wiem. - Zmełł w ustach przekleństwo. - Ja... Wykonywałem pewną pracę dla Mistrza Kowalskiego Drepta. Chciałem złożyć mu raport – dodał z widocznym przekąsem.

- Mistrz Drept nadzoruje prace przy Bramie Świętego Renzy.

- Więc... mogę tak pójść po waszej stronie muru?

- Nie.

Wiedział, że nie ma po co dyskutować. Ani zwracać w stronę świętego Eryka: skoro nie wpuścili go tą bramą, nie wpuszczą go i tamtą. Jedyna nadzieja w Drepcie.

Rozpoznał go bez trudu, nawet mimo wytwornej, szkarłatnej szaty i wiszącego na szyi łańcucha prawie tak grubego jak te, którymi pętano więźniów – z tym, że wykonanego ze złota i zdobionego świętym symbolem wysadzanym rubinami. Ktoś tu chyba ślubował ascezę...

- Garrecie.

Złodziej drgnął. Starał się pozostać niezauważonym, ale mało co mogło umknąć uwagi Drepta. Nawet pieprzony Mistrz Złodziejski zachodzący go od tyłu. Chyba się starzeję, pomyślał z przekąsem.

- Zrobiłem o co prosiłeś – powiedział cicho, stając obok kapłana i starając się trzymać głowę na tyle nisko, by spod kaptura nikt z więźniów nie był w stanie dostrzec jego twarzy.

- I przebyłeś całą tą drogę, by mię o tym poinformować? - W głosie kapłana zabrzmiało rozbawienie. Złodziej westchnął. Zaczyna się.

- Nie. Chciałem się dostać do Osiedla Budowniczego.

- Po cóż to?

- Bo tam mieszkam?

- To dzielnica wolna od takich jak ty. Stój!

Garrett poderwał wzrok i zobaczył, jak jeden z więźniów oddala się od grupy. I pewnie by mu się udało, gdyby nie okrzyk Drepta: w kilka chwil jeden z dozorców dopadł go, przewrócił na ziemię i nie zważając na płacze i błagania zaczął okładać go batem. Reszta po prostu wróciła do pracy. Dzień jak co dzień.

- Jest też wolna od Straży Miejskiej – powiedział złodziej, na powrót opuszczając głowę.

- Rozumiem.

W ostatnich latach Garrett zdołał wyrobić sobie markę. A i tak uszłoby mu płazem, gdyby nie to cholerne oko. I blizny na twarzy. Nawet bez rozwieszonych po Mieście listów gończych ludzie wiedzieli, że ma na bakier z prawem. Z listami... Cóż, powiedzmy, że wychodzenie przy świetle dziennym poza Osiedle Budowniczego nie było rozsądnym posunięciem.

W tym czasie zakonnik skończył okładać niedoszłego uciekiniera – nie wiadomo skąd wyskoczyło dwóch nowicjuszy i zabrało więźnia z powrotem do celi. Drżał jeszcze, ale było jasne, że raczej nie wróci do pracy.

- Co za marnotrawstwo – mruknął Garrett. Wzdrygnął się mimowolnie. Gdyby coś poszło nie tak, to on mógłby się znaleźć w takiej sytuacji.

- Zaiste, brat Tadeusz za ciężką ma rękę. Bracie Tadeuszu! - Zakonnik podszedł do nich. Zakrwawiony bat powiesił u pasa, a Garrett z jakiegoś powodu nie mógł oderwać od niego wzroku.

- Tak, mistrzu?

- Odprowadźże Garretta do jego domu.

- Co?! - Poderwał głowę. On to na poważnie...? - Nie trzeba, sam trafię – warknął.

- Pod same drzwi – powtórzył z naciskiem Drept. Garrett spojrzał na niego, potem na Tadeusza, potem znów na Mistrza i już wiedział, że nic nie wskóra. Westchnął ciężko.

- Jasne, czemu nie. Zapraszam na śniadanie.

- Obejdzie się – zapewnił zakonnik, po raz kolejny utwierdzając złodzieja w przekonaniu, że Młotodzierżcy nigdy nie zrozumieją sarkazmu.
Ostatnio zmieniony 02 sierpnia 2012, 16:52 przez Flavia, łącznie zmieniany 5 razy.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Caer »

Ładne. Podobają mi się opisy, stylizacja i zachowania :). Ciekawam dalszego ciągu.

Myśl poboczna: nadal nie chce mi się wierzyć, że Strażnicy (ci strażnicy, z braku lepszego tłumaczenia) nie potrafią się odnaleźć w nowej sytuacji. Z tego, co pamiętam, są obecni w Mieście od czasów Karath-din. Przy całym ich doświadczeniu, nawet, jeśli całą zapisaną wiedzę szlag trafił, powinni sobie jakoś poradzić. Zdaję sobie sprawę, że to koniec pewnej epoki, ale...
Awatar użytkownika
Hattori
Młotodzierżca
Posty: 939
Rejestracja: 18 listopada 2011, 16:40
Lokalizacja: The Keepers' Chapel (Zamurze)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hattori »

Cóż, troszkę to zbyt krótkie do oceny. Jeszcze nic poważnego się nie zaczęło dziać. Jaką długość zamierzasz osiągnąć? Tematyka ("post-TDS") jest podobna do TDA, więc nie ucieszyłbym się na wieść o konkurencji. :)

Ilość opisów, o które się obawiasz, po mojemu nie budzi zastrzeżeń. Inni mogliby nawet stwierdzić, że jest ich za mało! Ja w każdym razie nie narzekam na ilość, a jakość też jest zadowalająca. (Przewiduję jędnak, że będziesz musiała się nieco bardziej wysilić przy samym zamku ;) )

Z jednej strony mam wrażenie, że w wypowiedziach Drepta jest zbyt mało słownictwa, rozumiesz, młotodzierżcowego, a z drugiej spodobał mi się język średniowieczny przeciętnego bywalca speluny.
A jaki właściwie macie do niego byznes, panie...?
Tu jedynie pojawił się taki jakby "postarzany" anglicyzm. Może lepiej byłoby zamienić na "interes", "sprawę"? (byle nie "geszeft" xD)
palarni haszyszu
Z Bliskim Wschodem najwięcej wspólnego ma Bractwo Dłoni. To jakaś sugestia? :-D


Dobrze ci idzie, fajny styl, niestety ciężko powiedzieć coś więcej. Tylko się nam nie zniechęć w takim momencie! :rad
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Caer »

Hattori pisze:
Flavia pisze:palarni haszyszu
Z Bliskim Wschodem najwięcej wspólnego ma Bractwo Dłoni. To jakaś sugestia? :-D
Nie, my nie palimy ;).
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Dziękuję za komentarze.
Co do Strażników - jakoś sobie poradzili, ale o tym pozwolę opowiedzieć któremuś z nich. Tylko jeszcze nie zdecydowałam, któremu ^^'
Co do opisów - to dopiero początek. Dalsza część to, jak na razie, bite pięć stron opisów, głównie tzw. krajobrazów.
Hattori pisze:Tematyka ("post-TDS") jest podobna do TDA, więc nie ucieszyłbym się na wieść o konkurencji. :)
Przepraszam za to. Mam jednak nadzieję, że uda mi się uniknąć plagiatowania :jez
Hattori pisze:Z jednej strony mam wrażenie, że w wypowiedziach Drepta jest zbyt mało słownictwa, rozumiesz, młotodzierżcowego, a z drugiej spodobał mi się język średniowieczny przeciętnego bywalca speluny.
A jaki właściwie macie do niego byznes, panie...?
Tu jedynie pojawił się taki jakby "postarzany" anglicyzm. Może lepiej byłoby zamienić na "interes", "sprawę"? (byle nie "geszeft" xD)
Tak, gwara Młotodzierżców jest dla mnie nieco problematyczna. Może za kilka dialogów nauczę się ją poprawnie wykorzystywać. Co do "byznesu" - celowo użyłam takiego słowa, żeby pokazać gospodarza jako kogoś, kto chce sprawiać wrażenie mądrzejszego, niż jest w istocie ;)
Hattori pisze:
palarni haszyszu
Z Bliskim Wschodem najwięcej wspólnego ma Bractwo Dłoni. To jakaś sugestia? :-D
Osobiście myślałam raczej o "Klubie haszyszystów" Gautiera ;)
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hattori
Młotodzierżca
Posty: 939
Rejestracja: 18 listopada 2011, 16:40
Lokalizacja: The Keepers' Chapel (Zamurze)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hattori »

Nie testowałem siebie za bardzo, jak chodzi o stylizację, ale mi również się wydaje, że nie jestem z tego mocny. Wiesz, co planuję w związku z Częścią II TDA? Kiedy słyszę jakieś słowo ze staropolskiego w Thiefie lub gdzie indziej, zapisuję je na kartce. Wraz z "tłumaczeniem". Teraz, kiedy będę pisać tekst Młotów (lub nawet Pogan i nie tylko), najpierw go napiszę, a później sprawdzę z kartką, czy nie dałoby się jakiegoś słowa zastąpić.
Możesz to potraktować jak poradę. ;)

Btw, możecie mnie oświecić, czym charakteryzuje się ta umowna "szkoła Lovecrafta"?
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Ciekawa metoda, może spróbuję. Dzięki :)

Szkoła Lovecrafta to szkoła długich opisów :)) A na serio: gdy popatrzysz na większość współczesnych dzieł, zaczynają się one od przysłowiowego "trzęsienia ziemi", potem ewentualnie zapewniając czas na opisy, a dalej już pędzi akcja. Lovecraft natomiast zaczynał od kilku niepokojących słów wstępnych, zbyt ogólnych, by cokolwiek z nich wywnioskować, potem następował kilkunasto-kilkudziesięciostronicowy opis krajobrazu/szczegółowa biografia postaci/opis wydarzeń poprzedzających akcję samego opowiadania (generalnie: wprowadzenie, stworzenie klimatu), dopiero potem właściwa akcja, tuż przed końcem jeszcze kilka akapitów na zapewnienie, że podmiot jest zbyt przerażony, by o tym pisać, a dopiero potem zakończenie, przynoszące zwykle więcej pytań, niż odpowiedzi.

Oczywiście, daleko mi do niewolniczego trzymania się schematów (już pomijając fakt, że nie pisuję horrorów :)) ), niemniej za dużo tego przeczytałam, by uniknąć "skażenia".
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

Fabuła. Znowu "post-TDS"? Większość opowiadań na Thief Forum jest tylko o Garretcie i Strażnikach, pamiętam tylko dwa opowiadania o kimś innym: o złodzieju Ocelocie (autorstwa Daweona) i "Świątynia Budowniczego" Happymana ;)

Opisy. Wg. mnie jest ich idealna ilość. Nie za dużo, brak przeciągania, ale świat dobrze i zwięźle opisany :)

Język. Język zakonników jest trudniejszy niż pogański, gdyż nie wystarczy dodawać do czasowników jakiś tam przyrostek. Tu mogę trochę pomóc, oto przykładowe "tłumaczenia":
Mógłby aresztować połowę mieszkańców dzielnicy i zaiste, nie byłoby w tym nieprawości
Mógłby połowę mieszkańców dzielnicy aresztować y zaiste, nieprawości w tym nie byłoby.
Nie przyszedłem, by tłumaczyć czyny mych braci
Nie przyszedłemże, by czyny mych braci tłumaczyć.

Jak widać, trzeba zmieniać szyk. Wytłuszczony jest akcent. Czasowniki dawać na koniec, i do niektórych dodawać przyrostek "że", ale nie wiem, czy go dawać razem czy osobno...
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Cóż... Tematyka nośna, ilość możliwości niemal nieskończona mimo gotowych ram, a zbliżający się T4 jeszcze rozpala wyobraźnię ^^'
Szyk! Wiedziałam, że o czymś zapomniałam w tej chromolonej stylizacji! Dzięki za wskazówkę.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hattori
Młotodzierżca
Posty: 939
Rejestracja: 18 listopada 2011, 16:40
Lokalizacja: The Keepers' Chapel (Zamurze)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hattori »

adriannn pisze:Czasowniki dawać na koniec, i do niektórych dodawać przyrostek "że", ale nie wiem, czy go dawać razem czy osobno...
Jak długo żyję, tak nie spotkałem się z np. "przyszedłemże" pisanym osobno.
adriannn pisze:Nie przyszedłemże, by czyny mych braci tłumaczyć.
by = eżby = ażeby :)
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Fabuła. Znowu "post-TDS"? Większość opowiadań na Thief Forum jest tylko o Garretcie i Strażnikach, pamiętam tylko dwa opowiadania o kimś innym: o złodzieju Ocelocie (autorstwa Daweona) i "Świątynia Budowniczego" Happymana
Masz straszne zaległości :P Pominę milczeniem, że większość moich opowiadań nie ma nic wspólnego ze Strażnikami, ponadto mamy "Opowieść Zombiaka", to są też inne.
Ale fakt, będę złośliwy Flavia :) Kolejne opowiadanie o tym, co było po TDS jest już nieco dołujące :) Jest tyle tematów...


Dobra, to takie osobiste narzekanie, przechodzimy do konkretów.
Bardzo kwiecisty styl, eleganckie zwroty, bogate słownictwo i dobry warsztat pisarski. Pozazdrościć :)
Za Truarta znajdował się tu posterunek straży, ale potem całą jego załogę powieszono na jedynej w okolicy latarni, a nowej jakoś nie przysłano.
w dawniejszych czasach ludzie bali się władzy. Jeśli by doszło do czegoś takiego, taka dzielnica zostałaby brutalnie spacyfikowana. Zresztą mamy we własnej historii przykłady walki z różnymi okupacjami, gdzie atak na posterunek władz oznaczał brutalne represje. To, że władza nie może w sumie nic zrobić np. wandalom, to wynalazek czasów najnowszych. Weźmy taką dzielnicę jak Whitechapel, czyli miejsce działań słynnego Kuby Rozpruwacza. Była właśnie taka jak opisujesz, ALE... policja działała tam normalnie. Tzn, oczywiście, że trzeba było mieć jaja, bo pijany zabójca nie będzie robił różnicy, ale tak czy siak, władza tam istniała.
Większość jest zbyt pijana, by zauważyć mundur
sorry, ale ludzie z półświatka mają szósty zmysł w wykrywaniu policji :) Oglądałaś "Wściekłe Psy" Tarantino? Tam jest pokazane, ile wysiłku trzeba, aby podstawić szpiega.

Wojna Pogan i Młotów na terenie Miasta to temat, którego troszkę nie trawię :) Tłumaczyłem już kiedyś, że sobie nie wyobrażam regularnych starć zbrojnych w środku normalnie funkcjonującego miasta.

Poza tym opowiadanie bardzo mi się podobał. Drept jest dobrą i ciekawą personą, która budzi moją ciekawość. Ponadto ta misja może być intrygująca... więc czekam na dalszy ciąg :)
Obrazek
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Ostatnio piszę (raczej "szykuję się" :suc ) do pisania o magu mającym pecha dożyć odpowiednika naszych czasów, zaprzęgniętym w nudną korporacyjną robótkę służącą tylko zdobywaniu środków na kolejne narkotyki, dzięki którym jest w stanie zapomnieć o tym, jak gówniane jest jego życie, ale coś takiego trudno było przenieść w znane uniwersum. Żadnych Złych Korporacji, żadnych podróży międzyświatowych, żadnych mackowatych obcych ani nawet elfów, które można by zaprzęgnąć w sadomasochistyczne, międzygatunkowe orgie zbyt wyuzdane dla innych gatunków.
I co ja zrobię, że po przejściu ciurkiem wszystkich trzech części "Złodzieja" chce się więcej? :P

Dziękuję za cenne uwagi. Nie zostaje mi nic, tylko się z nimi zgodzić. Przy okazji masz odpowiedź, dlaczego zaczęłam od mniej ambitnego projektu. Mogę chociaż spróbować ocalić honor? :P
1 - może komuś zależało na tym, żeby nic z tym nie zrobiono? Na przykład pewnym bogatym i wpływowym osobom, znużonym wyciąganiem z aresztu niesfornego potomstwa? Albo naczelnikom, chcącym przypomnieć szeryfowi, gdzie jego miejsce?
2 - Vigo w zasadzie był "tutejszy" i jeśli kogoś musiał udawać, to raczej policjanta. Owszem, nowa fucha dała mu pewne możliwości, ale nie zmieniła faktu, że w zasadzie był taką samą szują, jak wszyscy inni rezydenci Popielnej.
3 - pisząc o "regularnej wojnie" nie miałam na myśli regularnej wojny we współczesnym znaczeniu (wszyscy umarli, 90% zabudowań zrównano z ziemią), raczej mniej lub bardziej regularne potyczki (coś w stylu wojen gangów), które dla przeciętnego mieszkańca Miasta, który w życiu nie widział więcej niż dwóch zbrojnych naraz i tak sprawiają wrażenia końca świata

Czuję się trochę jak spamer, pisząc w tym temacie posty nie zawierające dobrej nowiny, więc tak, zapraszam do zaktualizowanego drugiego posta.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

O, nawet nie zauważyłem, że już jest następna część... Jak wrócę w piątek postaram się przeczytać ;)
Awatar użytkownika
Marcin.B.Black
Paser
Posty: 188
Rejestracja: 01 sierpnia 2010, 16:41

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Marcin.B.Black »

Właśnie przeczytałem. Całkiem niezłe, wciągnęło mnie, czekam na więcej ;).
Nie jestem purystą językowym i nie będę analizował każdego zdania przecinka itp. Mam tylko jedno zastrzeżenie - "- Och, chyba sobie jaja robisz!". To zdanie jak dla mnie jest trochę zbyt potoczne, niezbyt pasuje mi do świata Thiefa. "Och, chyba sobie żartujesz!" moim zdaniem brzmiałoby lepiej. Generalnie chodzi mi o to, byś unikała przesadnych "potoczyzmów". Nie mam oczywiście nic przeciwko swobodnym rozmowom postaci, ale zapożyczeniom językowym z Polski w XXI wieku już troszkę tak ;).
Poza tym, ciekawy tekst, nieźle podziałał na wyobraźnię ;).
"Some people in the City are just too rich for their own good... lucky they have me to give them a hand".

https://www.deviantart.com/marcinbblack
https://www.youtube.com/channel/UCnL6k1 ... XeCGfP7UWA
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Cieszę się, że się podobało :-D
Też nie jestem do końca zadowolona z tego ostatniego zdania, ale "Chyba żartujesz" brzmi dla mnie zbyt bezpłciowo, a ja chciałam podkreślić, że G. jest, delikatnie mówiąc, wpieniony. Szczerze mówiąc liczyłam na to, że ktoś podsunie mi sensowny zamiennik ^^'
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Marcin.B.Black
Paser
Posty: 188
Rejestracja: 01 sierpnia 2010, 16:41

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Marcin.B.Black »

To może w takim razie, "Och chyba kpisz sobie!"? ;)
Tak na marginesie to jak dla mnie Garrett wydaje się najbardziej uciążliwy (jako postać literacka) w wymyślaniu dialogów, mylę się?
"Some people in the City are just too rich for their own good... lucky they have me to give them a hand".

https://www.deviantart.com/marcinbblack
https://www.youtube.com/channel/UCnL6k1 ... XeCGfP7UWA
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Myślę, że każdy autor i tak przedstawia własną "interpretację" postaci. Dla mnie to akurat nie problem, bo większość charakterów w moich bazgrołach to cyniczne dranie, więc G. idealnie się wpasował. Palnijcie mnie tylko w łeb jak zacznę go zbytnio przedramatyzowywać, ok? ;)
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Mjodek
Poganin
Posty: 707
Rejestracja: 12 kwietnia 2008, 16:25
Lokalizacja: Zadupie

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Mjodek »

Marcin.B.Black pisze: "Och chyba kpisz sobie!"

Albo "Ty chyba kpisz, czyli żartujesz" (na innym forum na którym się udzielam ktoś tak kiedyś poważnie napisał)
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

Dla mnie "jaja sobie robisz" pasuje głównie do oprychów czy typowych złodziejaszków. No chyba nie napiszesz że taki osobnik spod ciemnej gwiazdy rzecze: "Chyba sobie kpisz ze mnie, obszarpańcu!" No ale jeśli chodzi o Garretta, to już trudniejsza sprawa. Dla mnie potoczny język dla Garretta pasuje ;)

W samej grze w rozmowie pojawia się zwrot:
"Reeve's balls!" - co dosłownie oznacza "Jaja wójta!", a ja przetłumaczyłem to na początku jako "Na jaja Barona!", ale zdecydowałem się na "Chyba jaja sobie robisz" ;)
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

Przepraszam, że post pod postem, ale chcę, aby został zauważony.

Czytając kolejną część tekstu czułem się jakbym oglądał gameplay z Thiefa 4 :) Szkoda, że znów ktoś daje swoje dzieła w kawałkach, do tego takich małych i nie pełnych... Ogólnie bez zastrzeżeń, oprócz literówek które zawsze się wkradną (zupełnie jak Garrett... ;) ). Wybitnie nie było, ale bardzo dobrze - język, dużo opisów (ale bez przeciągania), fabuła. Stylizowany język, myśli, smaczki, humor - to wszystko to zalety :) Czekam na więcej.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Keeper in Training »

Flavia pisze:Też nie jestem do końca zadowolona z tego ostatniego zdania, ale "Chyba żartujesz" brzmi dla mnie zbyt bezpłciowo, a ja chciałam podkreślić, że G. jest, delikatnie mówiąc, wpieniony. Szczerze mówiąc liczyłam na to, że ktoś podsunie mi sensowny zamiennik ^^'
A gdyby: "Z byka spadłeś, braciszku?!"? To przecież dość stare powiedzenie.

Krótko rzecz ujmując, opowiadanie miło zaskakuje. Niby to przykład dość typowej konwencji Garcia łażącego samopas w ramach misji X (nie, nie chodzi mi tu o CoSaS), bez zbyt częstych dialogów, ale umiejętnie wplatasz ironiczne wtrącenia, które znacznie podnoszą walory tekstu. Historyjka mało liniowa, nosi w sobie zalążek tajemnicy i potencjału, który warto rozwijać. Dialogi niczego sobie, najbardziej rozbawił mnie ten u Pogan. Opisy poprawne, z życiem. Perełki to Przedpiekle i "burrick na szczęście" :) .

Jeśli utrzymasz poziom, w co bardzo wierzę, masz zaproszenie do "Kronik Strażników" :roll: . Historia wciąga i ma ładny warsztat, a takie teksty tam trafiają. Powodzenia i pozdrawiam!
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

adriannn pisze:Czytając kolejną część tekstu czułem się jakbym oglądał gameplay z Thiefa 4 :)
Po części taki był cel. Ale nie przejmuj się - w następnych częściach będzie o wiele mniej akcji, a o wiele więcej rozterek egzystencjalnych ^^
adriannn pisze:Szkoda, że znów ktoś daje swoje dzieła w kawałkach, do tego takich małych i nie pełnych...
Przepraszam za to. Po prostu dawno nie pisałam i nieco wypadłam z rytmu, więc mam wybór między pisaniem mało a często lub dużo, a np. raz na pół roku. Pierwsza metoda wydaje się jednak bardziej wydajna, a "komcie" pomagają utrzymać motywację ^^'
Keeper in Training pisze: A gdyby: "Z byka spadłeś, braciszku?!"? To przecież dość stare powiedzenie.
Jak już, to z burrika :P Ale to wciąż nie niesie wystarczającego ładunku agresji.
Keeper in Training pisze:Jeśli utrzymasz poziom, w co bardzo wierzę, masz zaproszenie do "Kronik Strażników" :roll: . Historia wciąga i ma ładny warsztat, a takie teksty tam trafiają. Powodzenia i pozdrawiam!
Eee... dziękuję. Czuję się zaszczycona. Chyba :-D

Ogółem dziękuję za komentarze. Na dniach postaram się wrzucić ostatnią część pierwszego rozdziału. Muszę tylko zdecydować, które z pięćdziesięciu planowanych spotkań pominąć >_>
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Keeper in Training »

Flavia pisze:(...) "komcie" pomagają utrzymać motywację ^^'
Coś w tym jest, chociaż nigdy w ten sposób nie próbowałam. Ech, tradycjonalistka :? .
Flavia pisze:
Keeper in Training pisze: A gdyby: "Z byka spadłeś, braciszku?!"? To przecież dość stare powiedzenie.
Jak już, to z burricka :P Ale to wciąż nie niesie wystarczającego ładunku agresji.
"Chyba się jakichś ziółek nażarliście po drodze, jak tu was wlekli!"
Keeper in Training pisze:Jeśli utrzymasz poziom, w co bardzo wierzę, masz zaproszenie do "Kronik Strażników" :roll: . Historia wciąga i ma ładny warsztat, a takie teksty tam trafiają. Powodzenia i pozdrawiam!
Eee... dziękuję. Czuję się zaszczycona. Chyba :-D

Ogółem dziękuję za komentarze. Na dniach postaram się wrzucić ostatnią część pierwszego rozdziału. Muszę tylko zdecydować, które z pięćdziesięciu planowanych spotkań pominąć >_>[/quote]

Zdradź nam coś więcej. Te spotkania dotyczą samej fabuły, czy strefy prywatnej Autorki? Jeśli to drugie, to grzecznie poczekamy :).
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Keeper in Training pisze:Zdradź nam coś więcej. Te spotkania dotyczą samej fabuły, czy strefy prywatnej Autorki? Jeśli to drugie, to grzecznie poczekamy :).
Te ze strefy prywatnej na szczęście już odbębniłam. Zostały te z fabularnej, ale i tymi już się zajęłam. Co prawda zakończenie wyszło nieco rozwleczone, ale trudno.
adriannn pisze:Dla mnie "jaja sobie robisz" pasuje głównie do oprychów czy typowych złodziejaszków. No chyba nie napiszesz że taki osobnik spod ciemnej gwiazdy rzecze: "Chyba sobie kpisz ze mnie, obszarpańcu!" No ale jeśli chodzi o Garretta, to już trudniejsza sprawa. Dla mnie potoczny język dla Garretta pasuje ;)
Nieco spóźnione, niemniej: dla oprychów istnieje jeszcze jedna opcja: łacherujesz (się? sobie?) ze mnie! Ale jakoś nie wyobrażam sobie Garretta mówiącego w ten sposób :?

Tak czy inaczej, trzecia i ostatnia część pierwszego rozdziału, większa niż pierwsza i druga razem wzięte, dostępna w drugim poście. Przeprosiny za rozwlekanie wciąż aktualne :))
Heroes are so annoying.
ODPOWIEDZ