[LITERATURA] Saga o Złodzieju

Rozplącz swoją wyobraźnię. Zagość w świecie stworzonym przez fanów lub do nich dołącz.

Moderator: SPIDIvonMARDER

Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Keeper in Training »

Cóż powiedzieć? Serce rośnie, kiedy widzę tylu nowych prężnych. Naprawdę, obserwacja Waszego rozwoju to wielka przyjemność. Zacznę może od czepiania się bardziej polonistycznych szczegółów. Biorąc pod uwagę, że porcelana pochodziła z Cyricu, to jest kilka opcji:
- cyricka,
- cyrijska,
- cyriceńska,
- cyricyńska,
- cyricańska,
- cyricyjska.
Najbardziej prawdopodobna opcja to rzeczywiście cyricka, jednak nie wiążcie tego z Irakiem :-D . To kwestia tematu "cyric" - głównie tematu... Nie będę tutaj zanudzać. W każdym razie uważam, że wybór Flavii jest najlepszy spośród dostępnych (chociaż nie pojmuję, dlaczego nie woleliście sobie ułatwić, pisząc o "porcelanie z Cyricu B-)). To szczegół. Ogólny warsztat jest solidny, aczkolwiek trochę taki "sprawozdaniowy" styl na dłuższą metę robi się męczący. Niemniej fabularnie jest to uzasadnione, więc to kwestia gustu Autorki. Mnie bardziej niepokoi (o ile może to niepokoić!) kierunek, w jakim ewoluuje świat przedstawiony, z Garciem na czele. Otóż ja wiem i szanuję, że Miasto to wielokroć obrzydliwa, uwłaczająca jakiejkolwiek elementarnej godności tak jednostki, jak ogółu, ociekająca brutalnością i korupcją metropolia, która utrzymuje się z dawania w łapę i w mordę, ale są jakieś granice dosłowności przedstawiania. Chwali Ci się, Flavia, że zwróciłaś uwagę na granicę wieku (choć przypuszczalnie i tak ewentualni nieletni się tym nie przejęli, to już nie Twój problem, tylko ich decyzja), to trochę dziwnie się czytało o takim "niekanonicznym" Złodzieju. Być może uznasz mnie za osobę pozbawioną wyobraźni i oczu, starą zrzędę niemającą ciekawszych rzeczy do roboty od doradzania początkujących. Trudno, ale trudno też mi wyobrazić sobie tak rozprzężonego, rozlazłego Garretta. To tylko moje prywatne spojrzenie na postać - ilu fanów, tylu Garrettów - jednakże z gry dosyć jasno zdaje się wynikać, że jest to osobnik dość odarty z szeroko pojmowanych potrzeb doznaniowo-cielesnych, o dużym minimalizmie i trzeźwym spojrzeniu na sferę uczuciową i społeczną. Jest zimnym, oschłym, cynicznym draniem o niejako wszczepionym przez Opiekunów zacięciu do grzebania w sprawach, które powinny być pozostawione w spokoju oraz wyniesionej także od nich erudycji (myślę, że inny złodziej nie może się pochwalić wiedzą i obyciem - Prekursorzy, historia, kultura, wątki naukowe...). Taki człowiek nie zamierza babrać się w igraszkach pospólstwa, "szarych mas". Urodzony bohater wersów 2-5 "Portretu z połowy XX wieku" Miłosza*. Okazuje się, że nie jestem odosobniona we wrażeniu, że Garrett raczej nie miałby wybujałych fantazji erotycznych, tak o Viktorii, jak o kimkolwiek innym (kwestię dopatrywania się ewentualnego zadurzenia między obiema postaciami pozostawiam w spokoju, większość osób udzielających się tu zna moją opinię na ten temat; jest tu ona teraz niepotrzebna). Abstrahując od hipotetycznego zainteresowania Viktorią, wątpliwym jest, by raczej ascetycznie usposobiony Złodziej tracił forsę na prostytutki. Zauważyłaś wystrój mieszkanka w T2? Biorąc pod uwagę przychody gospodarza, gdyby zależało mu na komforcie i szeroko rozumianych rozkoszach doczesnych, mógł urządzić je zupełnie inaczej**. Mimo to mieszkanie wygląda gorzej niż typowa dziupla starego kawalera. Stąd wydaje się uzasadniony wniosek, że właścicielowi wisi sposób spędzania czasu między jednym skokiem a drugim. Nie wspominając już o tym, że znacznie skuteczniejszym sposobem poprawienia sobie nastroju i wysłania do mózgu porcji dopaminy byłaby czekolada, a tak z oryginałów serii, jak i fanmisji wynika, że była znana. O kosztach można dyskutować, ale przypuszczalnie korzyści przewyższyłyby straty materialne.

Inna rzecz to pogłębiający się proces rozmamłania Garretta. Dobrze, wpada w depresję. Obie frakcje przerzucają się nim jak zgniłym jajem, bombą, piłką, niepotrzebne skreślić. Dobrze, Opiekunowie zawsze są uciążliwi, a on sam ma dość zainteresowania. Ale stan, do jakiego doprowadza się w opowiadaniu, chyba jednak stanowi przesadę. Popieram quasi-filozoficzne rozważania, owszem, to atut pracy. Mimo to sądzę, że stan nędzy i rozpaczy, do którego doprowadziłaś Garcia w ostatnim odcinku, jest chyba przerysowaniem. Osiągnięty efekt to wrażenie oglądania "Czekając na Godota" (gdzieś od połowy?). Widać starania autora, by wymusić refleksję, zastanowienie, konieczność "dokopania się głębiej", lecz ostatecznie połowa sali odnosi nieodparte wrażenie, że sztuka dotyczy zapełnienia sceny krzesłami. Nie zrozum mnie źle: idea jest słuszna, tylko trzeba nieco popracować nad nastrojem. Przypuszczam, że nie chodziło Ci o wywołanie przemożnej chęci rzucenia się z mostu w czytelniku :-P? Trochę zatraciłaś się w tej zbiorowej żałobie. Odnosi się wrażenie pogrążania się w smole, mówić obrazowo. Im bardziej się ruszasz i starasz, tym głębiej toniesz.

Garrett-kleptoman? To już Twoja decyzja, z gier wychodzi, że faktycznie zbiera wszystko, no i, rzecz jasna, jeszcze umie i biegać, i skakać, i pływać... Nie wspominając już o nierzucającym się w oczy wyglądzie na terenach publicznych (patrz T3 i setki FM-ek). Ach, te ergonomiczne, pakowne tasieczki na pasku... Żyć, nie umierać!!!

Samo zakończenie jest sprytne, ale mało prawdopodobne: zrobiłby coś takiego? I wykombinowanie tego zajęłoby mu TRZYDZIEŚCI LAT?! :roll:


Czekam na resztę. Nadal nie dostałam mojej Paskudki :twisted: . To był taki świeży pomysł... Ogromnie mnie zawojował. I dopinguję z całego serca!

*Fragment: "(...)Pogardzający czytelnikami gazet, ofiarami politycznej / dialektyki,
Wymawiający słowo demokracja ze zmrużeniem oka,
Nienawidzący fizjologicznych uciech ludzkości,
Pełen wspomnień o tych którzy żarli pili i spółkowali / a za chwilę podrzynano im gardła (...)", w: Czesław Miłosz, "Portret z połowy XX wieku", Kraków 1945.
**Nie mówię tu o basenie i tresowanym burricku względnie szczurku, choć i takie głosy się podnosiły. W końcu szaleć to szaleć.
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Serce rośnie, kiedy się taką długą opinię czyta :-D Wielkie dzięki!

Faktycznie, moje podejście może być nieco "niekanoniczne". Jeśli idzie o nowo nabyty sentyment do Wiktorii, zwróć uwagę, że sam Garrett jest zaskoczony swoją reakcją. A ja będę jeszcze potrzebować tego motywu tak za... trzy odcinki. Wytrzymasz? ;>

Nie wydaje mi się natomiast, aby Garrett był aż tak oddarty z potrzeb, jak opisujesz. W T1 ratuje Basso tylko dlatego, że ma nadzieję na wdzięczność jego siostry - to nie brzmi, jakby oczekiwał sernika i szklanki mleka. Zakładając jednak, że ma potrzeby, korzystanie z prostytutek bardziej mi pasuje do zimnego, cynicznego drania, jakim jest - szybko, prosto i do celu, bez zbędnych sentymentów, romansów i tkliwości. No i wychodzi taniej: płaci się raz, a nie przez cały okres "użytkowania". Nie trzeba dawać prezentów, pamiętać o rocznicach, zachowywać części łupów "bo będzie mi pasować do sukienki a ty i tak masz dużo", znosić humorów, "dziś nie kochanie", obecności teściów, rozmów o małżeństwie i dzieciach... Jednym słowem: same zalety.

Nie wydaje mi się też, żeby był takim ascetą, za jakiego go uważasz. W T3 już zajmuje największe mieszkanie w kamienicy :)) Zresztą, nawet to z T2 porównaj z innymi mieszkaniami ludzi jego stanu: zwykle ściany i podłogi to gołe drewno i cegły, a jedyne umeblowanie to łóżko, skrzynia i ewentualnie jakiś stolik. Mieszkanie Garretta: tapety, dywany, wielki kominek, półki z książkami. Zabrakło tylko wygodnego fotela, ale może straż wyniosła :)) Poza tym, skoro tyle zarabia, to musi na coś wydawać - nie wierzę, aby całe dnie spędzał w ciemnej pieczarze, przerzucając monety i sycząc mooje ssskarrby.
I gdzie w oryginale są dowody na istnienie czekolady? Tabliczki Milki to dopiero fanmisje :))

Przyznaję, mam skłonność do "przedramatyzowywania". Za dużo się w życiu anime naoglądałam, gdzie nie ma postaci bez traumy ani rozmowy bez łez i krzyków :)) Staram się z tym walczyć (wierz mi: nie chciałabyś widzieć, jak pierwotnie wyglądała ta rozmowa). Jednak zwróć uwagę, że Garrett dusił to w sobie przez wiele lat. Aktywacja Ostatecznego Glifu zmusiła go do zaakceptowania tego, przed czym uciekał przez całe życie, Strażnicy zniknęli i zostawili go z całym bajzlem, w samym środku konfliktu, który go nie obchodzi i z którym nie ma pomysłu co zrobić. A w dodatku nawet gdy wie, co ma zrobić, nie bardzo mu to wychodzi (no dobrze, raz nie wyszło; jednak dla kogoś takiego jak on to o raz za dużo). Jestem pewna, że skok z mostu był już brany pod uwagę ;)

I dlaczego trzydzieści lat? Zrobił to, gdy potrzebował to zrobić. I miał pewność, że kapłan, do którego się zwróci, nie strąci mu łba.

Ale spoko, jak napisałaś, każdy ma swoją wersję. Oryginał w zasadzie dostarcza więcej pola do interpretacji niż suchych faktów.

Jeszcze raz dzięki za rozbudowaną opinię.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Marcin.B.Black
Paser
Posty: 188
Rejestracja: 01 sierpnia 2010, 16:41

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Marcin.B.Black »

Hm.. Keeper, to, że Garrett nie jest taki w grze, nie oznacza, że nie może być taki w ogóle. W gierczanych przygodach raczej nie przykładano wagi do jego psychiki itp., a to co Flavia zrobiła, cóż, jest do pewnego stopnia prawdopodobne. Podoba mi się zwrócenie uwagi na ten aspekt. Powstrzymaj się tylko do scen, w których nasz złodziejaszek będzie płakał rzewnymi łzami, tak na zaś mówię ;D.

Ogólnie, jak wspominałem, jest świetnie, umiesz sprytnie wciągać czytelnika w treść akcji i dobrze dobierasz słowa. Tak trzymać ;).
"Some people in the City are just too rich for their own good... lucky they have me to give them a hand".

https://www.deviantart.com/marcinbblack
https://www.youtube.com/channel/UCnL6k1 ... XeCGfP7UWA
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Marcin.B.Black pisze:Powstrzymaj się tylko do scen, w których nasz złodziejaszek będzie płakał rzewnymi łzami, tak na zaś mówię ;D.
Obiecuję :)
Dzięki za opinię.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Keeper in Training »

Flavia pisze:Serce rośnie, kiedy się taką długą opinię czyta :-D Wielkie dzięki!

Faktycznie, moje podejście może być nieco "niekanoniczne". Jeśli idzie o nowo nabyty sentyment do Wiktorii, zwróć uwagę, że sam Garrett jest zaskoczony swoją reakcją. A ja będę jeszcze potrzebować tego motywu tak za... trzy odcinki. Wytrzymasz? ;>

Jeszcze raz dzięki za rozbudowaną opinię.
Przyjemność po mojej stronie :-D . Wytrzymam, wytrzymam, dla dobrej lektury wiele zrobię :twisted: . A każda dyskusja z tak kulturalnym interlokutorem jak Ty to wielka przyjemność, nawet, jeśli mamy w paru miejscach odmienne zdanie!

PS Gdybyś przez moment zechciała odpocząć od pracy, rzuć okiem na inne teksty. Możesz też popastwić się nad moimi - przyda się, bo wszyscy boją się o nich mówić :)) !
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Keeper in Training pisze:PS Gdybyś przez moment zechciała odpocząć od pracy, rzuć okiem na inne teksty. Możesz też popastwić się nad moimi - przyda się, bo wszyscy boją się o nich mówić :)) !
Ech. Za każdym razem jak odpalam przeglądarkę wita mnie z dziesięć otwartych kart... z czego pięć na tym forum :P Twoje też gdzieś tam są, ale najpierw muszę się wreszcie zająć opowiadaniami Caer, bo już pewnie za mną klątwy wysyła :))
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Keeper in Training »

Flavia pisze:
Keeper in Training pisze:PS Gdybyś przez moment zechciała odpocząć od pracy, rzuć okiem na inne teksty. Możesz też popastwić się nad moimi - przyda się, bo wszyscy boją się o nich mówić :)) !
Ech. Za każdym razem jak odpalam przeglądarkę wita mnie z dziesięć otwartych kart... z czego pięć na tym forum :P Twoje też gdzieś tam są, ale najpierw muszę się wreszcie zająć opowiadaniami Caer, bo już pewnie za mną klątwy wysyła :))
Raczej zamaskowanych reporterów 8-) . Davenport jest tu dosyć sławną osobistością. Co do moich, to zostaw je sobie na koniec, aby nie psuć smaku.

Co do czekolady (nie zdążyłam o niej wcześniej napisać, bo od paru dni wchodzę na forum w środku nocy :( ), to są przecież ciasta z ewidentnym jej dodatkiem (te wielkie torty). T2X samo zawiera przepisy na Czek-O-Ladę. Z tabliczkami Milki w FM-kach się jeszcze nie spotkałam, ale nawet popularne pączki często miewają czekoladową polewę. Stąd wniosek, że skoro przez Miasto przewala się tyle towarów, to słodka ciemność nie powinna dziwić :).
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Keeper in Training pisze:Raczej zamaskowanych reporterów 8-)
Trudno stwierdzić, czego się bardziej bać :))

Przykro mi, ale te wielkie czekoladowe torty to już fanmisje :P
Pączki też. I T2X.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

Nom. Mało jest famnisji, które się wpasowują w świat Thiefa. Nawet moje ukochane CoSaS jest tylko inną wizją - bardziej steampunkową. Natomiast w T2X mamy cywilizację już na samym początku, która nawet dla anty-historyka, takiego jak mój kolega z klasy, kojarzy się z Egiptem, a mumie to już wiadomo.
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Część druga i pół: Poświęcenie
(Przepraszam...)

Widelec wypadł z rąk Garretta, z brzękiem odbijając się od brzegu talerza i wyrywając go z osowienia.
- Skandal i hańba! - darł się Harpe, żywo gestykulując i plując nie do końca przeżutym mięsem. Garrett opuścił głowę, przeklinając w myślach niedzielne obiadki u pani Cooper. Był Mistrzem Złodziejskim, potrafił dostać się do najlepiej strzeżonych miejsc w Mieście, do skarbca bankowego i sanktuarium Młotodzierżców, ale nie potrafił uciec z jednego, prostego pokoju. - Takiego łotra...! Łajdaka...!
- Proszę się uspokoić, panie Harpe – skarciła go pani Cooper.
- Nie uspokoję się! - wydarł się piekarz. - Obrońcy sprawiedliwości, też mi coś! Pewnie sami kryją tego łotra, to dlatego Straż nie może go znaleźć! Kto wie... - Ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Może to on odpowiadał za tą ostatnią kradzieżą?
Garrett prychnął.
- Naprawdę myśli pan, że ktoś taki jak Garrett, Mistrz Złodziejski, nie ma lepszych rzeczy do roboty niż okradanie piekarni? - wypalił, zanim zdążył ugryźć się w język. Harpe poczerwieniał i wbił w złodzieja rozogniony wzrok. Właściwie nie tyle w niego, co w jego przepaskę. Garrett odwrócił głowę tak, aby jak najbardziej ją uwidocznić. No, dalej, draniu, pomyślał. Tylko spróbuj...
- Panowie, trochę powagi – żachnął się Philman. Był dziennikarzem, wolnym strzelcem, zamieszkującym pojedynczy pokój na ostatnim piętrze; na krzywy ryj, bo nigdy nie miał z czego zapłacić czynszu. Niemniej pani Cooper tolerowała go, bo, no, Garrett nie chciał za bardzo w to wnikać. Ale sprawa śmierdziała i to mocno, mimo że oboje co niedziele świecili tyłkami w pierwszych ławkach Katedry Sprawiedliwości. - To prawda, że po takich ludziach można się spodziewać wszystkiego...
- Na przykład umiejętności otwarcia kasetki z pieniędzmi bez miażdżenia jej w prasie – odgryzł się Garrett. Philman niespodziewanie poczerwieniał.
- Może miał gorszy dzień – wybąkał. Garrett tylko znów prychnął.
Tak, kurwa... Nawet cały miesiąc. Ale najgorsze zaczęło się po jego wizycie w Katedrze. Całe Miasto eksplodowało jak zgniłe jajo, zalewając ulice falami smrodu. Zakon stawał na głowie, aby się z tego wyłgać, podczas gdy inni robili wszystko, aby go jak najbardziej pognębić. Straż Miejska, gazety, sympatycy Pogan, połowa arystokracji... Podczas gdy druga połowa murem stanęła za Zakonnikami... Właśnie, za, a nie przed. Zbyt wielkie z nich pizdy, aby się za kimś wstawiać. Ale wrzeszczeli najgłośniej.
A Garrett? Siedział na obiadku u pani Cooper i gryzł się w tyłek ze złości. Ostatni znajomi, jakich miał w przestępczym świecie, odwrócili się, jakby sam miał wyskoczyć na nich z Młotem. Łupy nagle staniały, „bo tak trudno spędzić”, sprzęt zdrożał, „bo wiesz, Garrettt, kryzys”. Gdy wchodził do „Płaczącej Harpii” nagle robiło się wokół niego luźno. Nawet Franek krzywo patrzył, choć jeszcze nie „przyprawiał” mu piwa własnym moczem.
Zostały tylko obiadki u pani Cooper i słuchanie, jak ta świnia, Harpe, obraża jego profesję.
No, ale przynajmniej Poganie dali mu spokój. Właśnie, Poganie...
- Przestępstwa to taki niesmaczny temat – powiedziała miękko Salomea, śpiewaczka czy też aktorka zajmująca pokój naprzeciwko Garretta. Była wysoką, przystojną kobietą o gęstych, ciemnych włosach i pociągłej twarzy, na której pojawiły się już pierwsze zmarszczki. Posiadała w sobie jednak pewien szyk, który sprawiał, że nawet prosty w głębi duszy złodziej nie mógł przejść obok niej obojętnie.
- Ma pani, jak zwykle, rację – przyznał skwapliwie Garrett. Cokolwiek, byle tylko z niego zeszli. - Porozmawiajmy o... sztuce.
Salomea obdarzyła go łaskawym uśmiechem.
- To doskonale się składa, panie Dere, gdyż niedawno dostałam angaż w jednej ze sztuk w Teatrze Mayfair...
Zaczęła mówić o swojej sztuce powolnym, dystyngowanym głosem, a wszyscy słuchali jak urzeczeni. Garrett odetchnął z ulgą. Wystarczy rzucić tym szakalom nowy ochłap, a zupełnie zapominali o starym.
Nagle coś innego przykuło jego uwagę.
Stuk, stuk.
Spojrzał w stronę okna. Było zamknięte, ale na parapecie siedział kruk i dziobem stukał w szybę.
A żeby cię oskubali...
Z trudem doczekał końca obiadu i jak najszybciej opuścił towarzystwo, wymawiając się bólem głowy. Dopiero u siebie otworzył okno i wpuścił ptaszysko. Wyglądało na urażone.
- Kraaa – rozdarło się karcąco, zrzuciło przymocowany no nogi list i odleciało, pogardliwie wypinając ogon. Garrett pogroził mu pięścią, ale list otworzył.

Garrecie
Przeczucie miawszy, coby ty się jeszcze przydawszy. Nasi szpiedzy donosiwszy, że Młototłuki nad mechnistyczną technologią pracowawszy. W ich Świątyni Egidy się zebrawszy. Ty to sprawdziwszy i raport złożywszy.
Dyan.


Zmełł w ustach przekleństwo. Egida! Czemu nie, kurna, Raj Budowniczego? Tam miałby większe szanse.
Wieża Świętej Egidy broniła jednej z dróg do Miasta. Opiekowali się nią Młotodzierżcy, którzy z typowym dla siebie rozmachem przekształcili ją w jedną z największych konstrukcji w Mieście – i chyba największą tego typu w całym cywilizowanym świecie. Na samym dole znajdowały dwie bramy dość szerokie, by swobodnie przejechały nimi trzy wozy. Wokół nich mieściły się biura celników, posterunki straży i dość wyposażenia obronnego, aby powstrzymać szturm samego Szachraja; w podziemiach prawdopodobnie magazyn, zbrojownia, tymczasowy areszt. Wyżej – pierwszy poziom: trapezowata konstrukcja o grubych, kamiennych ścianach z malutkimi oknami. Tam mieszkali i żyli bracia, sześciu czy ośmiu. Więcej się nie zmieściło, zresztą i tak nie mieliby tu co robić. Drugi poziom stanowił kalkę poprzedniego, ale był znacznie mniejszy i w całości zajęty przez Mistrza Kowalskiego: ojca Sergiusza, jeśli dobrze pamiętał. Budowlę wieńczyła nieduża, okrągła kaplica przykryta szklaną kopułą i otoczona czterema wieżyczkami.
Ośmiu zakonników... Z czego większość przy samym wejściu. Okienka za malutkie, żeby wsadzić przez nie rękę. Grube mury. Brak tylnych drzwi. No ni cholery tam nie wejdzie. Chyba, że...

* * *

Czasem życie wymaga poświęceń. Powtarzał to sobie, kładąc mechaniczne oko na stole. Zadziwiające, ale przy odrobinie skupienia wciąż mógł przez nie patrzeć. Gdy upewnił się, że stoi prosto, odszedł na parę kroków i podniósł oparty o półkę łuk. Nałożył strzałę. Wycelował. Zawahał się.
To jedyny sposób, powtórzył sobie.
Wystrzelił. Obraz się urwał.

* * *

- Łucznik, powiadasz? - Ojciec Sergiusz był niskim, jak na Młotodzierżcę, starszym człowiekiem o starannie przystrzyżonych białych włosach i brodzie. Jego głos brzmiał zadziwiająco serdecznie, choć może miał na to wpływ haracz, jaki Garrett zapłacił, aby się tu dostać. Mechaniczne oko było w tragicznym stanie: zza stłuczonej soczewki wystawały potrzaskane elementy mechanizmu, oblepione niebieskozielonym płynem. - Co za potworny pech!
Złodziej skinął głową.
- Osobiście cieszę się, że trafił w to oko.
- Ach, tak, tak, oczywiście. Niemniej... ogromna strata.
Złodziejowi serce zamarło w piersi.
- A więc... nie da się go odratować?
Kapłan podniósł głowę i po raz pierwszy, odkąd dostał w ręce ten niezwykły wynalazek spojrzał na rozmówcę.
- Cóż... Uczynię co w mej mocy. Mam tutaj kilka szkiców od.. oryginalnego twórcy. Mogę rzucić na nie okiem.
- Byłbym bardzo... bardzo zobowiązany.
- Tak, tak. No dobrze. Poczekaj tutaj.
Wyszedł, zostawiając złodzieja samego. Na twarzy łotra wykwitł uśmiech. Co za nieostrożność!
Oczywiście, istniała szansa, że papiery, których chciała Dyan, znajdują się w bibliotece. Gdy jeden z zakonników prowadził go na górę, Garrett zauważył w korytarzu czworo drzwi: jedne prowadziły do gabinetu, w którym się obecnie znajdował, drugie prawdopodobnie do sypialni, trzecie i czwarte – do pracowni i biblioteki. Ojciec Sergiusz był znany z zamiłowania do skomplikowanych mechanizmów. Nic dziwnego, skoro za młodu był uczniem i protegowanym pewnego kapłana, którego imię objęto w Mieście damnatio memoriae. Sergiusz jednak nigdy nie odwrócił się od Młota i w końcu dochrapał się cieplutkiej, niewymagającej posadki jako głowa Wieży Świętej Egidy, co zapewniało mu dość wolnego czasu na zajmowanie się swoimi wynalazkami.
Jego gabinet był niezbyt wielki, ale wystawny: kamienne ściany, z których dwie przykryte były wytartymi gobelinami przedstawiającymi sceny batalistyczne. Na podłodze leżał popielatoszary dywan, którego rogi zdobiły skomplikowane wzory z granatowych zębatek, z sufitu zwieszała się lampa o fantazyjnym kloszu z białego, szarego i niebieskiego szkła. Pod ścianami stały rzędy starannie rzeźbionych szafek, sekretarzyków i regałów zapełnionych książkami i figurkami, centralne miejsce zaś zajmowało masywne biurko.
Ale wyjątkowo to nie ono przyciągnęło uwagę złodzieja. Gdy wchodził bowiem zauważył, że ojciec majstruje coś przy wielkim, żelaznym młocie, stojącym w alkowie tuż za plecami kapłańskiego fotela. Mógł to być prywatny ołtarz, ale niech go diabli, jeśli księżulek tylko się modlił.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za ojcem Sergiuszem, Garrett natychmiast poderwał się z krzesła i podszedł do młota. Młota jak młot: duży, ciężki. Jego powierzchnie pokrywały jednak lekkie wzory: trudno stwierdzić, zwykła ozdoba czy próba zamaskowania czegoś. Garrett obstawiał to drugie i wkrótce znalazł dowód: ledwo widoczne wgłębienie na jednym z obuchów. Miało kształt mniejszego młotka, na przykład... takiego jak na różańcach? Zaklął i rozejrzał się po pokoju. Szybko dopadł biurka i zaczął przetrząsać szuflady: nie były nawet zamknięte. Z najwyższym trudem oparł się pokusie zabrania złotego sygnetu i kilku wyglądających na kosztowne akcesoriów piśmienniczych. W końcu znalazł: zwykły, modlitewny różaniec, którego paciorki wykonane były z koralu, a młotek inkrustowany platyną i diamentowym pyłem. Garrett przystawił go na próbę do wgłębienia i jego uszu dobiegł chrobot.
No dobra. I co teraz? Obejrzał młot ze wszystkich stron, ale dopiero po dłuższej chwili zobaczył niewielką wnękę w tylnej stronie obucha. Sięgnął do środka i z trudem wymacał grzbiety kilku tomów. Tuś mi, bratku. Wyciągnął pierwszy, przejrzał. Mnóstwo niezrozumiałego żargonu, kilka szkiców: wielkich, pancernych wozów z napędem parowym, żelaznych statków mogących pływać zarówno na wodzie, jak i pod nią, latających maszyn. Szybko schował księgę za pazuchę i wyjął kolejną; w tej były plany broni: dziwnych maszyn plujących ogniem i gazem, olbrzymich dział, automatycznych kusz. Trzecie księga zawierała plany automatycznych rycerzy, część komentarzy zaś na pewno nie wyszła spod tej samej ręki, co reszta dzieł.
Po moim trupie, pomyślał Garrett, chowając ostatnią z ksiąg. Gdyby Młotodzierżcy wprowadzili te wynalazki w życie... Byliby gorsi od Mechanistów. Chociaż przynajmniej raczej nie planowali wykorzystać ich przeciw złodziejom. Na razie.
Jeszcze raz sięgnął do skrytki, aby się upewnić, ale znalazł w niej tylko kilka luźnych papierów. Większość nie miała znaczenia, a jednak...

Drogi Sergiuszu
Smuci mię twój upór. Czemuż tak usilnie wzbraniasz się przed Prawdą? Czyż nie rzekł Pan: Oto daję wam Młot, abyście wykuli nim nowy świat? A co zrobił Zakon Młota? Spoczął na laurach, niczym banda spasionych wieprzy. Zaprawdę powiadam ci: tylko przez postęp możemy oddać cześć naszemu Panu, Mistrzowi Budowniczemu. Postęp, który Zakon Młota odrzucił jako herezję!
Gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie pamiętaj jeno, że zawsze przyjmę cię z otwartymi ramionami.
Ku chwale Budowniczego!
Ojciec Karras


Garrett zacisnął pięść. Sukinsyn.
W tej chwili raczej poczuł, niż usłyszał, kroki w korytarzu za drzwiami, więc szybko zatrzasnął schowek, wrzucił różaniec do szuflady i gdy drzwi się otwarły, siedział już w swoim krześle.
- Przykro mi, Garrecie – zaczął od progu Sergiusz. - Ale uszkodzenia są większe, niżem sądził i ich naprawa zajmie mi parę dni.
Serce w piersi złodzieja zamarło. Tym razem naprawdę.
- Cóż, ja... w takim razie wezmę je do kogoś innego.
- Ależ nie, dlaczego? Posiadam plany i chyba wiem, w czym tkwi problem, potrzebuję jeno wykonać parę elementów. Trzy dni wystarczą. A teraz muszę cię pożegnać, ważne sprawy wzywają.
- Ale... - próbował się opierać, ale kapłan łagodnie, acz stanowczo wyprowadził go za drzwi, gdzie już czekał zakonnik, który odprowadził go na dół.
Garrett spojrzał na wieżę z miną wyrażającą wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na świat od przyjścia Budowniczego.
Nie taki był plan.

* * *

Oczywiście, nie zamierzał wracać. Przynajmniej dopóki do jego drzwi nie zapukał zakonnik, aby z udawaną uprzejmością przypomnieć mu, że ojciec Sergiusz czeka z naprawionym okiem. Cóż było zrobić? Czekać, aż odprowadzą go w kajdanach? A może jeszcze się nie połapał?
Ta, kurna, chciałbyś.
Byli zbyt uprzejmi. Od zakonnika, który przyniósł mu wiadomość, przez tego, który prowadził go kolejnymi schodami, aż po samego ojca, który przywitał go w swoim gabinecie z wyrazem najświętszej łagodności na twarzy. Jedno spojrzenie utwierdziło Garretta w przekonaniu, że nie wyjdzie stąd żywy. Na krzesło wlókł się jakby na szafot.
- Więc... - zaczął, nie dając kapłanowi dojść do słowa. Wciąż chciał zachować pozory. - Co z moim okiem?
- Wszystko w swoim czasie, synu.
- Nie jestem twoim synem – odparł machinalnie zanim zdołał ugryźć się w język. Sergiusz zbył go machnięciem ręki.
- Pierw powiedz lepiej, co żeś zrobił z planami.
Jego ton wciąż brzmiał łagodnie, najwyżej trochę karcąco. Ale dla złodzieja było to gorsze, niż gdyby krzyczał i miotał się. Wtedy przynajmniej wiedziałby, jak reagować.
- Jakimi planami? - spytał z perfekcyjnie udawaną niewinnością. Ojciec Sergiusz zmierzył go spojrzeniem uważnym, ale wciąż łagodnym.
- Daj mi rękę – powiedział, a było to tak niespodziewane, że Garrett spełnił jego prośbę zanim zdążył się zastanowić. Kapłan ujął ją w obie dłonie i szybko, sprawnie... wyłamał małego palca.
Garrett krzyknął, raczej z zaskoczenia niż bólu i szarpnął się w tył; bezskutecznie. Uścisk kapłana był silny jak imadło.
- Plany – powtórzył, już bez śladu łagodności, nachylając się w jego stronę. W błękitnych oczach pojawił się błysk dobrze znany każdemu grzesznikowi. - Gadaj, cożeś z nimi uczynił.
- Nie wiem, o czym mówisz – wysyczał tylko Garrett, wciąż się szarpiąc. Rozległ się suchy trzask, a zaraz po nim stłumiony krzyk. Poszedł serdeczny.
- Któż więc je zabrał? Święty Cyryl?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
Nie szarpał się już, półleżał tylko na biurku, opierając się na zdrowej i wolnej ręce i przeklinając w myślach Pogan, Młotodzierżców, Strażników, Sergiusza, Karrasa i wszystkich duchownych świata.
Kolejny trzask. Oczyma duszy Garrett ujrzał ponurą wizję bezrobocia, biedy, ponurej, głodowej śmierci w samotności i zapomnieniu.
- Zniszczyłem je! - wykrzyczał.
- Coś uczynił?!
Uścisk kapłana przybrał na sile tak, że złodziej miał wrażenie, że do trzech palców dołączy zaraz nadgarstek.
- Spaliłem... je...
- Ale... dlaczego?
Aż otworzył zaciśnięte z bólu oko i spojrzał na kapłana. Wyglądał, jakby się miał zaraz rozpłakać.
Garrett pokręcił głową.
- Te... maszyny to... wynaturzenie. Nikt nie powinien ich budować.
- Całe nasze życie to wynaturzenie. - Głos kapłana znów zabrzmiał karcąco. - Niszczymy drzewo i skałę, by stworzyć kamienie i belki, by wznieść budowle, które ochronią nas przed naturą.
Garrett pokręcił głową.
- Jest różnica... Między tym, co służy ludziom, a tym, co ich zabija. Te maszyny... nie sprowadziłyby... niczego dobrego.
- Mogłyby zakończyć tą wojnę.
Złodziej zaśmiał się ochryple.
- Ta wojna nie zakończy się, dopóki jedna ze stron nie zostanie zupełnie wypleniona. A prędzej wyplenicie całą ludzkość, niż Pogaństwo. Spójrz na Karrasa – dodał niespodziewanie. - Gdzie jego zaprowadziła miłość do tych tworów?
Sergiusz patrzył na niego uważnie. Nagle puścił jego rękę i złodziej, wyczerpany, padł na blat, jednocześnie podciągając zranioną kończynę poza zasięg oprawcy.
- List! - zakrzyknął kapłan. Garrett mimo bólu wyszczerzył zęby.
- Nie przejmuj się – wysyczał. - Ma go jeden z moich dobrych znajomych. Wiesz, długo się zastanawiałem, komu lepiej go przekazać. Arcykapłanowi, a może baronowi? Albo prasie? O, co by się ucieszyli. Chcesz się wiedzieć, kogo wybrałem?
- Śmiesz mię szantażować?
- A skąd! My tylko rozmawiamy. Jak przyjaciele. Prawda ojcze? - Kapłan nie odpowiedział, Garrett kontynuował więc: - Ale obawiam się, że mój przyjaciel mógł inaczej to zinterpretować. Muszę się pospieszyć, aby go powstrzymać. Wierzę więc, że nikt już nie będzie mnie zatrzymywać? - Wciąż brak odpowiedzi. - A, jeszcze jedno. Skończyłeś już z moim okiem? Naprawdę nie chciałbym po nie wracać.
Sergiusz bez słowa sięgnął do szuflady i wyciągnął nieduże, metalowe pudełeczko. Podsunął je złodziejowi. Ten bez wahania otworzył je: w środku, na karmazynowej poduszeczce leżało jego oko, nowe i błyszczące. Bez wahania włożył je do oczodołu. Świat od razu nabrał barw.
Odwrócił się z zamiarem odejścia, kiedy zza jego pleców dobiegło jakby rzężenie. Odwrócił się.
- Jak... list mi dostarczysz?
- Nie zrobię tego. - Nachylił się do kapłana. Twarz Młotodzierżcy była biała jak aplikacje na jego szacie, a oczy bardziej puste i szkliste niż mechanistyczne wynaturzenie zanurzone w oczodole łotra. - Spalę go. Tak jak te plany. Bo wierzę, że tak jak one, nie powinien on ujrzeć światła dziennego.
Wyszedł nie niepokojony.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

Moim skromnym zdaniem, na razie najlepszy rozdział ;) Błędy i
(Przepraszam...)
A za co? Za taki dobry rozdział? :P
Arcykapłanowi, a może baronowi?
Baron, nie baron.
Egida! Czemu nie, kurna, Raj Budowniczego? Tam miałby większe szanse.
- Może miał gorszy dzień – wybąkał. Garrett tylko znów prychnął.
Tak, kurwa... Nawet cały miesiąc.
Było zamknięte, ale na parapecie siedział kruk i dziobem stukał w szybę.
A żeby cię oskubali...
Niezłe :P
Podczas gdy druga połowa murem stanęła za Zakonnikami... Właśnie, za, a nie przed. Zbyt wielkie z nich pizdy, aby się za kimś wstawiać. Ale wrzeszczeli najgłośniej.
Nie do końca zrozumiałem...
Drogi Sergiuszu
Smuci mię twój upór. Czemuż tak usilnie wzbraniasz się przed Prawdą? Czyż nie rzekł Pan: Oto daję wam Młot, abyście wykuli nim nowy świat? A co zrobił Zakon Młota? Spoczął na laurach, niczym banda spasionych wieprzy. Zaprawdę powiadam ci: tylko przez postęp możemy oddać cześć naszemu Panu, Mistrzowi Budowniczemu. Postęp, który Zakon Młota odrzucił jako herezję!
Gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie pamiętaj jeno, że zawsze przyjmę cię z otwartymi ramionami.
Ku chwale Budowniczego!
Ojciec Karras


Garrett zacisnął pięść. Sukinsyn.
Ten list niczego nie dowodzi. To, że Karras to namawiał, nie oznacza, że Sergiusz się zgodził.
Awatar użytkownika
NiRa
Mechanista
Posty: 488
Rejestracja: 15 stycznia 2008, 17:52

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: NiRa »

Ah, więc po to zbierałaś info o łamaniu :D
Opowiadanie mi się podoba, czekam na więcej, a póki co zastanawia mnie czemu tak szybko Garrett zaczął spełniać polecenie Dyan i to jeszcze z takim poświęceniem(strata oka byłaby chyba nieprzyjemna, zważając, że Młot ma problem z jego naprawą to możliwe, że nie umiałby stworzyć nowego).

-Medyk! Czy ja umrę?
-Niewykluczone.
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

adriannn pisze:A za co? Za taki dobry rozdział? :P
Za to, że znów zasypuję dział moimi wypocinami zamiast czytać cudze :P
adriannn pisze:Nie do końca zrozumiałem...
Chodzi o to, że zwolennicy Zakonu może i krzyczeli najgłośniej, ale nie podjęli żadnych konkretnych działań, aby go bronić.
adriannn pisze:Ten list niczego nie dowodzi. To, że Karras to namawiał, nie oznacza, że Sergiusz się zgodził.
Nie zgodził się. Ale zachowanie listu świadczy o sentymencie, dość niezdrowym dla Młotodzierżcy, a może nawet pewnych skłonnościach, które warto by przedyskutować? Nie wspominając o tym, że z polecenia Barona wszystkie dokumenty zawierające to imię powinny zostać zniszczone.
NiRa pisze:zastanawia mnie czemu tak szybko Garrett zaczął spełniać polecenie Dyan i to jeszcze z takim poświęceniem(strata oka byłaby chyba nieprzyjemna, zważając, że Młot ma problem z jego naprawą to możliwe, że nie umiałby stworzyć nowego).
Dyan pisze:Ty się nie zgodziwszy, to samemu na ofiarę poszedłszy, krwią swą roślinki nakarmiwszy, a truchłem żuczki błyszczące, a pracowite.
:P
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
NiRa
Mechanista
Posty: 488
Rejestracja: 15 stycznia 2008, 17:52

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: NiRa »

Nie mogę znaleźć tego fragmentu :P: chyba, że przewinął się kiedyś/gdzieśtam w 1-wszej części i już nie pamiętam.

-Medyk! Czy ja umrę?
-Niewykluczone.
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Na początku drugiej :P:
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Keeper in Training »

Widzę, że kreujesz własny, odrębny światek. To dobrze, bardzo dobrze! Na palcach jednej ręki można policzyć, ile osób z TF można rozpoznać po samym świecie przedstawionym. Twój ciąży w stronę gry "Heavy Rain", ale jest wyrazisty, jak naszkicowany grubym węglem albo markerem do płyt. Tak dałoby się go namalować. Znasz prace Xine? Rosyjski twórca łacherski, ma wyróżniającą się, "skrzypiącą" kreskę. I świetnie rysuje satyryczne obrazki (zobacz sobie na DarkFate.ru). Gdybym była Tobą i szukała ilustratora, wybór byłby oczywisty: tylko Xine. Przyjmij moje gratulacje za stworzenie swojego malutkiego światka, Flavia.
Flavia pisze:Mnóstwo niezrozumiałego żargonu, kilka szkiców: wielkich, pancernych wozów z napędem parowym, żelaznych statków mogących pływać zarówno na wodzie, jak i pod nią, latających maszyn.
Ach, "yellow submarine"! Urocze :P . Widzę, że coraz lepiej radzisz sobie z subtelną sztuką wtrącenia w poważną scenkę elementów humorystycznych. Brawa!


Daj mi proszę znać, kiedy będziesz gotowa z całością. Jeżeli tylko będziesz chciała, masz zapewnione miejsce w "Kronikach...". Życzę natchnienia!
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Keeper in Training pisze:Widzę, że coraz lepiej radzisz sobie z subtelną sztuką wtrącenia w poważną scenkę elementów humorystycznych. Brawa!
Ten (pół)rozdział miał być z założenia lżejszy (choć sam Garrett mógłby mieć na ten temat odmienne zdanie), ale skoro się podoba, postaram się kontynuować w tym kierunku. Ale jak zacznę pisać o Marli, proszę, kopnijcie mnie :))
Keeper in Training pisze:Daj mi proszę znać, kiedy będziesz gotowa z całością. Jeżeli tylko będziesz chciała, masz zapewnione miejsce w "Kronikach...". Życzę natchnienia!
"Całość" brzmi prawie abstrakcyjnie, tym bardziej, że wciąż sama nie jestem pewna, dokąd chcę to wszystko zaprowadzić. Jedyne co mogę na razie powiedzieć, to że jeszcze nawet dobrze nie zaczęłam :))

Serdeczne dzięki za miłe słowa :-D
Ego połechtane, mogę iść dalej pisać.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Keeper in Training »

Flavia pisze:
Keeper in Training pisze:Widzę, że coraz lepiej radzisz sobie z subtelną sztuką wtrącenia w poważną scenkę elementów humorystycznych. Brawa!
Ten (pół)rozdział miał być z założenia lżejszy (choć sam Garrett mógłby mieć na ten temat odmienne zdanie), ale skoro się podoba, postaram się kontynuować w tym kierunku. Ale jak zacznę pisać o Marli, proszę, kopnijcie mnie :))
Dlaczego? Tak długo, jak nie obrażasz w istotny sposób jakichkolwiek najistotniejszych uczuć*, nie łamiesz Konwencji Genewskiej i nie zakłócasz ciszy nocnej, pisz sobie, co Ci w duszy gra, koleżanko :) !

*Albo robisz to w granicach rozsądku :twisted: ...
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Keeper in Training pisze:Dlaczego? Tak długo, jak nie obrażasz w istotny sposób jakichkolwiek najistotniejszych uczuć*, nie łamiesz Konwencji Genewskiej i nie zakłócasz ciszy nocnej, pisz sobie, co Ci w duszy gra, koleżanko :) !
Obawiam się, że pisanie o Marli obrażałoby w istotny sposób moje uczucia :)) Zresztą, wystarczy jej reklamy, jaką jej zrobili Hattori i karlat.

Nienawidzę pisać dialogów. Nie umiem, nie lubię, nie wychodzi mi. A jak wychodzi, to potwornie drętwe. A ponieważ poniższa część składa się w dużej mierze z dialogów... Tak, możecie sobie wyobrazić. :suc
W niniejszym rozdziale zutylizowałam nieco starszy fragment, więc niektóre części mogą wyglądać trochę dziwnie. Do tego dialogi doprowadziły mnie do czarnej rozpaczy, więc całość... Ech, powiedzmy, że nie jestem z niej zadowolona.
Niemniej jest to chyba najdłuższe, co w życiu napisałam i odczuwam ogromną ulgę, że wreszcie mam to z głowy. WRESZCIE.
Teraz mogę wrócić do mojego bestsellera.

Przepraszam za post pod postem, ale coś mi się pierniczy i nie mogę wrzucić tego razem.
Ostatnio zmieniony 30 sierpnia 2012, 21:54 przez Flavia, łącznie zmieniany 1 raz.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

Część trzecia: Przyjaciele

Życie złodzieja miało swoje plusy. Zarobki, niezależność, fakt, że przy dobrych wiatrach można była pracować i raz na rok – to wszystko składało się na mozaikę, której Garrett nie zamieniłby na nic innego. A do tego dochodziły te cudowne popołudnia, gdzie promienie słońca wpadały przez okno, pieszcząc nawykłą do nocnych chłodów skórę. Gdy można było bez zmartwień zapaść się w obitym czerwonym pluszem fotelu, rozkoszować najdroższą w Mieście kawą, za którą nie zapłacił ani grosza. Po prostu żyć.
Mel siedziała obok, na stołku z najnowszym wydaniem Kroniki Miejskiej na kolanach i czytała na głos co ciekawsze artykuły. Garrett po raz kolejny musiał przyznać, że trafność wyboru nie jest jej najmocniejszą stroną. Ale jakoś musiała się uczyć.
- Pojawiły się nowe dowody wskazujące na powiązania Kluczników z Nadzorcami - wydukała. Garrett skrzywił się lekko. Klucznicy! Ta nazwa prześladowała go już od dwóch lat.
Co by nie mówić o Strażnikach, koniec końców zachowali dość zdrowego rozsądku, by w porę zniknąć z oczu publiki. Gdy motłoch w końcu wdarł się do siedziby, znalazł tylko trochę poprzewracanych mebli i mnóstwo pustych ksiąg, witraże i gobeliny z symbolami dziurki i klucza. Żadnych notatek, listów, nic, co mogłoby naprowadzić ich nawet na to jedno słowo. No więc ludzie sami dopowiedzieli sobie resztę. A nazwa „Klucznicy” i tak była najlepszą, jaką zaproponowano. No i można ją było zgrabnie połączyć z nawet najbardziej szalonymi teoriami, jakie wysnuwali dziennikarze.
- Dalej – mruknął i upił łyk kawy.
- Młotodzierżcy oddali do użytku kolejny budynek na Osiedlu Budowniczego. Sklep na parterze został już wynajęty przez krawca Hugo Vellmana, który przyjmuje od ósmej do osiemnastej każdego dnia. Wiesz, Garrett, przydałaby mi się nowa sukienka.
- To sobie na nią zarób. Dalej.
Mel prychnęła.
- O, chcą otworzyć posterunek Straży Miejskiej na Osiedlu.
- Tylko tego brakuje, żeby mi się Straż Miejska z Młotami pod oknem biła.
- Część obywateli straciła wiarę w możliwość Zakonu Młota zapewnienia bezpieczeństwa, mówi rzecznik Straży, oficer Frank Gordon. Co za kretyńskie imię! Bez wątpienia ma to związek z niedawnym incydentem z prawdopodobnym udziałem samozwańczego mistrza złodziejskiego, Garretta. Młotodzierżcy potrafią tylko zamykać tych, którzy na nich krzywo patrzą, zaś prawdziwym przestępcom pozwalają chodzić po Mieście, mówi oficer Gordon. Uuu. Aresztują go, prawda?
Pokręcił głową.
- Wtedy tylko potwierdziliby jego słowa. Powoli, ale nieubłaganie, Zakon Młota uczy się tak zwanej polityki. Zorientowali się już, że jeśli chcą przetrwać, to muszą się dostosować.
- I współpracować ze Strażą?
- Jeśli zajdzie tak potrzeba. Coś tam jeszcze jest?
- Twój portret. - Niechętnie uchylił powieki i spojrzał na prezentowane dziełko. Był to prosty, żeby nie powiedzieć: prostacki, szkic, w którym jedyną rozpoznawalną cechą były oczy: jedno człowieka, a jedno diabła. Nic dziwnego: oprócz tego jednego szczegółu Straż gówno wiedziała i gówno mogła powiedzieć. Nie przeszkadzało jej to jednak w poszukiwaniach, ani Garrettowi w rozgłosie. Porządne gazety, takie jak Kronika z uporem maniaka przedstawiały go jako ostatniego zbira, diabelskie oczy uzupełniając szramami na całej twarzy, kilkudniowym zarostem czy obrzydliwymi grymasami, byle tylko wzbudzić w ludziach niechęć i potrzebę zgłoszenia się do odpowiednich osób, gdy tylko mignie im cień podejrzanej postaci. Głos ludu, już mniej porządny, przedstawiał go prawie jak jakiegoś pieprzonego romantycznego bohatera, skrzywdzonego przez szlachtę i poświęcającego życie, aby zemścić się na swych oprawcach, zabierając bogatym i dając biednym, czy jakoś podobnie bez sensu. Garrett w życiu niczego nikomu nie dał, ale to nie miało znaczenia. Jego listy ze sprostowaniami jakoś nigdy nie doczekały się publikacji. Magazyn literacki Piórko uczynił go bohaterem wielu zwariowanych przygód, z których żadna – o dziwo – nawet na krok nie zbliżyła się do jego prawdziwych, zwariowanych przygód. Jego mroczne odbicie zaś - Zatrute Piórko - którego wydawanie, nota bene, było w Mieście nielegalne – uczyniło go bohaterem... innych przygód, które nawet najbardziej zdeprawowanych obywateli przyprawiało o rumieniec. Tu również jego protesty nie doczekały się odpowiedzi.
- Piętnaście tysięcy. - Jego wzrok padł na wypisaną pod spodem sumę. - Podskoczyło. Czytaj dalej.
- Hmm... - Przerzuciła parę kartek. - O, Baron ogłosił, że w poniedziałki wstęp do Muzeum Barońskiego jest darmowy. Może się wybierzemy?
- A po co? Ochrona i tak jest za mocna.
- Nie po to, żeby kraść, tylko żeby zobaczyć.
- Po co patrzeć na coś, czego nie mogę ukraść?
Z taką logiką nie sposób się kłócić.
- Hm. Wiadomość dnia: Człowiek-drzewo wypuścił pierwszego liścia.
Harry Hopkins, pracownik Administracji Miejskiej, odpowiedzialny za podjęcie niepopularnej decyzji o wycięciu wiekowych cyprysów ocieniających Bulwar Walerii, na początku lutego stał się ofiarą pogańskiej klątwy. Od tego czasu jego skóra zaczęła powoli upodabniać się do kory, dłonie i stopy rozrosły się do monstrualnych rozmiarów, a sam Hopkins stał się miejską sensacją. Gazety pół roku czekały, aż transformacja dobiegnie końca. No i chyba w końcu się doczekały.
- Wciąż nie wiedzą, co z nim zrobić – czytała dalej. - Część chce go zabić, cześć odizolować, część wywieźć do lasu i zostawić.
- Gdzie oni znajdą las w okolicy? - mruknął. To była prawda: jakiś czas temu Młotodzierżcom ubzdurało się, że wśród okolicznych drzew zbiera się armia Szachraja, więc wypalili je do gołej ziemi. Przynajmniej mieli dość przyzwoitości, by zagospodarować teren, więc w tym roku ceny żywności trochę spadły.
- Zeszłej nocy Pogańscy szpiedzy włamali się do Odlewni Hajmdala i uszkodzili kilka maszyn. Pracownicy nie zauważyli szkód i w fabryce doszło do serii wypadków, w wyniku których trzy osoby zmarły, a pięć zostało rannych. Prace w Odlewni zostały wstrzymane do czasu odbycia szczegółowej inspekcji i naprawienia szkód. Właściciel, Hans Hajmdal, zwrócił się do Zakon Młota z prośbą o świętą ochronę.
To było coś nowego. Frank Hejmdal, pradziadek Hansa, jako pierwszy wkroczył na teren od zarania dziejów zajęty przez Młotodzierżców. Konfliktom między obiema stronami nie było końca, chociaż Garrett akurat nie miał nic przeciwko istnieniu świeckich zakładów. Przynajmniej miał pewność, że i dla ludzi jego pokroju znajdzie się trochę wysokojakościowych wyrobów metalowych.
- Nie ma jak śmierć paru miastoludów z rana – skwitował. - A potem się dziwią, że nikt ich tu nie chce.
- Bo Młotodzierżcy to tacy miłujący wszystkich pacyści.
- „Pacyfiści” – poprawił ze śmiechem. - Nie – dodał, już poważniej. - Obie strony są zdolne do niewyobrażalnych okrucieństw w imię swej wiary. Obie strony są... zacięte, bezkompromisowe, zaślepione. I dlatego musimy dopilnować, aby żadna z nich nigdy nie zatriumfowała.
- Dlaczego my?
- Bo nie ma nikogo innego. Masz tam coś jeszcze?
- Młotodzierżcy w ramach odwetu znów najechali Ogrody Fomalhaulta. Zginęło kilkanaście osób, nie wiadomo jednak, ile z nich stanowili autentyczni Poganie, ile zaś zwykli bezdomni lub przechodnie. Jakby w opanowanych przez Pogan parkach bywali jeszcze zwykli bezdomni lub przechodnie! Ale bzdury piszą w tej gazecie. Po co ją w ogóle kupujesz?
- Sam się zastanawiam. Dawaj Chevaliera.
Chevalier był magazynem dla bogatych snobów, wydawanym na miękkim papierze i zdobionym starannymi, kolorowymi ilustracjami. Drogi jak pies, ale stanowił najlepsze źródło informacji jeśli idzie o cudze majątki.
Dziewczynka posłusznie odłożyła Kronikę na stół i podniosła drugie pismo.
- Hmmm. Przewodnik po prinkijskich winach?
Skrzywił się.
- Dalej.
- Do obiegu wszedł nowy model karocy...
- Dalej.
- Czy madame Backwell wreszcie wyjdzie za mąż?
- Ile razy ci mówiłem, że masz czytać tylko interesujące artykuły?
- Ale jest ładny obrazek! Patrz!
Niechętnie otworzył oczy. Obok rzeczonego artykułu bezimienny artysta namalował portrecik madame: uroczej damy o owalnej twarzy okolonej jasnymi lokami, cerze białej jak mleko i policzkach rumianych jak jabłuszka. Ale wprawne oko od razu zwróciło się w stronę wielkiej, wysadzanej diamentami i szmaragdami kolii i pasujących kolczyków. Szybko wykonał rachunek. Gdyby za każdy z tych kamieni dostał sto guldenów... Zagwizdał przez zęby.
- Mhm. - Znów przymknął oczy i oparł głowę o oparcie fotela. - Zobaczymy. Dalej.
- Sir Thomas Illsbury serdecznie zaprasza na wystawę swoich dzieł w galerii zamku Illsbury w Wysokim Mieście.
Prychnął.
- Reklamuje się, bo wie, że te jego dziełka są gówno warte.
- Kolejny z "Czarnych obrazów" Ernesta von Tahselmana trafił do Miasta. Zakupił go Lord Geller za cenę piętnastu tysięcy guldenów. Zapewnił już, że jak tylko ulokuje obraz w odpowiednim miejscu, pozwoli studentom z Akademii Sztuki im. Józefa Aldermana na wykonanie reprodukcji. Hmmm, piętnaście tysięcy?
- Nie będę okradał własnego klienta. - Westchnął. Lord Geller faktycznie był jednym z jego klientów: od jakiegoś czasu Garrett tylko jemu sprzedawał obrazy, wiedząc, że dostanie za nie więcej niż u jakiegokolwiek pasera. Lord Geller był zapalonym kolekcjonerem i wielkim znawcą. Bogatym ponoć jak sam Baron, ale i odpowiednio hojnym. Garrett cenił to u klientów. Nawet, jeśli musiał przez to zrezygnować z okradania ich.
- Więc to chyba wszystko.
Spojrzał z niechęcią na gazetę. Dziesięć guldenów poszło się pieprzyć.
Machnął ręką. Co mu tam. Na razie mógł żyć z tego, co zbierał przy okazji zadań dla Młotów i Pogan. Chociaż ci drudzy się na razie uspokoili. Kazali mu tylko rozsiewać mech na Osiedlu, co pracowicie czynił każdej nocy, ćwicząc przy okazji strzelanie, żeby nie wyjść z wprawy. Młotodzierżcy wiedzieli o tym, ale przymykali oko, każdego ranka pracowicie pieląc plugawe chwasty. W końcu nawet mieszkańcy mieli dość tej szopki i kazali im zostawić te pieprzone zielska w spokoju, co zaowocowało powstaniem kilku całkiem ładnych skwerków. Jeden nawet miał za oknem, wokół Grobu Wartownika.
Drept się nie odzywał.
W przeciwieństwie do mediów, które uczyniły z tego aferę porównywalną z wydaniem Karrasa. Zresztą, co się dziwić: Zakon Młota żarł się z wydawcami Kroniki Miejskiej praktycznie od czasów jej założenia, a każdy nowy skandal był jak woda na młynie wzajemnej nienawiści. Ten natomiast wywołany przez Garretta... był jak powódź. Trudno stwierdzić, kto miał na nim popłynąć.
Wesołe rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi. Ruchem brody wskazał Mel kierunek, ale gdy znów otworzył oczy, dziewczynki już nie było na miejscu. Robiła się coraz szybsza i cichsza. Dobrze.
Ku jego zdziwieniu, po chwili zielona zasłona odchyliła się, ukazując nie kogo innego jak... Jeniver?
Na jej widok prychnął i demonstracyjnie odwrócił głowę.
- Garrett – zaczęła niepewnie. - Ja... Nie przyszłabym do ciebie, gdyby było inne wyjście – zapewniła pospiesznie. Pewnie, żeby przypadkiem nie pomyślał, że jej zależało. Znaj swoje miejsce, plebsie. - Ale... Młotodzierżcy zamknęli Basso.
Garrett prychnął drwiąco, ale jego opór stopniał nieco.
- Więc najpierw zabraniasz mi się z nim widywać, a gdy pojawia się problem, to na mnie zwalasz jego rozwiązanie.
Kobieta zacisnęła wargi i mimowolnie uniosła dłoń, kładąc ją na wyraźnie wypukłym brzuchu. Tak, to odkąd zaszła w ciążę tak jej odbiło. Złodziej prawie był w stanie uwierzyć, że brzemienne kobiety naprawdę tracą części mózgów na rzecz swoich dzieci.
- Właśnie przed tego rodzaju sytuacjami chciałam go uchronić – powiedziała z dziwnym uporem.
Znów prychnął, jednak zapytał, z każdą chwilą czując, jak jego upór słabnie:
- Co dokładnie się stało?
Jeniver pokręciła głową.
- Nie mam pojęcia. Po prostu przyszli i... zabrali go. Mówili, że kogoś zamordował. Jakiegoś Jeremiasza Storma, nawet nie wiem, kim on jest!
- Skąd w ogóle wiedzieli gdzie szukać?
- Nie mam pojęcia. Myślę... Myślę, że ktoś im powiedział.
- Masz na myśli kogoś konkretnego?
Kobieta pokręciła głową.
- Zastanów się – naciskał złodziej. - Co ostatnio robił? Komu mógł zaleźć za skórę?
- N-nie wiem. Znalazł jakąś pracę, ale nie mówił mi o szczegółach.
- Pracę? Która mogła polegać na zamordowaniu kogoś?
- Nie! Zarzekał się, że to uczciwa praca!
Złodziej prychnął. Jenivere i te jej szalone pomysły. Trochę za późno zorientowała się, że mężczyzna, którego poślubiła nie należy do najuczciwszych obywateli Miasta, ale zrobiła wszystko, żeby to „zmienić”. A zmiana ta obejmowała zabronienie spotykania się z dawnymi znajomymi i nakaz znalezienia „uczciwej” pracy. Dla kogoś z taką reputacją nie mogło to być łatwe i w zasadzie Garrett nie musiał dużo główkować, żeby domyślić się, co naprawdę zaszło. Ale w jednym Jenivere miała rację: Basso nie był mordercą.
- W porządku – powiedział, wstając i sięgając po płaszcz. - Zostań tu, a ja zobaczę, co da się zrobić.
- Teraz? - spytała, zerkając nerwowo za okno.
- A kiedy?
- Ale... jest dzień.
Westchnął.
- Chyba nie sądziłaś, że każdy dzień spędzam w tej dziurze, wychodząc tylko nocami. To bardzo romantyczna wizja, ale... mało praktyczna.
- Ale jak zamierzasz włamać się do więzienia Młotodzierżców w dzień?
- Nie zamierzam się tam włamywać.
Spojrzała na niego z wyrazem kompletnego braku zrozumienia na twarzy. Co ona, gazet nie czytała? Ale w sumie, jeśli to co mówiła było prawdą, to miała ostatnio inne zmartwienia.
- Najpierw spróbujemy łagodnej perswazji. Jak to nie zadziała... Cóż, nagrabię sobie. Ale czego się nie robi dla przyjaciół – dodał zjadliwe, patrząc jej w oczy i lubując się tym, jak pod jego spojrzeniem stawała się coraz mniejsza i mniejsza...
Założył tylko przepaskę żeby zasłonić „diabelskie oko” i wyszedł na ulicę, o tej porze pełną ludzi. Na szczęście w odpowiednim stroju umiał znikać w tłumie równie łatwo, jak w mroku. Przez chwilę rozważał wejście oknem, prosto do biura zainteresowanego, ale zrezygnował z tego pomysłu. Gdyby ktoś go zobaczył, mógłby nabrać podejrzeń, a poza tym chciał okazać dobrą wolę. Więc udał się do recepcji, o tej porze wypełnionej petentami. Czego ci ludzie w ogóle chcieli od Młotodzierżców? Garrett nigdy nie rozumiał tych religijnych spraw. Nie obchodziło go to zresztą. No i miał ważniejsze rzeczy do roboty. Przepchnął się do lady i odpychając jakąś babuleńkę wypalił:
- Muszę się widzieć z ojcem Dreptem.
Siedzący po drugiej stronie Młotodzierżca popatrzył na niego pobłażliwe.
- Jako i wszyscy tu zgromadzeni. Poczekaj na swoją i kolej i pamiętaj, że Budowniczy nagradza cierpliwych.
- Nie mam czasu na cierpliwość. Obawiam się, że ojciec Drept schwytał niewłaściwą osobę i jest od krok od popełnienia potwornej niesprawiedliwości, która na pewno nie ucieszy Budowniczego.
Młotek prychnął.
- Och, a ty żeś jest specjalistą w sprawie tego, co cieszy naszego Pana.
- Nie, ale żem specjalistą w sprawie grzechu. Wpuścisz mnie czy nie?
- Idź. Pamiętaj jeno: Budowniczy patrzy!
- Taaa.
Nie zwracając uwagi na pełne oburzenia pomruki tłumu przepchnął się do drzwi i zniknął w korytarzu. Mimo że Młotodzierżcy hołdowali ascezie, ich pomieszczenia reprezentacyjne były, no... reprezentacyjne. Marmurowe posadzki, grube dywany, ściany pokryte barwnymi freskami. Wielkie okna wpuszczały mnóstwo światła, zapewniając przy okazji widok na pobliski plac budowy.
Nawet po zniknięciu Oka, niewielu było chętnych na odbudowanie Zamurza i wszystkie obowiązki spadły na Młotodzierżców. Z jednej strony to dobrze, bo mogli odbudować Katedrę w takiej postaci, w jakiej mieli ochotę i rozbudować swój Klasztor na pół dzielnicy. Z drugiej – źle, bo nawet setka braci zamieszkująca nowe konstrukcje nie mogła podołać odbudowaniu całego Zamurza. Na szczęście Młotodzierżcy mieli dostęp do jeszcze jednej siły roboczej, mniej wydajnej, ale o wiele tańszej. Więźniów. Przeżywalność w nowym więzieniu wciąż była niewiele większa niż w starych, dobrych Rozpadlinach, jednak Garrett i tak żywił nadzieję, że zastanie Basso tam, na zewnątrz. W końcu alternatywa była jeszcze gorsza.
- Masz czelność, ukazując się tutaj – powitał go Drept, nawet nie podnosząc głowy znad papierów. Jego gabinet nie był duży, ale jego urządzenie urągało wszelkim ideałom skromności, ascezy i innych bzdur, którym rzekomo hołdowali. Od grubego, szkarłatnego dywanu aż po zwisający z gwiaździstego sklepienia kandelabr, od bogato rzeźbionych i intarsjowanych mebli aż po oprawiony w złote ramy portret dziewczynki.
Zaraz, co?
- Co to tu, do cholery, robi? - spytał złodziej, nie mogąc oderwać oczu od hipnotyzującego spojrzenia Lauryl. Drept niechętnie oderwał wzrok od papierów i rzucił okiem w stronę malowidła.
- Próbowaliśmy wyegzorcyzmować Przytulisko – oznajmił takim tonem, jakby informował, że właśnie zjadł śniadanie. Garrett popatrzył na niego jak na wariata.
- I jak wam wyszło? - spytał z rezerwą.
- Niespecjalnie. Ledwo żeśmy z życiem uszli, ale budynek wciąż stoi.
- I wciąż jest pełen zła.
- Zaiste. Czymże wszak jest jeszcze jedna porażka?
- Nie narzekaj. - W końcu ruszył się z miejsca i usadził wygodnie na krześle naprzeciwko kapłana. Jak to z Młotkami bywa, krzesełko było o wiele mniejsze i twardsze od fotela duchownego. Wciąż lepsze od siedzisk w większości urzędów. - Nie odebrali ci nawet tytułu.
Drept pochylił się w jego stronę, splatając dłonie na blacie i świdrując złodzieja przenikliwym wzrokiem.
- Więc zaprawdę sądzisz, że tytuł ten jest zaszczytem?
- A nie?
Zamilkł na moment. Wzrok Drepta powędrował w bok, nieco powyżej ramienia złodzieja. Po chwili przemówił, cichym, ledwo słyszalnym głosem, wbrew pozorom całkowicie pozbawionym jakichkolwiek śladów pyszałkowatości:
- Ja sam żem przywrócił chwałę Zakonu, gdy wydawało się, że nie ma już dla nas nadziei. Ja żem udowodnił obywatelom Miasta, żeśmy im potrzebni, że bez nas nie dadzą rady. To ja żem schwytał łotrów, którzy porwali Amelię De Sabre, rozwiązałżem zagadkę morderstwa lorda Hamiltona, rozbił szajkę wynoszącą obrazy z Muzeum Barońskiego, odzyskał klejnoty rodowe Lady Angeliki De Cres, Bladą Maskę Lorda Chambersa, posążek Meduzy Lorda Whipple'a. Alem za bardzo oddalił się od Zakonu. A i – jak twierdzą niektórzy – od samego Budowniczego. Toteż zamknęli mię w tej... - Jego twarz wykrzywił grymas odrazy – złotej klatce, abym nadzorował budowę i tłumaczył starowinkom, iże wnuczków ich uwolnić nie mogę, póki pokuty swej nie odprawią. Ażebym tu znów do Pana się zbliżył i z braćmi mymi na powrót zbratał. Więc nie – odchylił się, opierając w fotelu i spoglądając na złodzieja dziwnie nieobecnym wzrokiem. - Nie spodziewam się, ażeby ze stanowiska odwołać mię mieli. A tyś ich w decyzji tej utwierdził.
Złodziej prychnął.
- Przykro mi. Ale to ty pierwszy przyszedłeś prosić mnie o pomoc. Powinieneś się liczyć z konsekwencjami.
- I tak czynię. I mniemam, że jedna z tych konsekwencji znów cię w me progi przygnała?
- W istocie. Mam do ciebie sprawę.
- Słucham przeto.
- Zdaje się, że aresztowałeś mojego dobrego znajomego.
Młotodzierża prychnął.
- Przebaczenie, któreśmy ci dali, obejmuje ciebie i tylko ciebie.
- Nie o to chodzi. Aresztowaliście go niesłusznie. Nie wierzę, by popełnił czyny, które mu zarzucacie.
Brew ojca powędrowała do góry.
- O kogóż ci chodzi?
- Basso Wytrych.
Kolejne prychnięcie.
- Wykluczone. Znaleźliśmy chustę jego przy zwłokach zamordowanego, a nóż okrwawiony w domu zbrodniarza. Poza tym, odpowiednio zachęcony przyznał się do wszystkiego.
- Och, proszę, przecież to prawie podręcznikowe wrobienie. A „Odpowiednio zachęcony” sam byś się przyznał do wszystkiego.
Kapłan zmrużył złowrogo oczy.
- Tak by się nie stało. Budowniczy dałby mi siłę, by oprzeć się fizycznym cierpieniom...
Złodziej przerwał mu machnięciem ręki i niecierpliwymi słowami:
- Jasne, jasne. Ale większość ludzi nie ma za sobą wstawiennictwa Budowniczego. Weź to pod uwagę.
- Biorę. Jednak nawet niewinny morderstwa, wiele grzechów ma na sumieniu. Pewien jestem, iże kara, którą żeśmy mu wyznaczyli, wciąż nazbyt jest lekka.
- Chodzi ci o tą ucieczkę z Rozpadlin? To była moja robota. Zapisz to na moje konto, wymaż z powodu przebaczenia i wypuść go. Już, wszyscy będą szczęśliwi.
Spojrzenie, jakie rzucił mu Drept, wyraźnie sugerowało, że taka opcja nie wchodzi w grę. Złodziej westchnął.
- Dobra, inaczej. Zawrzyjmy układ.
- Jakiż to?
- Pomogę ci znaleźć prawdziwego mordercę. Ty go aresztujesz, podreperujesz reputację, wymażesz z pamięci ludu ten nieszczęśliwy incydent z ostatniej niedzieli. A w zamian - wypuścisz Basso.
Drept odchylił się w fotelu, opierając łokcie na poręczach i stykając razem palce obu dłoni.
- Czemuż ten człek jest dla cię tak ważny, żeś gotów ryzykować własne życie, by go ocalić?
Złodziej wzruszył ramionami.
- Powiedziałem ci. To mój dobry znajomy.
- Aż tak dobry?
- Słuchaj, sam ignoruję wasze sprawy, a jedyne, o co proszę w zamian to drobna uprzejmość niewtrącania się w moje – odparł zirytowany. - Wchodzisz w ten układ czy nie? Morderca za płotkę?
- To by nie ucieszyło Budowniczego – mruknął kapłan.
- Sam fakt, że siedzisz tu i rozmawiasz ze mną nie cieszy Budowniczego. Ale i tak to robisz, prawda? I twoi przełożeni też, jeśli widzą taką konieczność. Więc nie pieprz mi tu o Budowniczym, tylko zastanów się, co jest dobre dla Miasta. I twojej kariery.
Drept posłał mu mordercze spojrzenie i Garrett przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie przeholował. W końcu wciąż nie był pewien, jak daleko sięga sympatia ojca do jego osoby. Ale w końcu spomiędzy zaciśniętych zębów kapłana wydostały się słowa:
- Trzy dni. Jeśli zawiedziesz, twój przyjaciel zawiśnie. A jeślić raz jeszcze wyskoczysz z takim przemówieniem, to zawiśniesz obok niego i wierz mi, będzie to najprzyjemniejsza część dnia. A teraz wynoś się z mojego gabinetu.
Złodziej westchnął.
- Dziękuję, ojcze. Mogę jeszcze zobaczyć się z Basso?
- Po cóż to?
- Żeby z nim porozmawiać. Dowiedzieć się, kto chciałby go wrobić. Bo ktoś zasugerował wam, że to Basso jest mordercą, prawda? Nie sądzę, by pofatygował się osobiście, ale musiał mieć jakiś żal do mojego przyjaciela.
- Jakem rzekł, na miejscu zbrodni znaleźliśmy chusteczkę z wyhaftowanym imieniem Basso, a jeden z więźniów wskazał nam miejsce jego pobytu.
Garrett zmełł w ustach przekleństwo. Przestępcza solidarność, taka jej mać.
- Czy mógłbym też porozmawiać z tym więźniem?
- Obawiam się, że to nie jest już możliwe. Ale poproszę brata Fryderyka, żeby zaprowadził cię do Basso.
Garrett westchnął. Młotodzierżcy i ich nadgorliwość! No ale przynajmniej mógł porozmawiać z Basso. To dobry znak. Chyba...
Drept nacisnął ukryty pod blatem biurka przycisk i zaraz w pokoju zjawił się kolejny Młotodzierżca, który zaprowadził Garretta do podziemi. Oho, a więc Basso nie był na zewnątrz, by ciężką, a uczciwą pracą odkupić część swych win? To z kolei zły znak. Chyba...
Brat Fryderyk zaprowadził złodzieja do podziemi, do niedużego pokoju, którego jedynym wyposażeniem był prosty, drewniany stół i dwa krzesła. Tam musiał poczekać dłuższą chwilę, zanim drzwi po drugiej stronie otwarły się i do środka wpadł niezbyt delikatnie wepchnięty Basso. Wyglądał okropnie i nie był w stanie utrzymać się na nogach. Garrett musiał pomóc mu dojść do krzesła.
- Co ty tu robisz? - spytał Basso, szczękając zębami.
- A jak myślisz, durniu? Wyciągam cię.
Basso spojrzał na niego i Garrett był pewien, że łotrzyk zastanawia się, jakiż to diabelski pakt Mistrz Złodziejski musiał zawrzeć z Młotodzierżcami.
- Ale najpierw muszę poznać parę faktów.
Basso pokręcił głową.
- Nie zabiłem tego człowieka. Młotodzierżcy mi nie uwierzyli... Zmusili mnie, żebym się przyznał...
- Wiem. Udało mi się uświadomić im, ile te wyznania znaczą.
- Więc pozwolą mi odejść?
- Nie tak szybko, bratku. Najpierw musimy ustalić, kto był prawdziwym mordercą.
Basso westchnął.
- Cóż, nie mogę ci tego powiedzieć. Nawet nie znałem tego gościa, którego rzekomo „zamordowałem”.
- Ale widocznie mieliście jakichś wspólnych znajomych. Więc opowiedz mi o tej pracy, którą ostatnio znalazłeś. Przypuszczam, że nie jest tak uczciwa, jak zarzekała się Jenivere.
Basso zbladł. Zaczął nerwowo zerkać na lewo i prawo. Garrett szybko zrozumiał, o co mu chodziło: w ścianach sali ziały wyloty kilkunastu miedzianych rurek, znanych z pewnych szczególnych własności. Mianowicie: przewodnictwa dźwięku. Na przykład do sali obok, gdzie siedział brat Fryderek. Albo i do gabinetu samego ojca Drepta. Trudno zgadnąć, który z nich był bardziej zainteresowany ich sprawami.
- Nie przejmuj się. Obiecali wypuścić cię bez względu na wszystko, jeśli tylko złapiemy mordercę. A słowo Młotodzierżcy jest święte! - dorzucił, bardziej w kierunku zamocowanych w ścianach rur, niż Basso.
Łotrzyk westchnął.
- Mylisz się. To była uczciwa praca. Ale robiona dla nieuczciwych ludzi.
Garrett uniósł pytająco brew.
- Brakowało nam pieniędzy, a z moją przeszłością nie mogłem znaleźć uczciwej pracy, na którą Jenivere tak bardzo nalegała. No i... Jenivere nie chciała, bym utrzymywał kontakty z którymkolwiek z moich dawnych znajomych.
- To był chyba największy problem – mruknął Garrett, kiwając głową.
- Popełniłem błąd. Ja... - Zacisnął powieki, jakby to miało mu pomóc uciec. Przed wspomnieniami, własnym sumieniem, czy może przyjacielem, który mógł go od tego uchronić, gdyby tylko poprosił? - Zadałem się z chłopcami Sheparda.
Garrett z sykiem wypuścił powietrze z płuc. No i wszystko jasne. Aiden Shepard miał paskudną reputację, nawet wśród tych, dla których paskudna reputacja stanowi zwykle powód do dumy. Nie chodziło nawet o to, że parał się chyba każdym rodzajem nielegalnej działalności, jaki mógł przynieść mu zysk. Raczej o to, że był kłamliwym i krwiożerczym sukinsynem, który podrzynał gardła wszystkim, którzy mu się nie spodobali. Nawet swoim własnym pracownikom.
- Ty durniu – wyszeptał Garrett. Teraz na niego przyszła pora, żeby zacisnąć powieki. Czuł, że jeśli spojrzy na Basso, nie będzie mógł się powstrzymać przed palnięciem łotrzyka w ten durny łeb. - Powinieneś się cieszyć, że jeszcze żyjesz.
- Nie potrwa to długo, jak tak dalej pójdzie.
Basso uśmiechnął się gorzko.
- Nie. Znajdę go i wsypię Młotodzierżcom.
- Zrobisz to?
- Nie cieszy mnie bycie kapusiem. Ale czuję, że ludzie tacy jak Aiden Shepard zasługują na to, by tu trafić. No i szkoda by było, żeby Jenivere została sama z dzieckiem.
Przez twarz łotrzyka przebiegł cień.
- Garrett... Obiecaj, że jeśli nic się nie da zrobić, zaopiekujesz się nimi.
- Och, zamknij się. Powiedz mi lepiej, co robiłeś dla Sheparda.
Basso wzruszył ramionami.
- Biegałem z wiadomościami i paczkami. Nic nielegalnego.
- Niech cię szlag, Basso, ile ty masz lat, dziesięć?
- Sam chciałbym wiedzieć...
- Dobra, nieważne. Podaj mi nazwiska i adresy wszystkich, których odwiedziłeś. I swojej bazy operacyjnej.
- Nie było żadnej bazy. Przejmowałem przesyłki w różnych miejscach, głównie na ulicach i roznosiłem. A co do odbiorców...
- Czekaj. Czy mógłbym dostać pióro i kawałek papieru? - rzucił głośniej w kierunku rurek. Po chwili drzwi od sali otwarły się i wszedł brat Fryderyk, niosąc rzeczy, o które prosił złodziej. Pióro było tępe jak nieszczęście, a do inkaustu musiał napluć, żeby dało się go użyć, ale przynajmniej papier był w porządku. Garrett podsunął to wszystko przyjacielowi. - Pisz.
Gdy wychodził z kompletną, choć nieco wymęczoną listą, jakby znikąd pojawił się brat Fryderyk.
- Ojciec Drept prosi na rozmowę - zakomunikował.
- Zainstalowaliście ten cholerny system we wszystkich pomieszczeniach? - mruknął złodziej, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Tym razem ojciec Drept nie udawał zajętego. Przeciwnie, zdawał się go oczekiwać. Złodziejowi sprawiło to niespodziewaną satysfakcję.
- Chciałbym zobaczyć tę listę – powiedział ledwo Garrett przekroczył próg jego gabinetu.
- Nie ma takiej opcji.
Brew kapłana powędrowała do góry.
- To nie była prośba.
- Nieważne. Nie zgadzam się.
Drept znów odchylił się w fotelu.
- Czemuż to?
- Bo kiedy wy rzucicie się aresztować płotki, Aiden Shepard ukryje się tak, że ani wy, ani ja nie zdołamy go odnaleźć i będziesz musiał powiesić Basso. A mi zupełnie nie o to chodzi. Może dam ci tą listę jak skończę własne śledztwo, ale nie wcześniej.
- Bezczelnym się robisz, złodzieju.
- Słuchaj, chcesz złapać Sheparda czy nie?
- W porządku – przyznał niechętnie. - Idźże i czyń swą powinność. Aleć kiedy dochodzenie zakończysz, chcę tę listę. Powiększoną dwakroć.
- Zobaczę, co da się zrobić. Mogę już iść? Czeka mnie długa noc.

* * *

Zakonnik, wbrew przypuszczeniom, nie odprowadził go do celi, ale przytrzymał w pokoiku, zaś po otrzymaniu za pośrednictwem rurek kolejnego rozkazu, poprowadził na górę. Po tylu dniach w ciemności, światło wpadające przez szerokie okna oślepiło go i nie miał pojęcia, dokąd go prowadzą. Przynajmniej dopóki nie skrzypnęły drzwi, a jakaś siła przepchnęła go przez nie z taką mocą, że ledwo utrzymał się na nogach. Drzwi zatrzasnęły się za nim.
Dopiero wtedy mógł się rozejrzeć: w pokoju, dzięki ciężkim zasłonom, panował półmrok, rozświetlany tylko przez jedną, stojącą na biurku lampkę. A po drugiej stronie biurka...
- Siadaj – oznajmił lodowato Mistrz Kowalski. Basso automatycznie spełnił polecenie; tortury już dawno wyzuły go z oporu. Krzesło było co prawda wygodniejsze, niż ława, na której go wtedy rozciągano, jednak panujący półmrok i posępna, inkwizytorska sylwetka kapłana sprawiały, że nie czuł specjalnej różnicy. Choć gdyby strach nie spętał mu myśli zauważyłby, że Drept nie jest wcale wyższy od niego, a jego głos, choć twardy, zawierał coś jakby nutkę życzliwości.
Mistrz Kowalski wstał i odsunął wiszący na ścianie obraz, ukazując wyloty miedzianych rurek. Wszystkie zatkane.
- Ukazuję ci to – powiedział kapłan – abyś wiedział, iże rozmowa nasza będzie ściśle konfidencjonalna. Jeno ja i ty wiedzieć będziemy o jej przebiegu.
- Nie zabiłem tego człowieka – zaczął Basso, ale Drept przerwał mu zwykłym uniesieniem dłoni. Basso nauczył się już reagować na takie gesty niczym dobrze wytresowany pies; ale trzeba przyznać, że ostra to była tresura.
- Garrett ci wierzy i gotów jest dostarczyć dowody. Poczekam na jego odkrycia. Alem nie o tym chciał mówić. - Zasiadł w swoim fotelu, opierając łokcie na blacie i splatając dłonie na wysokości twarzy. Spojrzenie wbił w Basso, jakby chciał przeniknąć jego cielesną powłokę i wbić się w samą duszę. - Niezwykłe to poświęcenie dla kogoś takiego jak on – rzekł nagle. Basso odpowiedział mu zdumionym spojrzeniem. - Nie sprawia on wszak wrażenia osoby zdolnej poświęcić się dla innych.
- Tylko udaje. - Łotrzyk próbował wzruszyć ramionami, ale szybko tego pożałował, gdyż nadwyrężone kończyny niemal wypadły ze stawów. - Ale nigdy nie opuściłby przyjaciela.
- A ty żeś jest jego przyjacielem.
- Ja... chyba tak. Tyle dla mnie zrobił...
Młotodzierżca pokiwał głową, niby ze zrozumieniem.
- A cóżeś ty uczynił dla niego?
Basso zmieszał się wyraźnie, jakby nie oczekiwał takiego pytania. W istocie, wiele czasu minęło, odkąd ostatnio zrobił coś dla Garretta. Drept postanowił mu pomóc; nie z życzliwości. Po prostu jako wytrawny inkwizytor wiedział, że przesłuchiwanym łatwiej odpowiadać, jeśli podsuwa im się odpowiedzi.
- Albo inaczej: skąd go znasz?
- Cóż – zaczął niepewnie. - Znaliśmy się jako dzieci. Oboje byliśmy ulicznikami.
- Oboje nie mieliście rodzin ni domów?
- Nie. - Przez twarz łotrzyka przebiegł grymas. - Ja mieszkałem z rodzicami i siostrą... Ale oni zawsze byli zajęci, więc to tak, jakby ich nie było. Garrett natomiast... Na początku mieszkał z matką na Placu Węglarzy. To w Południowym Ulu...
- Wiem, gdzie jest Plac Węglarzy – przerwał Drept. - Mówże dalej.
- Tak. Cóż. Jego matka, ona... nie była dobrą matką. Ciągle pijana. To ona wysyłała go na ulicę, żeby żebrał. Ludzie litują się nad małymi dziećmi i dużo dają. Ale czasem musiał oddawać to, co zdobył, starszym chłopakom, inaczej by go pobili. Wtedy z kolei ona wrzeszczała tak, że słychać było z drugiej strony ulicy i nie dawała mu jeść. Potem nauczył się kraść, było mu łatwiej. Pomagałem mu trochę. To ja nauczyłem go używać wytrychów. - To mówiąc wypiął dumnie pierś, ale pod surowym spojrzeniem Młotodzierżcy znów zapadł się w sobie. - Potem zaczął uciekać. Coraz rzadziej wracał do domu. I pewnego razu, jak wrócił, ona już nie żyła. Zapiła się na śmierć. A właściciel tylko go pogonił. Odtąd mieszkał na ulicy.
- Nie próbowałżeś mu pomóc?
- A co mogłem zrobić? Jestem starszy tylko o parę lat. A w naszym domu nie było już miejsca, w cztery osoby gnieździliśmy się na dwóch pokojach. A i nasz ojciec nie był wiele lepszy od jego matki, z tym że nas z siostrą jeszcze broniła mateczka, niech jej ziemia lekką będzie.
- Więc cóż z Garrettem?
- Nic. Żył jak inni, sypiając w bramach i kradnąc, aby nie zdechnąć z głodu. A potem zniknął.
- Zniknął?
- Tak. Zniknął.
- I nie próbowałżeś go szukać?
- A po co? - Na jego twarzy wykwitł gorzki uśmiech. - Dzieci ulicy często znikają. Rzadko wracają.
- Ale on wrócił.
- Tak. Po dziesięciu latach.
- I wtedy znów żeś go spotkał.
- I tak i nie. Pojawił się któregoś dnia w Koślawym Bełkotliwcu. Był tam wtedy Dean Krzywołapka, nie wiem, czy ojciec pamięta. Najlepszy złodziej przed Garrettem. No więc Dean chwalił się, jaki to jest zdolny i w ogóle, a wtedy Garrett, którego nikt wtedy nie znał podniósł się i powiedział, że jest od niego lepszy. Wszyscy go wyśmiali, ale on był uparty. To Dean zaproponował mu, żeby to udowodnił. I udowodnił.
- Wykradając Klejnoty Sarnotha – domyślił się Drept.
- Tak. Krzywołapce mina zrzedła.
- Aleć i Garrett długo się nimi nie nacieszył.
- Cóż, miał pewne problemy. Nie wiedział, co z nimi zrobić.
- I wtedyś mu pomógł?
- Nie. Najpierw złapał go niejaki Morris. Paser. Zaproponował, że spędzi mu te kamyczki, ale zamiast tego wydał go Straży. Morrisa znaleziono później... - Łotrzyk urwał, najwyraźniej nie mogąc wykrztusić z siebie tego, co podsuwała mu pamięć. Ojciec nie nalegał, też czytał raporty Straży. Odcięte uszy, nos i wargi, wyłupione oczy, poszerzony uśmiech. Żył jeszcze, ale do końca życia musiał jeść przez rurkę. Najgorsze, że robota wyglądała na w połowie przerwaną, jakby sam „artysta” nie mógł zdzierżyć swojego dzieła. Nie dziwota, że Garrett nabrał niechęci do przemocy...
- Potem go spotkałem – ciągnął Basso. - Ledwo go poznałem a i on chyba już o mnie nie pamiętał. Ale się dogadaliśmy; pokazałem mu odpowiednich ludzi i razem jakoś pozbyliśmy się tych błyskotek.
- Ile ci dał?
- Nic. To jego klejnoty.
Kapłan pokiwał głową.
- Uczciwy z ciebie łotrzyk. I co dalej?
- Nic. Jakoś se żyliśmy. Czasem ja pomogłem jemu, potem on mi.
- Nie wspominał nigdy, co robił, nim wrócił na ulicę?
- Nie. A gdy żem pytał, zmienia temat.
- I nic żeś nie widział?
- Noo... - Zawahał się. Kapłan zachęcił go gestem. - Raz jak szliśmy ulicą to złapał mnie i wciągnął w mrok. Chciałem spytać, co robi, ale zatkał mi usta i kazał się nie ruszać. To i się nie ruszałem. A potem wydawało mi się... Że widzę jakieś sylwetki.
- Co możesz o nich rzec?
- Nic. - Pokręcił głową. - Były ciemniejsze od mroku i poruszały się jak duchy. Myślałem... Myślałem, że wzrok płata mi figle. A potem, że to demony, ścigają go, aby go ściągnąć z powrotem do piekła. - Brew Drepta powędrowała w górę, a łotrzyk zmieszał się i zamilkł.
- Coś jeszcze? - spytał chłodno kapłan.
- Raz jakiś człowiek podszedł do nas w gospodzie. Garrett kazał mu się wynosić, ale tamten powiedział, że nic z tego. Że jakaś... Rada kazała mu go obserwować i że skoro i tak ma tu siedzieć, to niech przynajmniej posiedzą razem, jak starzy przyjaciele.
- I co na to Garrett?
- Zgodził się, ale niechętnie. Przez cały wieczór nie zamienili słowa.
- I nie wiesz, jak ten człek się nazywał?
- Nie, ojcze.
- Tak. - Kapłan zasępił się, jakby spodziewał się, że usłyszy więcej. - Opowiedz mi jeszcze o Garrecie.
- Co chcecie wiedzieć?
- Po tym, jak nawiązał kontakty, chyba już cię nie potrzebował?
- Powiedziałem, on nie zostawia przyjaciół. Nie ma ich zbyt wielu.
- Jak to?
- Jest... trudny.
- Od zawsze?
- Nie, odkąd... Wrócił. Jest... sam nie wiem. - Znów chciał wzruszyć ramionami i znów mu nie wyszło. Kapłan pochylił się nad nim.
- Mów, synu – zachęcił łagodnie, tak że łotrzyk prawie zapomniał, że rozmawia z człowiekiem, który dwa dni temu wyłamywał mu ręce.
- On... zachowuje się inaczej. Prawie jak jakiś... arystokrata. Zawsze musi być jak on chce, nie umie się dogadać z ludźmi, patrzy na wszystkich z góry. Je sztućcami, używa chusteczek. Nawet mówi inaczej.
- Jak?
Pokręcił głową.
- Długie zdania, trudne słowa. Prawie nie klnie. Jak w jakiejś książce. - Zaśmiał się nerwowo, ale i szybko spoważniał. - I zna obce języki - dodał.
- Jakie?
- Nie mam pojęcia. Ale kiedyś do Bełkotliwca przybył jakiś cudzoziemiec i próbował się dogadać. Nie mówił po naszemu, a właściciel nie mówił po ichniemu. I tak przekrzykiwali się dłuższą chwilę, dopóki nie przyszedł Garrett i nie rozmówił się z tym obcym.
- Jak wyglądał cudzoziemiec?
- Miał taką długą, śmieszną szatę.
- Do ziemi?
- Tak. I taką czapkę, jakby przewrócone wiadro.
- Prinkijczyk – mruknął kapłan, wyraźnie zamyślony.
- Tak. Tak powiedział Garrett, jak go spytałem.
- Ciekawe... - Drept odchylił się w fotelu i zamyślił głęboko, skubiąc brodę. - Więc jest uczony. Zna prinkijski. I ścigają go cienie.
- Tylko raz żem je widział – sprostował Basso, ale kapłan jakby go nie usłyszał. Nie zwracając już uwagi na więźnia odblokował jedną z rurek i przywołał brata Fryderyka.
Gdy zakonnik wyprowadził więźnia Drept upewnił się, że drzwi za nimi są szczelnie zamknięte. Potem zdjął z półki opasły notatnik, którego grzbiet zdobił starannie wygrawerowany napis: Garrett, Mistrz Złodziejski. Otworzył księgę na ostatniej niezapisanej stronie i zaczął pospiesznie notować.

* * *

Długa to była noc. Po tym, jak wysłał Jenivere do domu, a Mel do Doków, sam zaczął po kolei sprawdzać kontakty Basso.
Na pierwszy ogień poszedł Julio Martinez, jubiler z Dziennego Portu. Znalezienie tajnej pracowni za kominkiem nie nastręczyło złodziejowi problemów. Sądząc po wpisach w księdze rachunkowej, większość zysków Julio pochodziła z cięcia kradzionych klejnotów. Shepard był na czele jego listy, ale ilość kamieni, jakich dostarczał sugerowała, że występował w imieniu większej grupy, co z kolei implikowało, że na liście nie ma żadnego z jego współpracowników. A ponieważ Julio narzekał ostatnio na nawał pracy, Garrett zwolnił go z odpowiedzialności, jak i sporej ilości klejnotów.
Dalej był Herbert Sandoval, handlarz winem, również z Dziennego Portu. Żadnego pisemnego potwierdzenia współpracy z elementem przestępczym Miasta, zamiast tego – spora skrytka z przemycanym winem i... kilka woreczków opium. Sandoval miał własny statek i magazyn w Dokach, oba przynajmniej częściowo poświęcone nielegalnej działalności. Oba też znajdowały się w znacznej odległości od sklepu, ale nieco nadkładając drogi Garrett był w stanie zahaczyć o jeszcze jedną lokację wymienioną przez Basso: Czerwony Kwadrat, niewielką restaurację i ukrytą szulernię, prowadzone przez niejakiego Gilla Hamptona. Okno na parterze zapewniło mu szybki dostęp do biura Gilla – wystarczyło tylko podważyć zatrzask ostrzem noża. Niestety, Hampton miał jeszcze więcej więzów ze światem przestępczym niż Martinez i Garrett nie był w stanie oddzielić współpracowników Sheparda od innych łacherów. Nie był też w stanie sforsować zamka w kasetce z pieniędzmi, więc zabrał ją całą. Znał parę osób, które mogły się tym zająć, z Basso na czele.
Odbudowana Wieża Zegarowa Młotodzierżców wskazywała pierwszą w nocy, kiedy w końcu dotarł do magazynu Sandovala. Miał nieco problemów z przekroczeniem bramy Dziennego Portu, a potem musiał przeczekać dłuższą chwilę, aż dwaj rozleniwieni strażnicy skończą plotkować i łaskawie usuną mu się z drogi, ale w końcu dotarł na miejsce. Żeby dostać się do magazynu, musiał stłuc jedno z okien dachowych i spuścić się w dół po linie. W środku nie zastał wielu strażników, a tych, którzy byli, ominął bez problemu. Jakoś opanował chęć otwarcia wszystkich skrzyń i wyłuskania cennych win – i tak nie zdołałby zabrać wszystkich, a sam czyn ściągnąłby na niego niepotrzebną uwagę. Zamiast tego udał się od razu do biura i przejrzał wszystkie dostępne dokumenty, łącznie z tymi zamkniętymi w sejfie (do którego klucz wciśnięty był między księgi rachunkowe na niemiłosiernie zapchanej półce). O dziwo, nazwisko „Shepard” nie padło tam ani razu, pojawiło się za to inne: Timmy Archer.
Garrett słyszał o Archerze, a były to rzeczy jeszcze gorsze niż w przypadku Sheparda. Timmy, na szczęście, ograniczał się do przemytu i piractwa, więc Garrett nigdy nie zaprzątał sobie nim głowy. Ale jeśli z jakiegoś powodu połączył siły z Shepardem... Cóż, to by wiele wyjaśniało. Shepard był brutalem, ale niezbyt bystrym. Gdy chciał się kogoś pozbyć, po prostu podrzynał mu gardło. Archer z drugiej strony... Tak, Archer byłby zdolny do wrobienia kogoś, gdyby chciał oczyścić sobie ręce. Jego udział mógł skomplikować śledztwo Garretta... Albo uczynić je łatwiejszym. W przeciwieństwie do Sheparda, tu przynajmniej wiedział gdzie szukać: tam, gdzie wszystkich piratów.
Była w Dokach knajpa: Pod Złotym Krabem. Prowadził ją mężczyzna imieniem Drake, wilk morski zbyt stary, by dłużej żeglować i dość bogaty, by rozkręcić własny biznes. Zresztą, plotka głosiła, że nawet tej knajpy nie kupił, tylko ją sobie przywłaszczył, po tym jak już wysłał poprzedniego właściciela na dno oceanu. Jego zwyczajowa klientela składała się z wszelkiej maści podejrzanych typów, głównie piratów i przemytników, a także zwykłych zbirów. Garrett rzadko przebywał w takim towarzystwie i gdyby ktoś pytał go o zdanie, wolałby pozostać od niego jak najdalej. Ale gdzie, jak nie tam, miał szukać Timmy'ego Archera? Przynajmniej miał pewność, że nikt go nie rozpozna.
Było późno, ale w miejscach takich jak Pod Złotym Krabem życie zaczynało się po zmroku i kończyło przed świtem. Knajpa ta stanowiła chyba najbardziej obskurne miejsce, jakie Garrett w życiu widział, ze ścianami poczerniałymi od sadzy i wieloma warstwami brudu sprasowanymi w twarde klepisko przez setki, w większości bosych, stóp. Jedynego światła dostarczało kilka koślawych pochodni, ledwo zabezpieczonych przed podpaleniem całego tego burdelu. Zaraz po przekroczeniu progu w nozdrza Garretta uderzył tak potworny smród, że ten niemal musiał się cofnąć, na szczęście praca złodzieja zahartowała go na tyle, że zdołał się powstrzymać. Nie mógł przecież wyjść na mięczaka, skoro wszystkie oczy od razu zwróciły się na niego. Co zrozumiałe: był tu nowy, nikt go nie znał, nikt nie chciał go widzieć i w razie czego nikt by mu nie pomógł. Ale to mogło zadziałać na jego korzyść – skoro nikt go nie znał, nikt nie mógł go podejrzewać, prawda?
Przynajmniej taką miał nadzieję, przepychając się przez tłum podrzynaczy gardeł do lady, kilku krzywo zbitych desek, opartych na dwóch pustych beczkach. Po drugiej stronie, niczym w sanktuarium, tłum nagle zanikał, zostawiając kontakt z bóstwem – kilkoma beczkami – kapłanowi/barmanowi.
- Piwa – zażądał Garrett, rzucając na blat kilka miedziaków, zgodnie z odwiecznym rytuałem, panującym we wszystkich tego typu miejscach w Mieście, a pewnie i poza nim. Większość bywalców w tym momencie wróciła do swoich spraw, zapominając o nowym przybyszu, ale złodziej i tak czuł na sobie wiele nieprzyjaznych spojrzeń. Upewnił się, że granat, jaki nosił w rękawie, wysuwa się łatwo.
Po chwili barman – najstarszy człowiek, jakiego Garrett widział, niski, chudy, o kończynach wykręconych artretyzmem, bez jednego oka i większości zębów – postawił przed nim kufel. Garrett skinął głową i upił łyk. Wbrew pozorom, piwo było dość dobre, odpowiednio zimne i spienione. Gdy rytuał dobiegł końca, nachylił się do barmana.
- Szukam pewnego człowieka – zaczął niepewnie. Barman sprawiał wrażenie, jakby w ogóle to do niego nie dotarło, więc złodziej dodał: - Nazywa się Timmy Archer.
Na dźwięk tych słów staruszek poderwał się jak oparzony i łypnął na Garretta swoim jedynym okiem.
- A czego taki szczur lądowy może od niego chcieć, hę? - wycharczał.
Cholera, to aż tak oczywiste?
- Mam dla niego propozycję nie do odrzucenia – rzucił, jakby od niechcenia.
- Jaką niby?
Wzruszył ramionami. Co miał mu, do cholery, powiedzieć?!
- Biznesową.
Spojrzenie barmana, jeśli to możliwe, stało się jeszcze bardziej nieprzyjazne.
- Próbujesz być sprytny, co?
- Nigdy w życiu.
- To dobrze. Posłuchaj mnie, chłopcze: nie chcesz mieć nic wspólnego z Archerem i jego bandą.
- Nie wydaje mi się...
- To źle ci się wydaje – warknął. - To niebezpieczni ludzie. Nie twoja liga. Dopij piwo i wracaj pod maminą spódnicę, albo wylądujesz na dnie kanału.
Jedno spojrzenie wystarczało mu, by zorientować się, że nic więcej nie wskóra. Cholera, a miało pójść tak łatwo...
Dopił i odwrócił się, zastanawiając się, gdzie, do licha, znajdzie teraz informacje, kiedy dosłownie wpadł na niego jakiś człowiek. Garrett obrzucił go nieprzyjaznym spojrzeniem i zaraz zweryfikował swoją wcześniejszą ocenę: TO był najstarszy człowiek, jakiego w życiu widział; jeszcze bardziej pogięty niż Drake, o skórze tak spalonej i pomarszczonej, że przypominała cholewę starego buta i oczach, co prawda dwóch, ale zasnutych bielmem. Ubrany był jedynie w podniszczone szmaty, w których nawet najbardziej zatwardziały marynarz nie byłby w stanie rozpoznać munduru.
- Synek, postawisz może dziadziusiowi kufelek?
Garrett zmełł w ustach przekleństwo, ale zawahał się. A nuż dziadziuś coś wie...
- Jasne. - Wzruszył ramionami i rzucił na ladę jeszcze parę monet. Nie miał pojęcia, ile kosztuje tu piwo, ale sądząc po minach sąsiadów, grubo przepłacał. Aj, niedobrze, jeszcze dorobi się drugiego uśmiechu pod brodą.
Dziadziuś, wbrew pozorom, nie zatopił się od razu w kufelku, tylko porwał go w jedną rękę, rękaw Garretta – w drugą i pociągnął ich obu do wciśniętego w najdalszy kąt stolika, z zadziwiającą zręcznością lawirując pomiędzy w różnym stopniu pijanymi zbirami. Dopiero teraz przyssał się do naczynia i jednym łykiem od razu opróżnił połowę. Jego twarz natychmiast rozjaśnił szeroki uśmiech, a złodziej zauważył, że jego zęby wyglądają jak stare grabie: pojedyncze i w kolorze rdzy.
- Powiedzcie, no dziadku – zagaił, ale starzec nie pozwolił mu dokończyć.
- Szukasz, synku, niebezpiecznych ludzi.
Złodziej prychnął.
- Tyle już wiem!
- Odważny jesteś, lubię takich. Powiem ci więc: parę dni temu Timmy Archer i jego zbiry napadły na posiadłość Kapitana Moiry, niech mu woda lekką będzie. Wiesz, pływałem kiedyś u kapitana Moiry. To był dobry pirat i uczciwy łotr, nigdy nie oszukiwał swoich ludzi i nie wyrzucał ich na ląd, gdy byli zbyt starzy, żeby pływać. - To mówiąc pogroził pięścią niewidzialnemu wrogowi. - No, ale nasza pani prędzej czy później po każdego wyciągnie rękę. Może i lepiej, żeby Ona go utuliła, niż gdyby miał gnić na twardym lądzie i czuć, jak z każdą chwilą jego krew zmienia się w błoto. - Teraz dziadunio dosłownie zalał się łzami, a Garrett poczuł się co najmniej nieswojo. Po chwili jednak starzec otarł łzy i smarki i wytarł rękę o resztki koszuli. - No, ale co to ja mówiłem... A, tak. Kapitan odszedł, zostawiając swoją żonę. Śliczna była jak marzenie, a niewinna jako lilija biała. Szkoda, taka szkoda...
- Czy Archer coś jej zrobił? - Garrett pochylił się w stronę starca. Sam nie wiedział, dlaczego, ale w jego głosie pojawiła się troska, z której zbyt późno zdał sobie sprawę, by móc ją powstrzymać.
- Nie wiem, synku, nie wiem. Ale jeśli tak, to oby gnił na tej wyspie do końca swoich dni, niech go sto diabłów rozerwie na strzępy i rozrzuci na pustyni, oby zdychał – pluł się dziadyga, a Garrettowi zaświtało, że staruszek jest bardziej szurnięty, niż wściekły szczur. Ale przynajmniej czegoś się od niego dowiedział.
- Dziękuję, dziadku. Macie, kupcie sobie jeszcze kufelek – powiedział, wciskając staruszkowi kilka monet i oddalił się chyłkiem. Tamten dla odmiany wpadł w jakieś odrętwienie i w ogóle przestał zwracać na niego uwagę.
Garrett tymczasem, zupełnie nie rozumiejąc, czemu, poczuł... troskę. Autentyczną troskę o panią Edwinę, osobę, którą spotkał raz w życiu, którą okradł, na Równowagę! Czemu? Była... miła. Wysłała mu butelkę wina i list z podziękowaniami. Ile osób, które okradł, mu dziękowało? Żadna. Tylko Edwina. Co prawda, on też okazał jej pewne względy, przyniósł wino i zostawił jej spadek w spokoju... Ale dla innych też mógłby być miły! Wystarczyło poprosić.
Właściwie gdy tylko opuścił Złotego Kraba zorientował się, że ktoś go śledzi. Amator, nawet nie zachował przepisowej odległości. Złodziej już miał wyciągać granat i nauczyć go trochę manier, gdy jakaś potworna siła uniosła go i przycisnęła do ściany.
- Gadaj, kim jesteś i czego chcesz od pani Edwiny – wysyczał napastnik, zionąc mu w twarz piwem i czosnkiem. Złodziej zacharczał tylko, bo przedramię przeciwnika tkwiło na jego gardle, uniemożliwiając mówienie. Po chwili uścisk zelżał nieco i dopiero wtedy mógł nabrać powietrza.
- Jestem Garrett – powiedział tylko. Zapadła cisza.
- Powinienem cię zabić za to, coś zrobił – odparł po chwili napastnik, ale postawił go na ziemi. Wciąż jednak stał zbyt blisko, aby złodziej mógł się wyślizgnąć i uciec. - Ale Edwina nie byłaby zadowolona...
- A coś ty za jeden?
- Curtis. Do usług.
- Och.
Curtis. Zaufany człowiek kapitana Moiry, niech mu ziemia, tfu, woda lekką będzie. Opiekun lady Edwiny. Nic dziwnego, że tak się zdenerwował.
- Czy pani Moirze nic się nie stało? - spytał złodziej.
- A co cię to obchodzi? - odwarknął pirat.
- Nic. - Wyprostował się i poprawił ubrania, usiłując ratować resztki godności. Tak nie będziemy rozmawiać. - To tylko ciekawość.
- Więc po coś o nią pytał? - warknął pirat, znów przyciskając go do ściany.
- Nie pytałem o nią, tylko o Archera. Te sprawy są powiązane, jak rozumiem.
- Aha. A czego od niego chcesz?
- A co ciebie to obchodzi?
- Cóż, może jednak pani Edwina się ucieszy, gdy przyniosę jej twój urżnięty łeb...
- Raczej nie. Gdybym był jego przyjacielem, nie musiałbym go szukać.
- Ponoć chciałeś robić jakieś interesy...
` Garrett przewrócił oczami.
- A co miałem powiedzieć? Że chcę go wydać Młotom? - Curtis patrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem, więc westchnął i wyjaśnił: - Wrobił mojego kumpla. Chyba. Obiecałem Młotom, że dostarczę dowodów na jego niewinność, a najlepszym tropem jest siedziba Archera. Kapitana Moiry, znaczy się.
- Dziwny z ciebie człowiek. Złodziej, który układa się z Młotodzierżcami!
- No i co? - odwarknął. - Wolę się z nimi układać, niż mieć ich na tyłku. Przesłuchanie skończone, czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia?
- Jeszcze jedno: jak zamierzasz się dostać na wyspę?
- Nie wiem, znajdę jakąś łódkę w porcie. Znam tajne wejście.
Curtis pokiwał tylko głową.
- Spotkaj się ze mną jutro o jedenastej na nabrzeżu. Może będę miał coś dla ciebie.
Garrett odpowiedział prychnięciem.
- Pracuję sam.
- I tak potrzebujesz transportu.
- Ale jak mogę ci ufać? Jeszcze niedawno byłeś gotów urżnąć mi łeb.
Twarz Curtisa wykrzywił grymas.
- Edwinie by się to nie spodobało.
Uniósł brwi. Oho, spoufalili się. Dobrze, Edwina potrzebuje zaufanego obrońcy. A, zresztą, co mnie to obchodzi!
- No dobra. O jedenastej.

* * *

- Łacherujesz się ze mnie?
Wciąż nie wiedział, na co właściwie ma patrzeć: na stojącego obok niego pirata czy łódź, jaką mu zaprezentował. Długą na dwadzieścia stóp i szeroką na pięć, wyposażoną w jeden żagiel, rząd wioseł, balistę na dziobie i co najmniej tuzin zbirów.
- Gdzieżbym śmiał.
Garrett nawet nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
Rankiem wiadomości, które przyniosła Mel, mająca lepsze niż on wtyki wśród miejskich uliczników, potwierdziły jego obawy. Shepard współpracował z Archerem, a towarzyszył im trzeci łotr, niejaki Tytus Grape, chyba jeszcze gorszy od nich dwóch razem wziętych. Archer piracił i przemycał, Shepard spędzał towar w Mieście, Grape – członek Straży Miejskiej, tak przy okazji – osłaniał wszystkie operacje. W Mieście wiele się mówiło o ich uczynkach, choć trudno stwierdzić, ile przypisywano im z rozpędu. Ktoś jednak widział, jak chłopcy Archera rozmawiali ze Stormem, tym, którego rzekomo zabił Basso, więc chyba nie miał wyboru. Pomijając fakt, że był to jego jedyny trop.
- Wyjaśnię ci coś, Curtis, bo widzę, że doszło do nieporozumienia. Jestem złodziejem. Podstawą mojej pracy jest dyskrecja. Jak do cholery chcesz ją zachować płynąc tym czymś? - ostatnie zdanie prawie wykrzyczał, wskazując na łódź. Pirat spojrzał na niego krzywo.
- Od razu widać, żeś szczur lądowy. Spójrz no tam, chłopcze. - Wskazał ręką jakiś bliżej nieokreślony punkt w oddali. - Widzisz to wzniesienie?
- No...
- To jest fala. Gdybyś wypłynął malutką szalupą, jak to pewnie miałeś zamiar zrobić, nakryłaby cię jeszcze zanim wypłynąłbyś z portu.
- Ale... Wciąż potrzebuję czegoś małego.
- I to najmniejsze, co dostaniesz. Nie bój się, wysadzimy cię z szalupą przy tajnym wejściu.
Niedobre przeczucie, które ogarnęło go gdy tylko rzucił okiem na łajbę, przybrało na sile.
- A wy co zamierzacie wtedy zrobić?
Curtis wyszczerzył tylko zęby i Garrett już wiedział, że się nie pomylił.
- Słuchaj, chłopcze. Posiadłość roi się od piratów, nie uczciwych, jak my, ale zbirów najgorszego sortu. Jeśli prawdą jest to, co mówią o liczebności bandy, nie przejdziesz korytarzem, nie potykając się o jakiegoś łajdaka. Gdy ty zakradniesz się tyłem, my uderzymy od przodu: zatopimy parę statków, wyciągniemy ich na plażę i oczyścimy ci drogę.
- Czy słyszałeś co mówiłem o dyskrecji?!
- A ja o liczebności tych drani?!
Garrett pokręcił głową. To nie miało sensu!
- Słuchaj no. - Curtis skrzyżował ręce na piersi i zmierzył go srogim spojrzeniem. - Możesz sobie być Mistrzem Złodziejskim, ale ja znam tych ludzi i wiem, że nie wyjdziesz stamtąd żywy, jeśli wszyscy będą w środku.
- Jeśli będą spali...
- Wystarczy, że jeden się obudzi.
Garrett westchnął. Nie, nie, nie, to wszystko było nie tak.
- Dobra! - krzyknął, unosząc dłonie w obronnym geście. - Niech będzie po twojemu. Ale lepiej zabierzcie ich wszystkich, bo jak ktoś mi się będzie pałętać po domu...
Brew pirata powędrowała do góry.
- Chyba dasz sobie radę z paroma łotrami.
Złodziej zmełł w ustach przekleństwo i bez słowa władował się na łódź, natychmiast kuląc się w najgłębszym kącie. Gdyby płynął szalupą, wiosłowanie odciągnęłoby jego uwagę. A tak, był tylko on i fale... Silne, cholera. Za silne.
Gdy go w końcu wypuścili, był cały zielony i ledwo trzymał się na nogach, z czego cała załoga musiała mieć niezły ubaw.
- Widzisz, Garrett, i jak ty chciałeś całą drogę przepłynąć?
- J-jakoś b-bym dał r-rad-dę – wyszczękał, po czym dopadł wioseł i z całych sił skupił się na wiosłowaniu.
Na szczęście szybko wpłynął między skały, gdzie obrzydliwe kołysanie nieco zelżało. Zanim jeszcze dotarł do przystani, usłyszał odległy wybuch. Niech szlag trafi kolaboracje! Od dzisiaj pracuje sam, choćby nie wiem co!
Z ulgą powitał stały ląd. Korytarz wydał się opustoszały – czyżby Archer nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia? Nie, to niemożliwe – i szybko przekonał się, że miał rację. Strażnicy byli. Tak pijani, że nawet niedalekie wybuchy nie były w stanie ich dobudzić. Garrett szybko zgarnął monety, o które grali, nie mogąc opędzić się od uczucia deja vu i pognał na górę. Budynek był pusty, ale w ogrodzie roiło się od ludzi. Pędzili w stronę przystani, niektórzy w biegu przypinając broń, większość boso, a znaczna część pijana. Jednak Curtis miał rację: gdyby wszyscy byli w środku, nie miałby szans się przekraść.
Złodziej przycupnął w cieniu i poczekał, aż ostatni piraci zniknęli za bramą. Dopiero wtedy opuścił kryjówkę i nie oglądając się wkroczył do posiadłości... Głównymi drzwiami. Nie było nikogo, kto mógłby go zatrzymać.
Nigdy nie był szczególnym estetą, jednak na widok samego głównego holu poczuł, jak serce ściska mu się w piersi. Podłoga zawalona brudnymi kocami i jukami, między którymi walały się puste butelki i resztki jedzenia. Tapety zerwane, poplamione winem i strugami moczu. Meble potrzaskane, portrety podarte, z książek ktoś zrobił ognisko. Okna wybite i prowizorycznie zabite deskami. Nawet gdyby istniała szansa na odzyskanie posiadłości, Garrett w życiu nie pozwoliłby, aby pani Moira to zobaczyła.
Odwiedził jeszcze kilka pomieszczeń: nie wyglądały lepiej. W bibliotece podarte i obszczane książki walały się po ziemi, pokoje gościnne przypominały chlewy. Powietrze cuchnęło przetrawionym alkoholem, zgnilizną i zastanym moczem. Garrett myślał, że się porzyga.
Nie spotkał nikogo, jednak gdy tylko zaczął zwiedzać posiadłość, ogarnęło go dziwne uczucie, jakby...
Witaj, Garrecie.
Odwrócił się błyskawicznie, w pół ruchu dobywając sztyletu.
- Jeremi?
Z kłębiącej się za nim ciemności wychynęła sylwetka.
Tak. To moje imię. Dziękuję, że mi o nim przypomniałeś.
Dopiero teraz chyba zauważył trzymany przez złodzieja sztylet.
Schowaj to, Garrett. Co chcesz osiągnąć? Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył. Ale po co miałbym to robić?
- Kto wie? Może miałbyś ochotę skończyć to, co zacząłeś – powiedział złodziej, ale broń schował. - Czy słusznie rozpoznałem cię u mojego boku podczas tej farsy, którą zgotował nam Orland?
Masz na myśli swój proces? Tak, to byłem ja. Szum myśli ucichł na chwilę, ale zaraz znów się rozpoczął: Ale dlaczego uważasz, że chciałem cię zabić? Pozwoliłem ci odejść.
- Wyrzuciłeś mnie przez okno – poprawił chłodno Garrett.
Musiałem. Miałem rozkaz. Jako Egzekutor nie miałem dość wolnej woli, aby się przeciwstawić. Ale coś we mnie... nie wiem, czy człowiek, którym byłem, czy Glify, z którymi stanowiłem jedność... Nie chciało, żebyś umarł. Jedyne, co mogłem zrobić, to usunąć cię z mojego zasięgu.
- To wiele tłumaczy. Także to, dlaczego twoi bracia zachowywali się jak ostatnie ofiary.
Tak. Paskudne uczucie. Z jednej strony musieliśmy cię zabić, z drugiej – nie mogliśmy. Glify wpłynęły na nas, zmąciły nasze umysły, przytępiły wzrok i słuch, wysłały za fałszywymi tropami. Dlatego... zawiedliśmy.
- A jak znalazłeś się tutaj?
A gdzie miałem się podziać? Potworne rzeczy stały się ze Strażnikami po zniknięciu Glifów. Tutaj... Może się do czegoś przydam.
Garrett zmełł w ustach przekleństwo. Musiało dojść do naprawdę złych rzeczy, skoro Jeremi – porządny chłopak, jak go zapamiętał - wolał towarzystwo Archera od kolegów po fachu.
- Cóż, to trochę... komplikuje sprawę. Bo widzisz, przyszedłem tu zrujnować twojego pracodawcę.
Zapadła cisza. Egzekutor stał w zupełnym bezruchu, jak posąg wykuty z żywego cienia. Jego twarz tonęła w mroku – zresztą, pewnie i tak nosił maskę.
Jak zamierzasz to zrobić?
- Jeszcze nie wiem – odparł machinalnie. - Znaleźć jakieś kompromitujące dokumenty, dostarczyć odpowiednim władzom...
Jakie dokumenty?
- Ech... powiązania z Aidenem Shepardem, przede wszystkim. Wrobił mojego kumpla w morderstwo jakiegoś gościa. Obiecałem Młotkom, że znajdę prawdziwego mordercę w zamian za jego życie.
Cóż, no to właśnie go znalazłeś. To ja wykonuję większość zleceń od Archera i Sheparda.
- Więc on też tutaj jest?
Tak, zajmują pokoje na górze. Shepard w głównej sypialni, a Archer w tej z wieżą widokową.
- Ach tak.
Więc? Wydasz mnie Młotkom?
- Zgłupiałeś? - żachnął się. - Ja nie zapominam o przyjaciołach. Nawet jeśli oni zapomnieli o mnie – dodał z przekąsem.
Mówiłem ci, miałem rozkazy...
- Wiem. - Uciszył go gestem. - Nie zmienia to faktu, że próbowałeś mnie zabić. Ale mniejsza z tym. Cóż. - Westchnął. - Miejmy nadzieję, że wydanie zleceniodawców uciszy zapędy świątobliwych braciszków. A ciebie jakoś ukryjemy dopóki ta cała sprawa nie ucichnie.
Dziękuję.
- Taaa.
Mogę ci pokazać, gdzie Archer przechowuje swoje księgi.
- Niech zgadnę: w tajnym pomieszczeniu w podziemiach?
Skąd...?
- Byłem tam już. I wiem jak się tam dostać. Lepiej wymyśl jakiś lepszy sposób, aby mi podziękować.
A to dziwne, bo wydawało mi się, że wiemy to tylko Archer, ja i ten mały Mechanista, który instalował zamek.
- Tybalt? - Jeremi skinął głową, a Garrett z trudem pohamował cisnące się na usta przekleństwa. Ta szuja już nawet nie patrzyła, dla kogo pracuje. Ku chwale Budowniczego, taka jego mać! - W porządku. Prowadź więc.
Egzekutor skinął głową, odwrócił się i zniknął w mroku.
- Tylko weź jakąś świeczkę albo coś! - krzyknął złodziej. Po chwili ciemność rozjaśnił pojedynczy błysk i ciepły blask świecy oblał sylwetkę zabójcy. Jeremi był nieco wyższy od Garretta i bardziej barczysty. Ubrany w mocno znoszony, czarny strój i ciemną opończę, z mnóstwem pasków, z których zwisały noże, strzałki i inny ekwipunek, którego zastosowania Garrett mógł się tylko domyślać. Tak jak się spodziewał, jego twarz skrywała maska – nie egzekutorska, ale zwykła teatralna maska, wyglądająca, jakby wygrzebał ją z jakiegoś śmietnika.
Poruszał się jak przedłużenie ciemności.
Poprowadził złodzieja do dawnego gabinetu kapitana. Przed drzwiami stał pirat – pierwszy przytomny, jakiego spotkali, choć Garrett miał wrażenie, że ten stan nie potrwa długo. Kiwał się jak trzcina na wietrze, a powietrze wokół niego miało więcej procentów, niż piwo w niektórych karczmach.
Ja się nim zajmę.
Nie czekając na odpowiedź Jeremi podszedł do pirata i szybkim, ledwo zauważalnym ruchem skręcił mu kark.
- Nie musiałeś go zabijać – powiedział Garrett, nie kryjąc niesmaku.
Czyżbyś nagle zaczął brzydzić się przemocą?
Telepatia kiepsko nadawała się do przekazywania uczuć, ale złodziej był prawie pewien, że słyszy w myślach Egzekutora nutkę kpiny.
Poza tym, nawet gdybym ja go oszczędził, zabiłby go sam Archer za niedopełnienie obowiązków. Nawet zanim dopadliby ich Młotodzierżcy.
- Ta, świetnie. Po prostu... Weź mnie zaprowadź.
Jeremi pchnął drzwi od gabinetu i wkroczył do środka. Złodziej podążył za nim. Pomieszczenie wyglądało zdecydowanie lepiej, niż reszta rezydencji – widocznie Archer szybko je sobie upatrzył i uchronił przed swoimi nieokrzesanymi podwładnymi. Znalazło się tu nawet trochę nowych sprzętów, w tym gobelin przedstawiający trzy srebrne łuki na niebieskim tle. Garrett przypomniał sobie, że Archer jest podobno wnukiem bękarta czwartego kuzyna ze strony matki jednego z przodków Lorda Bradleya, którego herbem był właśnie łuk refleksyjny stylizowany na kształt litery „B”. Ciekawe, co obecny lord by pomyślał, widząc taką profanację.
Nie poświęcając tej idei głębszego namysłu złodziej szybko dopadł przeszklonej szafki i wyjął z niej butelkę drogiego koniaku, kilka srebrnych kieliszków o ściankach zdobionych starannie tłoczonym wzorkiem i pasującą do zestawu paterę, z której uprzednio wyjadł garść suszonych owoców, wpychając je sobie naraz do ust. Na górnej półce leżał też nieduży globus w oprawie inkrustowanej złotem i szafirami wielkimi jak przepiórcze jaja. On również powędrował do torby. Dopiero wtedy złodziej zainteresował się swoim kompanem, który stał, wyraźnie zniecierpliwiony, z rękami założonymi na piersi, obok ciężkiego biurka.
- Zaraz – mruknął złodziej i zaczął przetrząsać szuflady. Znalazł złoty pierścień zdobiony znanym już herbem trzech łuków i kilka listów, z których część złożył i schował do kieszeni, ale to mało, wszystko mało. - No dobra, to co z twoim sekretem?
Egzekutor ujął leżący na biurku kałamarz – uniósł się nieco, ale nie oderwał od powierzchni blatu – i obrócił: trzy razy w prawo, dwa w lewo i znów trzy w prawo. Potem odłożył go na miejsce.
- I już?
Już.
Nie mógł opanować swego rodzaju rozczarowania, ale nie miał wątpliwości, że sam w życiu by na coś takiego nie wpadł. Czym prędzej podążył za Jeremim do Północnej Galerii – teraz wyposażonej w nowe, solidne drzwi z jeszcze solidniejszym zamkiem, którego pokonanie zajęło złodziejowi dobrą chwilę.
Wiesz, w sumie mogłeś podejść do Archera i wziąć jego klucz. Jest w tajnym schowku u wezgłowia łóżka.
- To teraz mi to mówisz? - mruknął złodziej, gdy zamek szczęknął po raz ostatni i odpuścił.
Garrettowi na moment odebrało mowę. To tutaj Archer trzymał łupy zebrane przez podległych mu piratów: worki kawy, herbaty, przypraw, wielkie słoje z bakaliami, głowy cukru, bele jedwabiu i złotogłowiu, meble z prinkijskiego cyprysu, skrzynie cyrickiej porcelany.
- Wiesz co – powiedział, patrząc na to wszystko. - Potrzymaj mi drzwi, a ja szybko po coś skoczę...
Po co?
Ale Garretta już nie było. Udał się do kuchni, gdzie z półek zebrał złote talerze i kielichy, ale także kilka pustych, zakurzonych puszek. Z jednej wytrząsnął martwego karalucha.
Wrócił do Galerii, gdzie Egzekutor posłusznie trzymał drzwi. Nie patrząc na niego podszedł do jednego z worków i rozciął go ostrożnie, uwalniając strumień ciemnobrązowych ziaren wprost do podstawionej puszki.
- Kawa mi się kończy – oznajmił z rozbrajającą szczerością, bardziej czując, niż widząc, karcące spojrzenie Egzekutora.
Jesteś... niesamowity.
- Oj tam. Masz, weź sobie daktyla. – Czekając, aż puszka się napełni, zdążył już dobrać się do słoików z bakaliami.
Co to jest?
Egzekutor wyciągnął jeden z owoców i przyjrzał się mu podejrzliwie.
- Daktyl.
Wygląda jak zdechły karaluch.
- Nie marudź, dobre są.
Taaa. Heh. Zawsze uwielbiałeś słodycze.
- Heh. Nigdy nie miałem okazji się ich najeść.
Opuścił głowę, jakby zawstydzony. Zauważył, że puszka z kawą jest już pełna, więc zamknął ją i podsunął drugą. Cukier. Też mu się skończył. Unikając wzroku Egzekutora podszedł i wpakował do torby kilka brył. Po krótkim namyśle poświęcił resztę puszek na bakalie. Orzechy, suszone figi, morele i daktyle, rodzynki, kandyzowana skórka pomarańczy i płatki kwiatów. Gdzie człowieka na jego pozycji byłoby stać na takie rzeczy? A Jeremi miał rację: Garrett lubił słodycze. I Mel też. Pod tym względem idealnie się zgadzali.
Zebrawszy łupy podążył za byłym Egzekutorem w głąb tajnego pomieszczenia. Wyglądało prawie tak, jak je zapamiętał: pośrodku biurko, za nim skrzynia. Zajrzał do niej, kierowany czystą ciekawością i aż mu dech zaparło.
Dobrze się czujesz?
Pokręcił głową. Skrzynia była pełna złota.
- Poczekaj tutaj – polecił i popędził na górę.
Garrett! - dobiegło go tylko, ale nie zważał na to. Przysunął belę jedwabiu, aby w razie czego zablokowała drzwi i rozejrzał się. Nie musiał długo szukać: z rozprutego worka wciąż sypały się ziarna kawy. Garrett potrząsnął nim, aby przyspieszyć opróżnianie, a po chwili namysłu rozpruł też drugi. Piraci w każdej chwili mogli wrócić, ale cholera... tyle złota!
Gdy wrócił na dół, Jeremi wyglądał na nieźle wkurzonego, na ile ktoś pozbawiony twarzy i zupełnie nieruchomy może sprawiać jakiekolwiek wrażenie.
- Ani słowa – polecił złodziej i rzucił mu puste worki. - Pakuj.
Co?
- Złoto. Pakuj do worków. A ja przejrzę papiery.
No chyba kpisz!
- Chyba nie chcesz, żeby to wszystko trafiło się Młotkom?
Gdyby miał głos, kląłby pod nosem, jednak w obecnym stanie cała wiązanka, którą puścił, bez przeszkód dotarła wprost do mózgu Garretta. Ten nie przejął się zbytnio; sam rozsiadł się wygodnie na kapitańskim krześle i zaczął przetrząsać szuflady biurka. Skrzyneczka pełna pereł pierwsza znalazła drogę do jego torby. Zaraz za nią kilka żeglarskich przyrządów, których przeznaczenia nawet nie próbował zgadywać, ale wyglądały na drogie, więc je wziął. Potem przyszedł czas na księgę rachunkową: przejrzał tylko ostatnie strony i ostrożnie wyciął te najbardziej interesujące. To samo zrobił z dziennikiem.
- Muszę się jeszcze przejść na górę – oznajmił.
Co?
- Słyszałeś. Więcej tu brudów niż na wysypisku, ale nic, co dotyczyłoby mojego kumpla. Czy Shepard prowadzi dziennik?
Nie jestem pewien, czy ten dureń w ogóle potrafi pisać.
Garrett zmełł w ustach przekleństwo.
- Trudno. Poczekaj tu na mnie. I zabezpiecz jakoś te worki. Postaram się niedługo wrócić.
Garrett...
- Ja też nie jestem z tego zadowolony – warknął poirytowany. - Ale Młoty nie popuszczą, dopóki niedostaną czegoś konkretnego. Po prostu muszę to zrobić.
I pognał na górę. Pokoje we frontowej części domu stały w ruinie, ale te w głębi zachowały się w prawie niezmienionym stanie. Garrett najpierw trafił na sypialnię Archera – tą, połączoną z biblioteczką i wieżą widokową. Z jej szczytu Garrett ujrzał przystań: dwie łodzie płonęły wesoło, podczas gdy malutkie ludziki biegały wokół nich jak mrówki wokół mrowiska, trzecia zaś szykowała się do wypłynięcia w pogoń za ginącym wśród coraz to większych fal najeźdźcą. Ten widok trochę go uspokoił: miał jeszcze dużo czasu. Tymczasem poczęstował się inkrustowanym srebrem i diamentami teleskopem, złoconym zegarem i kilkoma świecznikami.
Wtedy przyszła pora na Sheparda. Dawna sypialnia kapitana Moiry. Żadnej alternatywnej drogi. I jeden strażnik przed drzwiami, zbyt czujny, aby złodziej mógł go ominąć. Z rezygnacją nałożył strzałę gazową na cięciwę. Wymierzył, strzelił; mężczyzna zwalił się bezwładnie na ziemię, otulony zielonożółtą chmurą gazu. Garrett zaciągnął go do kąta, po czym, tknięty przeczuciem, skierował się do drzwi łazienki. Był pusta i sądząc po oparach kurzu, nieużywana. Ale człowiek krążący nerwowo przy kominku po drugiej stronie nie spodziewał się od jej strony gości. Garrett zdołał nawet wślizgnąć się do pokoju i powoli przepełznąć w stronę łóżka, całkowicie niezauważony.
Aiden Shepard był wysokim mężczyzną o tułowiu przypominającym beczkę i karykaturalnie krótkich kończynach. Posiadał jednak coś, co nie pozwalało długo się z niego śmiać: tłustą, poznaczoną bliznami twarz, która w lepszych czasach stanowiłaby ekspresowy bilet do Rozpadlin. Ubrany był w żółtą tunikę i skórzane getry wpuszczone w wytarte i brudne jak nieszczęście trzewiki. Krążył niespokojnie, raz po raz podchodząc do okna i wyglądając, jakby zapomniał, że najciekawsze rzeczy dzieją się po drugiej stronie budynku.
Pokój był w gorszym stanie, niż ten zajęty przez jego partnera: łóżko przypominało barłóg, cuchnęło jakby ktoś w nim umarł; wokół walały się puste butelki i gnijące resztki jedzenia, meble pokryte były bliżej niezidentyfikowanymi plamami, blaty porysowane, szuflady wyłamane. Garrett cicho, ale pospiesznie przeszukał szafki. Trochę łupów ukrytych przed wzrokiem kamratów, niedziałający zegarek kieszonkowy, jeszcze kilka butelek, list od kochanki. W końcu: jest! Dziennik! Złodziej usiadł w kącie i przejrzał go szybko. Pismo było prawie nieczytelne, ale szkolono go w odcyfrowywaniu nawet najgorszych bazgrołów, więc jakoś sobie poradził. Gorzej było z brudnymi i posklejanymi kartkami, wysmarowanymi jak nie tłuszczem, to alkoholem. Garrett nie należał do osób przesadnie dbających o estetykę, ale nawet on na widok tego klął pod nosem. Tak się nie robi z książkami!
W końcu zrezygnował i po prostu cisnął dziennik do torby; niech Młotki się z tym męczą. Upewnił się, że Shepard nie patrzy i wyszedł, już głównym wyjściem. Szybko wrócił do Jeremiego. Jeśli przedtem Egzekutor był wściekły, to teraz chyba zabrakło mu słów. Garrett nawet na niego nie patrząc podniósł jeden z worków – mieszczący zaledwie połowę tego, co mógłby, gdyby Egzekutor przyłożył się do swojej pracy, ale już trudno. Po chwili jednak cofnął się i wyciągnął dwie sakiewki; do każdej wsypał odliczoną ilość monet.
Dopiero wtedy zabrał pakunek i wyszedł. Jeremi czekał na niego przy szalupie.
Proszę, Garrett, powiedz, że to żart.
- Nie – odparł złodziej i zapakował worek ze złotem pod ławkę.
Wiesz, słyszałem, jak ludzie Archera mówili, że dzisiejszej nocy ma się rozpętać sztorm.
- Noo...
Nawet stąd słyszę fale.
- I co z tego?
Cóż... Zastanawiam się tylko, jak długo uda ci się utrzymać tą łupinkę na wodzie.
- Jakoś damy radę.
Jeremi nie odpowiedział. W istocie był tak zaskoczony, że nawet nie protestował, kiedy Garrett wciągnął go do łodzi i wepchnął w dłonie wiosła.
Jakby co to pamiętaj: ratuj życie, a nie złoto.
Złodziej tylko prychnął.
Póki byli w jaskini, płynęło się łatwo, choć i tu fale były mniej spokojne, niż ostatnio. Jednak Egzekutor miał rację i wkrótce także złodziej usłyszał narastający powoli huk. Kiedy opuścili bezpieczną przystań, morze uderzyło w nich całą swoją furią. Pierwsza fala zalała szalupę niemal do połowy i Garrett pomyślał, że zabieranie ze sobą worków ze złotem mogło wcale nie być takim dobrym pomysłem. Przez chwilę w jego głowie zaświtała myśl, czy aby nie wyjdzie lepiej, wyrzucając je za burtę, ale zaraz zniknęła, zastąpiona wartkim potokiem liczb.
To gówienko nie wytrzyma zbyt długo – rzucił Jeremi, ale uparcie wiosłował. Garrett w tym czasie opróżnił jedną z puszek, które zabrał z kuchni i zaczął wybierać wodę z dna szlupy.
Ty tak poważnie?
- A masz lepszy pomysł? - krzyknął, ale nie był pewien, czy jego krzyk przebił się przez fale i dotarł do uszu Egzekutora. Fakt: żaden z nich nie pomyślał o zabraniu wiadra. A z wieży widokowej fale wcale nie wyglądały na tak wysokie.
Uwaga!
Kątem oka Garrett dostrzegł potężny, mroczny kształt, sunący prosto na ich łupinę. To koniec, przeszło mu przez głowę. Zginiemy.
Kształt jednak zatrzymał się o kilka cali od burty ich łodzi, a po chwili z jego szczytu zsunęła się sznurowa drabinka. Garrett bez chwili namysłu złapał ją z takim zapałem, jakby miała zaprowadzić go prosto na suchy ląd.
- Bierz worki – rzucił tylko do Jeremiego. Strażnik posłał mu telepatycznie soczystą wiązankę, Garrett z satysfakcją zauważył jednak, że brzmi ona sztucznie, jakby ktoś próbował niezdarnie łączyć słowa, które usłyszał z różnych źródeł, ale którymi nigdy się nie posługiwał; niektórych Egzekutor nauczył się u niego, kiedy jeszcze obaj byli uczniami.
Ktoś pomógł mu wdrapać się na pokład, do którego natychmiast przylgnął. Ktoś jednak podniósł go gwałtownie i prawie wykrzyczał do ucha:
- Kim jest twój nowy przyjaciel?
Garrett ledwo go słyszał przez huk fal. Worki z pieniędzmi z brzękiem upadły na pokład, ale to również zagłuszyły fale. Jeremi zgrabnie przeskoczył za nimi.
- Stary wspólnik – odwrzasnął. - Zabierz nas stąd.
Curtis – bo był to on – wyszczerzył tylko zęby i klepnął go po plecach, po czym oddalił się, by wykrzyczeć do załogi kilka rozkazów, które lądowemu złodziejowi nie powiedziałyby nic, nawet gdyby zdołał je dosłyszeć.
Wkraczając na pokład statku Garrett łudził się, że będzie lepiej; nie było. Statek kołysał się, momentami stając niemal dęba, bom latał gdzie chciał, zwinięty żagiel dawno trafił szlag. Złodziej podpełzł na dziób statku i przycupnął w najmniejszym kąciku, nie śmiąc podnosić głowy. Jeremi podszedł do niego – spokojny, wyprostowany, podtrzymując się tylko burty. Garrett popatrzył na niego z niechęcią.
Gdybym wcześniej wiedział, że tak łatwo cię rozłożyć...
Złodziej zamknął oczy. W tej chwili łódź znów poszybowała do góry i poczuł, jak słodycze, którymi się wcześniej obżerał szukają drogi na zewnątrz.
- Nie boję się morza – krzyknął, nieco wbrew sobie. - Tylko kiedy się tak zachowuje...
Jeremi posłał mu telepatyczny odpowiednik kpiącego prychnięcia, po czym rzucił wory ze złotem obok niego i rozłożył się na nich. Garrett zauważył, że kilku członków załogi rzuca im co jakiś czas zaciekawione spojrzenia. Chyba nie mieli wątpliwości co do tego, co mogło tak bardzo zainteresować Mistrza Złodziejskiego.
- Co z ludźmi Archera? - krzyknął Garrett, widząc nadchodzącego Curtisa. Pirat poruszał się po rozchybotanym pokładzie z równą pewnością, z jaką złodziej poruszał się po najspokojniejszym lądzie.
- Wrócili do swojej przystani! – odkrzyknął. - Banda tchórzy! Gdybym miał tylu ludzi, co za dawnych czasów, w życiu nie pozwoliłbym, aby te szczury obsiadły dom Kapitana. Co za hańba!
Pokręcił głową, ale gdy jego wzrok przypadkiem trafił na worki, o które opierał się Jeremi, znieruchomiał.
- Gdybyś był łaskaw podejść bliżej, mam ci coś do zakomunikowania – oznajmił Garrett. Pirat nie dał sobie dwa razy powtarzać. Gdy zbliżył się wystarczająco, złodziej upewnił się, że swym ciałem zasłania widok reszcie załogi, a potem wyjął zza pazuchy jedną z wypełnionych wcześniej sakiewek. - Daj to pani Moirze – burknął, wciskając sakiewkę w ręce pirata. Kapitan mu ufał, więc chyba on też mógł. Po chwili wahania wyjął drugą, widocznie mniejszą i dorzucił: - A to rozdaj chłopakom. Zasłużyli.
Gdy pozbywał się złota, jego dłonie drżały jak w febrze. Było to, oczywiście, tylko i wyłącznie wynikiem choroby morskiej. Niczego innego.
Curtis schował pierwszą sakwę, drugą zaś ważył w dłoniach. Minę miał niepewną. Garrett pomyślał, że jeśli zażąda więcej, to chyba go trzaśnie.
Po dłuższej chwili Curtis uniósł głowę.
- Edwina... Nie jest już panią Moirą.
Garrett spojrzał na niego z uwagą. A to szczwany lis.
- Gratulacje – powiedział chłodno, gdyż w międzyczasie wpłynęli już do portu, gdzie falochrony odcięły ich od największych fal i można było w miarę spokojnie rozmawiać. - Pamiętaj więc, że jeśli kiedykolwiek jej uchybisz, będziesz miał ze mną do czynienia.
- Dlaczego? - Garrett spojrzał nierozumiejącym wzrokiem. - Dlaczego tak cię to obchodzi los Edwiny?
Garrett sam nie był pewny.
- Pamiętasz... Kiedy ja obrabowałem, o na w zamian wysłała mi list z podziękowaniami i butelkę wina?
- Zostawiłeś jej spadek.
- Tak, cóż. Nie mogłem przecież pozwolić, żeby umarła z głodu.
- Nie dopuściłbym do tego – zapewnił uroczyście Curtis. Przez twarz Garretta przebiegł grymas.
- To dobrze. Tak czy inaczej, to było... miłe. A... nie byłoby dobrze, gdyby tak miłą osobę spotkały takie niemiłe rzeczy – spojrzał błagalnie na pirata, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie pierdoły wygaduje, ale ten odpowiedział mu spojrzeniem najzupełniej poważnym. Rozumiał. Skinął tylko głową i oddalił się, gdyż dobijali właśnie do brzegu i musiał znów wydać parę rozkazów.

* * *

Gdy dobili do brzegu, Garrett, wciąż zielony na twarzy, bez słowa opuścił diabelski pojazd i przytrzymując się belek pomostu z drżeniem i ulgą rzucił się w stronę stałego lądu.
I co teraz?
- Teraz? - Uniósł wzrok, wcześniej z lubością poddany kontemplacji brukowych kamieni. - Teraz idziemy do banku.
Złodziejskiego banku?
Na wargach złodzieja wykwitł słaby uśmieszek.
- Tak jest.

* * *

Ach. Bank.*
Stali właśnie naprzeciwko jednej z tytanicznych podpór Łupkowego Mostu. Przed nimi wznosiła się się potężna ściana, której kamienie były prawie niewidoczne pod kobiercem mchów. Tylko wznoszący się na nieokreślonej wysokości most chronił ich przed wciąż zacinającym deszczem, ale nie mógł już powstrzymać lodowatego wiatru.
Garrett podszedł do ściany i bez wahania położył dłoń w pewnym szczególnym punkcie, który tylko z pozoru nie wyróżniał się na tle innych miejsc. Po chwili dłoń tą otoczyło widoczne tylko dla wybranych oczu błękitne światło, które zaraz rozlało się dookoła, tworząc dużą, prostokątną plamę. Po chwili jednak plama ta zniknęła – a wraz z nią fragment ściany, ukazując ciemne, ponure wejście.
Więc Glify wciąż działają?- i znów: choć telepatia nie nadawała się do przekazywania uczuć, złodziejowi wydawało się, że wyczuwa w myślach Egzekutora podniecenie.
- Jeśli je o to poproszę – oznajmił chłodno, po czym zniknął w przejściu. Zainstalowane w suficie kryształy wyczuły jego obecność i rozbłysły bladym, błękitnym światłem. Jeremi podążył za nim. Głowę opuścił w dół, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.
Niewysokie schody, otoczone starannie wymurowanymi ścianami prowadziły do niewielkiej kryjówki. Składała się ona z czterech pokoi, na styku których znajdowało się pokaźne palenisko. Pierwszym pokojem była biblioteczka, zawierająca wszystkie książki, które mogłyby się przydać w wyjątkowych sytuacjach. Stało tam też niewielkie biureczko z przyborami do pisania. Po lewej otwierały się drzwi do niewielkiej kuchenki i jadalni zarazem, skąd na prawo wchodziło się do niewielkiej sypialni, zawalonej składanymi łóżkami i zwiniętymi śpiworami. W końcu, na wprost od wejścia i na lewo od sypialni znajdował się niewielki magazynek. To tam Garrett ulokował swoje pieniądze, pomiędzy workami z suchym prowiantem, a poniżej półek z bronią.
Garrett... – zaczął niepewnie Jeremi, gdy złodziej odwrócił się, by jak najciaśniej upchać worki ze złotem pomiędzy resztą zrabowanych kosztowności.
- No?
Jeśli umiesz przywrócić działanie Glifów... Czy mógłbyś na powrót zrobić ze mnie Egzekutora?
- Nie.
Ale...
- Nie! - krzyk był tak gwałtowny, że były Strażnik aż się wzdrygnął. - Sam wybrałeś taki los, żyj z tym teraz! Łatwo ci było być Egzekutorem: żadnej myśli, żadnej wątpliwości. Żadnej... odpowiedzialności. Myślisz, że ja nie chciałbym, żeby ktoś przejął odpowiedzialności za mnie? Ale nie: wy, Strażnicy, wypięliście się i zajęliście jakimiś durnotami, a ja zostałem z całym tym syfem. Więc skoro ja mogę odpowiadać za siebie i za Miasto – wstał i odwrócił się gwałtownie, kierując palec w stronę Egzekutora – Ty także możesz!
Jeremi już nie odpowiedział.
- A teraz – powiedział Garrett, już całkowicie spokojnie. - Wracamy do domu.

* * *

Mel otworzyła, naburmuszona jak zwykle.
- Otwarłaś już drzwi? - spytał Garrett.
- Nie – syknęła, wyraźnie zdenerwowana i odwróciła się godnie, by nałożyć mu kolację. Albo, patrząc na jaśniejące już niebo, śniadanie.
Jeremi spojrzał pytająco na złodzieja.
- Zawsze gdy wychodzę – wyjaśnił - zamykam ją w pokoju i zostawiam na biurku wytrychy. Ona ma się wydostać i zrobić mi jeść.
Nie łatwiej byłoby, ja wiem, pokazać jej jak się to robi?
- Przekazałem jej całą swoją wiedzę. Teraz musi ją opanować.
Dopiero wtedy dziewczynka zdała sobie sprawę z obecności drugiego człowieka.
- Kim jest twój gość? - spytała agresywnie.
- Gościem – odparł chłodno Garrett. - Jemu też nałóż jeść.
Więc, dziewczynka ma się wydostać z pokoju i ugotować ci obiad.
- A jak tego nie zrobi, to wraca na ulicę.
Nie za ostro? Poza tym, jak się wydostaje, skoro nie otwiera drzwi?
- Łajza nauczyła się wychodzić oknem. Nie przejmuj się, krzywda jej się u mnie nie dzieje.
Mel nałożyła im tymczasem jeść i zniknęła w swoim pokoju – do którego klucz Garrett zostawiał zwykle na stole, tak, żeby widziała go przez szparę w drzwiach, ale nie mogła dosięgnąć – popatrując tylko ukradkowo na nieznajomego, do którego Garrett mówił, jakby z nim rozmawiał, mimo że ten nie wydał najmniejszego dźwięku.
- Więc – oznajmił Garrett, zasiadając na krześle i zabierając się do jedzenia. - Mów, co wiesz.
O czym?
- O nastrojach panujących w zachodnich prowincjach Sułtanatu Prinkijskiego. - Zauważył, że Jeremi usiadł tak, aby jego twarz pozostała niewidoczna gdy zdjął maskę, aby coś zjeść. A połykał łapczywie, jakby od dawna nie miał nic w ustach. A przynajmniej nic takiego – Mel może i była młoda, ale zdążyła już poznać wszystkie tajniki kuchni, a to dzięki wstawiennictwu Jenivere, zanim tej do końca odpaliło. - A najlepiej o Strażnikach.
Jeremi odłożył łyżkę, choć przecież nie potrzebował ust, żeby mówić. Niemniej chyba uznał powagę sytuacji, bo postarał się wyglądać tak poważnie, jak to możliwe bez ujawniania twarzy.
Nie mogę ci wiele powiedzieć, bo sam niewiele wiem. Po zniknięciu Glifów zapanował chaos. Thackery próbował to opanować, ogłosił się Pierwszym Strażnikiem i zginął jaki pierwszy, tego samego dnia. Potem część z nas rozpierzchła się, nie chcąc mieć z tym nic wspólnego, reszta zaczęła walczyć: o władze, o to, kto ma rację, o to, co zrobić. Część chciała twojej śmierci, inni gotowi byli uznać cię za boga, jeszcze inni uznali, że nadeszły niezapisane czasy i wszyscy jesteśmy zgubieni; położyli się i czekali na śmierć. I śmierć nadeszła.
Zamilkł na chwilę, a gdy kontynuował, w jego myślach zaszła jakaś dyskretna, niezbyt określona zmiana.
Musisz zrozumieć, że większość Strażników traktowała nas w najlepszym razie jak przedmioty. Mieli trochę racji: byliśmy... maszynami do zabijania. Pozbawieni własnej woli, pragnień... wątpliwości. To była łatwa droga, ale tylko więzy, jakie narzucały nam Glify pozwalały nie czuć, jak bolesna. Gdy Glify przestały mieć nad nami kontrolę... wielu chciało zemsty. Lylę dopadli i gwałcili tak długo aż nie mogła krzyczeć... ani drgnąć. Potem poderżnęli jej gardło. Andrusa przybili do drzwi Siedziby i wypatroszyli jak wieprza. Orrisa spalili żywcem, Karla – rozerwali na strzępy. Na początku wciąż trwała telepatyczna więź, która nas łączyła. Ja... czułem ich bestialstwo. Ich satysfakcję. Nie mogłem tego znieść. Uciekłem.
Ukryłem się w kanałach. Kradłem ubrania i jedzenie aby przeżyć. Nie mogłem mówić, aby porozumieć się ze zwykłymi ludźmi, a Strażników nie odważyłem się szukać. Nie wiem, ile czasu tak trwałem. Pewnego dnia... spotkałem grupę ludzi. Żądali pieniędzy. Nie mogłem ich dać, bo nic nie miałem, ale też nie mogłem im tego powiedzieć. Zaatakowali mnie. I zginęli. Następnego dnia przyszli ich koledzy, ich również zabiłem. Trzeciego dnia zaś... przyszedł do mnie ich szef. Timmy Archer. Zorientował się, że ja sam jestem wart więcej, niż wszyscy jego podwładni razem wzięci i zaproponował mi współpracę. Zgodziłem się. Jakie miałem wyjście?
Jego ludzie nienawidzili mnie i bali się. Nie było sposobu, aby się z nimi porozumieć. Ale przynajmniej słyszałem ludzką mowę, czasem mówili nawet do mnie, choć były to głównie rozkazy. To... chyba najlepsze, na co mogę liczyć.

Zamilkł. Garrett przez dłuższą chwilę też nie odpowiadał i w pokoju panowała cisza, przerywana jedynie nerwowym oddechem Mel, która podsłuchiwała pod drzwiami i myślała, że się nie zorientowali.
- Więc nie wiesz, gdzie są inni? - spytał po chwili złodziej.
Nie mam pojęcia. Zresztą, od kiedy tak ci zależy?
- Od kiedy na ulicach wybuchła regularna wojna, a ci, którzy mieli temu zapobiec bawią się w berka – odwarknął. - Słuchaj, kiedy po raz pierwszy wplątałem się w ten syf z przepowiedniami, śmiałem się i kpiłem. Za drugim razem, nie dopuszczałem do siebie takiej możliwości. Ale po trzecim nie mogę już tego negować. Jestem Strażnikiem, w porządku. Los świata leży w moich rękach, no dobra. Ale... co ja mam z tym, do cholery, zrobić? Po raz pierwszy w życiu jestem otwarty na propozycję. I ich nie słyszę.
Cóż, to chyba trochę za późno...
- Nie pierdol, Jeremi, tylko zastanów się, co ci durnie mogli ze sobą zrobić?
Cóż mogę ci powiedzieć, Garrecie? Gdzie szukałeś?
Złodziej potoczył ręką, jakby chciał powiedzieć: w całym Mieście.
- Główne budynki, z tego co zauważyłem, zostały zabarykadowane.
Owszem, a gdy wdarł się do nich motłoch, niczego nie znalazł.
- Więc sprawdziłem kilka kryjówek. Wybrzeże, siedzibę i tunele w Dolnych Zamkach i Zadymionej Dzielnicy. Magazyn w Dokach, Kamienicę w Przedmościu. Wieżę Gargulców i Zapomnianą Kryptę.
I co?
- Nic. Wszędzie pusto. Trochę rozrzuconych książek, jakieś graty. Tu i ówdzie trup. Potem słyszałem, że wielu ich wyłowili z rzeki albo wynajdywali w od wieków opuszczonych odcinkach katakumb.
Egzekutor pokiwał głową.
Mówiłem ci, trup ścielił się gęsto.
- Tak.
Sprawdzałeś w instytucjach publicznych?
Uniósł głowę i spojrzał na Egzekutora z nadzieją, ale jego twarz wciąż pozostawała niewidoczna i nie sposób było stwierdzić, co myśli.
- Jakich instytucjach?
No... Wiesz przecież, że tak potężna organizacja nie mogła istnieć w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości. Mieli swoich ludzi w... Wielkiej Bibliotece? Uniwersytecie Miejskim? Akademii Aldermana? I Muzeum Barońskim, tego akurat jestem pewien. Mógłbyś też spróbować dorwać się do raportów ze śledztwa, jakie prowadziła Straż Miejska albo popytać swoich czerwonych kolegów.
Garrett nie odpowiedział, gapił się tylko na niego z otwartymi ustami.
Ech... Wiesz, Garrett, kocham cię jak brata, ale czasem nawet ja się zastanawiam: gdzieś ty był, kiedy Budowniczy rozdawał rozumy?
- Okradałem go z talentów i szczęścia – odgryzł się. - Ale nie miałem pojęcia, że prowadzili jakieś śledztwo. I Młoty...
Cóż, to chyba logiczne? W końcu skąd mogli wiedzieć, że nie mają do czynienia z jakąś heretycką sektą? Jestem prawie pewien, że próbowali węszyć. A przynajmniej jeden, czekaj, jak on się nazywał? Drept? Chyba tak. Taki, co to lubił wścibiać nos w nieswoje sprawy.
Garrett zmełł w ustach przekleństwo.
- Ile się dowiedział?
Mnie się pytasz?
Wyglądało na to, że powinien złożyć ojczulkowi nieoficjalną wizytę. Dobrze, że wiedział już mniej-więcej, gdzie szukać.
Odchylił się na krześle i zastanowił przez chwilę. Na samym początku Garrett śledził postępy śledztwa za pośrednictwem gazet i nie sądził, aby dzielni strażnicy odkryli wiele więcej. Niemniej można to było sprawdzić. Co do innych miejsc... Skąd, do licha, miał wiedzieć, że Strażnicy mieli wtyki w Wielkiej Bibliotece?
- No dobra. - Zmienił nachylenie i oparł łokcie na stole. - Został nam jeszcze jeden problem.
Jaki?
- Co zamierzasz ze sobą zrobić?
Egzekutor zmieszał się i tym razem było to widać nawet mimo zasłoniętej twarzy.
No... Na początek możesz mi odpalić działkę z tego złota, które wyniosłem na własnym grzbiecie.
Garrett tylko skinął głową
- Mogę. Ale utrzymywanie cię do końca życia nie jest moim wymarzonym planem biznesowym.
Cóż... W takim razie... Bo ja wiem? Poszukam sobie czegoś.
- Nigdy w życiu. Jak cię puszczę wolno, to prędzej czy później znów trafisz do kogoś takiego jak Archer. Nie, sam ci coś znajdę.
Naprawdę?
Nie miał pojęcia, jak to się stało, ale cała sylwetka Egzekutora zdawała się rozpromienić.
- Taaa, coś wymyślę. Jutro o tym pogadamy. A dziś możesz się przespać na fotelu.

* * *

Niemniej, wszystko ma swoją kolej. Najpierw musiał zająć się Basso. Obudził się akurat na czas, kiedy ojciec Drept przyjmował wiernych i raźno powędrował do kancelarii. Minął poczekalnię pełną krzepkich młodzieńców, chcących pewnie zapisać się do Zakonu i załamanych babulinek, chcących pewnie wyciągnąć stąd swoich wnuczków.
Dopiero w korytarzu prowadzącym do gabinetu Mistrza minął go jakiś człowieczek. Wróć. Minął, ale zaraz stanął jak wryty i zawrócił, aby zablokować mu drogę.
- Ja pana znam! - oznajmił nieco piskliwie. Towarzyszący mu zakonnik przewrócił oczami i widać było, że najchętniej wyrzuciłby pasożyta z fraki. Złodziej przez moment przerzucał spojrzeniem od jednego do drugiego zastanawiając się, o co, do licha, może chodzić. - Pan jest Garrett. - Złodziej drgnął. - Czy byłby pan łaskaw udzielić krótkiego wywiadu Trybunie Miejskiej?
Teraz spojrzenie złodzieja zdecydowanie zatrzymało się na zakonniku.
- Czemu on nie jest za kratami? - spytał z ledwo tłumionym wyrzutem. Nie było to dziwne: Trybuna Miejska niemal od początku swojego istnienia robiła, co mogła, aby pokazać Zakon Młota w jak najgorszym świetle. Obecność tu jej przedstawiciela byłą prawie jak...
- A tyś? - odparł Młotodzierżca.
Garrett zmełł w ustach przekleństwo, położył dłoń na ramieniu pismaka i bez słowa odepchnął go na bok. Nie zwracając uwagi na głośne protesty dotarł do gabinetu Drepta. Kapłan siedział za swoim biurkiem, surowością usiłując zamaskować udręczony wygląd.
- Ty żeś to – powiedział niechętnie, jakby obecność Garretta stanowiła kolejny paciorek w długim różańcu nieszczęść, który dzisiaj odmówił. Pamiętając tłum w poczekalni i pismaka na korytarzu Garrett nawet mu się nie dziwił.
- Co tu robił ten pasożyt? - spytał, wskazując ręką drzwi. Drept odpowiedział mu spojrzeniem – o ile to możliwe – jeszcze bardziej niechętnym, niż poprzednio.
- Czytasz li czasem gazety?
Złodziej tymczasem ulokował się na krześle i jakby od niechcenia przejrzał zawartość stojącego z boku regału.
- Czasem – powiedział wymijająco. Drept wyjął z szuflady biurka jeden egzemplarzy i rzucił złodziejowi. Ten tylko spojrzał na tytuł i zagwizdał z podziwem. - "Trybuna Miejska" ujawnia mroczną przeszłość jednego z ojców Zakonu. - przeczytał na głos. - Nieźle. Przypuszczam, że to o tobie?
- A jak myślisz? Był pewien człek, z którym żem odbywał nowicjat. Z tym, że ja żem został kapłanem, on zasię trwoni żywot w miejskich karczmach. Kiedy o mym imieniu zrobiło się głośno w związku z niedawnym... skandalem... ten szakal wywęszył okazję i sprzedał Trybunie zabawną anegdotkę, którą do tej pory znali jeno członkowie Zakonu. No i ty.
- I?
- Umyślałżem, iże lepiej będzie, jeśli te hieny dowiedzą się prawdy ode mnie, miast od mych dawnych towarzyszy, toczonych zawiścią i pogardą. Więc żem zaprosił tego, jak żeś to określił, pasożyta i rzekłem mu, co chciał usłyszeć.
- Z nadzieją, że Sachelman w końcu da ci spokój?
Na ustach kapłana zadrgał leciutki uśmieszek.
- Może – odparł wymijająco. - Aleć, trzy dni minęły. Mów, cożeś znalazł.
- Racja – zreflektował się. - Mam tu coś, co poprawi ci humor, ojcze. - Wyjął zza pazuchy plik dokumentów. - Od czego chcesz zacząć? Piractwo? - Pierwszy papier powędrował na blat. - Przemyt? - Za nim podążył drugi. - Zastraszanie. - I jeszcze jeden. - Morderstwo. - I jeszcze. - Korupcja. - Kolejny.
Drept podnosił je po kolei i przeglądał pobieżnie, a przy każdym jego wzrok rozjaśniał się trochę bardziej. W końcu Garrett nie miał wątpliwości: siedział przed nim już nie zniechęcony klecha, ale ten sam człowiek, którego dwa lata temu prosił o pomoc w znalezieniu wiedźmy. Wtedy przyszedł czas na ostatni dokument.
- Niewolnictwo.
Kapłan oderwał wzrok od papierów i spojrzał zdumiony na złodzieja.
- Niewolnictwo?!
Garrett przytaknął.
- Ludzie Archera porywali z ulicy bezdomne dzieci i sprzedawali prinkijczykom. Jeśli się pospieszysz, znajdziesz jeszcze ostatni transport w skrytce nad bramą – ostatnie zdanie wymówił z wyraźnym obrzydzeniem. Dawno temu on też był bezdomnym dzieckiem; wiedział, że takie życie jest ohydne i bez skurwysynów chcących sprzedać cię w niewolę. Do tego czasu myślał, że uodpornił się na ludzkie okrucieństwo, ale były rzeczy, obok których nawet on nie mógł przejść obojętnie. Nawet, jeśli nigdy w życiu by się do tego nie przyznał.
- Wszystko to piękne – zapewnił Drept, odkładając papiery i próbując opanować podniecenie. - Ale nic nie dotyczy twego przyjaciela.
- Nie bezpośrednio – przyznał. - Ale spójrz: Archer próbował dwa razy zastraszyć Storma. Chciał przejąć jego magazyn, bo to dobre miejsce na ukrywanie przemycanych dóbr i blisko do Bramy Syreniej, którą mógł przewozić towary w głąb Miasta, tym bardziej, że strażników miał w kieszeni. A potem mamy zlecenie morderstwa – nie przypada ono przypadkiem na dzień, kiedy zginął Storm?
- Dokonane przez niejakiego "Cienia" – przerwał chłodno Drept. - Skąd mnie wiedzieć, iże nie jest to alias twego przyjaciela?
- Stąd, że ja ci to mówię. Basso to Basso. A gdybyś przejrzał więcej raportów Archera wiedziałbyś, że ten Cień, kimkolwiek jest, to profesjonalista. Niemal każde zabójstwo zlecone przez Archera, zostało popełnione przez tego człowieka. I to na długo przed tym, jak Basso zaczął biegać na posyłki dla Sheparda.
- A, właśnie, co z Shepardem?
- Jest tam gdzie Archer.
- To jest? - ponaglił. Ale Garrett opadł na oparcie krzesła i skrzyżował ręce na piersi, posyłając kapłanowi znaczące spojrzenie. Drept westchnął. - Dobrze, zaraz każę go uwolnić. Gdzie jest Archer?
Garrett wyjaśnił.
- Wybornie – ucieszył się Drept. Na jego twarzy zagościło rozmarzenie sugerujące, że oczyma wyobraźni widział już tę epicką bitwę, która rozegra się, gdy członkowie Zakonu Młota spadną jak grom na Archera i jego zbrodniarzy. Nagle, jakby tknięty jakimś impulsem odsunął portret Lauryl i krzyknął do jednej ze znajdujących się za nim tub: - Bracie Fryderyku, jestże ten pisarzyna wciąż na naszej ziemi? - Gdy otrzymał potwierdzenie, polecił: - Przyprowadźcież go do mnie.
Garrett w tym czasie wstał z miejsca.
- Będę się już zbierał – oznajmił, ale w tej chwili drzwi otworzyły się i do środka wepchnięty został dziennikarz. Drept gestem nakazał Garrettowi, aby został i ten z miną męczennika oparł się o krzesło, na które w tym czasie dopełzł dziennikarz.
- Ojcze, zapewniam, że w swoim artykule nie zapomnę wspomnieć, w jaki sposób byłem tu traktowany – oznajmił z godnością. Drept rzucił mu papiery, które przed chwilą przyniósł Garrett.
- Czytaj – rzucił szorstko. Dziennikarz spełnił polecenie i w miarę jak czytał, jego oczy powiększały się, a na policzki wstępował niezdrowy rumieniec. Gdy skończył, podniósł głowę, ale nim zdążył się odezwać, zrobił to Drept.
- Jeszcze dziś w nocy zamierzamy aresztować tego człowieka i wszelkich jego podwładnych – oznajmił. - A potem przedstawimy zarzuty Straży. Możecie jako pierwsi napisać o tej aferze.
- Zaraz, zaraz – wtrącił się Garrett. - Z całym szacunkiem, ale wolałbym, aby moje imię trzymano z dala od tej sprawy.
- Więc co mam napisać? - spytał dziennikarz, po raz pierwszy od przekroczenia progu patrząc na złodzieja. Ten wzruszył ramionami.
- Wymyśl coś. Wy, pismacy, macie do tego smykałkę. Napisz, na przykład, że Drept znalazł kompromitujące dokumenty przy jednym ze swoich więźniów.
Dziennikarz przerzucił pytające spojrzenie na kapłana, który westchnął tylko i oparł głowę na skrzyżowanych dłoniach.
- Nie mogę poprzeć tego kłamstwa – oznajmił. - Ale jeśli Garrett życzy sobie, aby jego imię nie padło w związku z tą sprawą, tak się stanie.
Spojrzał na dziennikarza w taki sposób, że ten aż się skurczył.
- Zostawię was, abyście omówili szczegóły – rzucił szybko Garrett i zanim ktokolwiek był w stanie go powstrzymać, wyszedł z pokoju.

* * *

Wciąż było za wcześnie, aby załatwiać interesy, a co dopiero planować włamanie, toteż postanowił skorzystać z informacji, których dostarczył mu Jeremi.
Wielka Biblioteka znajdowała się w Starodalach. Większość bibliotek to wielkie gmachy, gdzie w pojedynczych salach stoją rzędami regały z książkami. Nie Wielka Biblioteka: choć gmach był zaiste potężny i z zewnątrz sprawiał odpowiednie wrażenie, jego wnętrze dzieliło się na setki, jeśli nie tysiące małych salek, połączonych korytarzami i schodami tworzącymi prawdziwy labirynt. Samodzielna nawigacja w Bibliotece nie była możliwa: wchodziło się tylko z przewodnikiem, a i tak zdarzało się, że ci najbardziej doświadczeni gubili drogę wśród niekończących się ścieżek i zakrętów.
Jednak takie, a nie inne rozplanowanie budynku miało swój cel, o którym niewielu wiedziało: ogólnie dostępnych pomieszczeń były tysiące... Ale drugie tyle istniało w sekrecie. Oczywiście, Garrett również by o tym nie wiedział, gdyby nie jeden z jego dawnych znajomych, który do Strażników dostał się właśnie odnajdując jedno z takich pomieszczeń.
Właściwie to sam powinien na to wpaść. Jeremi miał rację.
- Nazwisko – spytała opryskliwie kobieta siedząca w recepcji Biblioteki. Miała wściekle rude włosy i zdecydowanie za mocny makijaż, który jednak sprawiał wrażenie jedynej rzeczy, która trzymała ją w jednym kawałku.
- Gustaw Dere – oznajmił Garrett. - Nie jestem zapisany – dodał niepewnie, bo nie miał pojęcia, czy do tej Biblioteki zapisuje się tak, jak do zwykłych. Recepcjonistka spojrzała na niego z wyraźną pogardą świadczącą o tym, że chyba jednak nie.
- Cel – warknęła.
- Cóż... - Miał całą drogę, żeby o tym pomyśleć, więc wydawało mu się, że historyjka, z którą wyskoczy jest dość wiarygodna. Opowiadanie bajek powoli wchodziło mu w krew. - Jestem kupcem, handluję zabytkami i dziełami sztuki. Otrzymałem ostatnio intratną ofertę: zaoferowano mi zakup kilku dzieł sztuki, rzekomo pochodzących z czasów Prekursorów. - Jędza za ladą patrzyła na niego podejrzliwie, a jej brew powoli wędrowała do góry. Garrett rzadko tracił zimną krew, ale czuł, że pod tym spojrzeniem maska, którą przybrał roztapia się niczym bryła wosku. - Chciałbym jednak najpierw upewnić się, co do ich autentyczności – ciągnął, czując, jak pod bazyliszkowym spojrzeniem ogarnia go coraz większa desperacja.
- Wynajmie kustosza – warknęła.
- Z całym szacunkiem, wolałbym zrobić to osobiście. Potrzebuję jednego, dwóch albumów. Jestem pewien, że instytucja tak szanowana ma na stanie kilka takich dzieł?
A jednak się mylił: kobieta dopiero teraz pokazała mu, jak patrzy prawdziwy bazyliszek. A jednak odwróciła się, demonstrując urażoną dumę i nacisnęła jednej ze znajdujących się za jej plecami przycisków.
- Czeka – warknęła w jego stronę, a potem wrzasnęła: - Następny!
Garrett posłusznie odsunął się od lady. Czekał. Obok niego jakiś nadęty grubas kłócił się z recepcjonistką o jakieś dziełko o rybach tropikalnych. Wielki zegar, wiszący nad wrotami wybijał trzecią.
Po chwili z jednego z pięciu odchodzących od holu korytarzy wyszedł bibliotekarz, doskonale rozpoznawalny dzięki czarnej szacie z wyhaftowanym na piersi godłem Biblioteki. Garrett z trudem powstrzymał triumfujący uśmiech. Bingo.
- Emiel, pan szuka albumu prekursorskich zabytków – rzuciła recepcjonistka w przerwie między krzyczeniem na grubaska.
Bibliotekarz zmierzył Garretta czujnym spojrzeniem, ani na chwilę nie dając po sobie znać, że go poznaje. Był to mężczyzna w zbliżonym wieku, o twarzy bladej i szerokiej jak księżyc w pełni, mimo że wcale nie był otyły. Sylwetkę miał raczej przeciętną, choć może to wina szerokiej i bezkształtnej szaty. Nosił prostokątne okulary w rogowej oprawie, za którymi jego wodnisto-niebieskie oczy wyglądały niczym dwa jeziora.
- Proszę za mną – oznajmił cichym, chłodnym głosem.
Garrett podążył za nim długim, szerokim korytarzem o ścianach wyłożonych boazerią i podłodze przykrytej szkarłatnym dywanem. Rozwieszone w regularnych odstępach lampy zalewały całość przyjemnym, niezbyt silnym światłem. Minęli wiele bocznych drzwi, prowadzących, jak zauważył, do niemal jednakowych pomieszczeń, niewiele większych od jego salonu, ale zastawionych regałami i obitymi w czerwony plusz kanapami, na których czytelnicy mogli przysiąść i w dogodnych warunkach delektować się lekturą. W końcu skręcili w głąb jednego z nich – tam, niewidocznymi z zewnątrz schodami bibliotekarz zaprowadził go na wyższe piętro, a potem niewielką galeryjką, z której rozciągał się widok na salą większą niż inne i przykrytą szklanym sklepieniem. Galeryjka łączyła się prostopadle z korytarzem: po lewej stronie mieli teraz kolejne schody, po prawej wyjście do jeszcze jednej sali. Dopiero tam bibliotekarz w odpowiedniej kolejności pociągnął kilka ksiąg o wyjątkowo nieinspirujących tytułach i pewien regał odsunął się, ukazując pokój będący niemalże kalką poprzedniego.
- Nie sądzę, abyś naprawdę potrzebował albumów prekursorskich zabytków – oznajmił chłodno bibliotekarz, siadając w jednym z foteli.
- Też się cieszę, że cię widzę. - Na twarzy złodzieja pojawił się dziwny, ni to uśmiech, ni to grymas, jednak szybko zniknął. - Ale masz rację. Przyszedłem, szukając ciebie.
- Mnie? - Brew bibliotekarza powędrowała do góry w niemym zdziwieniu.
- Cóż, nie ciebie osobiście...
- A toś mi schlebił...
Garrett machnął ręką.
- Szukam Strażników.
Emiel westchnął.
- A czymże zasłużyliśmy na ten zaszczyt? - zakpił, ale Garrett tylko spojrzał na niego spod byka.
- Cóż... Może tym, że mimo całego waszego pieprzenia w chwili prawdziwej potrzeby po prostu zwinęliście manatki.
- Och. Z tego, co zauważyłem, nigdy nie byłeś zadowolony z naszej działalności. Myślałem, że masz lepszy pomysł, jak to wszystko poprowadzić.
- Nie pierdol, Emiel. Miałem wizję na przeżycie swojego życia, ale i w tym mi nie wyszło. Jak niby mam sobie poradzić z całym Miastem?
- Nie wiem. I szczerze mówiąc, niezbyt mnie to obchodzi. Teraz to twój problem.
Złodziej spojrzał na niego niechętnie.
- To przynajmniej skieruj mnie do kogoś, kto nie jest takim dupkiem.
- Och. Więc teraz ja jestem dupkiem?
- JA bym cię nie zostawił w potrzebie.
- Ale przecież to właśnie zrobiłeś! Byliśmy przyjaciółmi, Garrecie. Tak przynajmniej pozwoliłeś mi myśleć. A potem po prostu zabrałeś się i uciekłeś, zostawiając mnie i Jeremiego, żebyśmy posprzątali ten syf, który zostawiłeś.
Przez cały ten wywód nie podniósł głosu ani o oktawę, zachowując spokojne i rzeczowe brzmienie, które o dziwo, podziałało na Garretta o wiele bardziej, niż najjawniejszy wyrzut. Ale z drugiej strony, Emiel miał rację. Byli przyjaciółmi, nawet jeśli Garrett zrobiłby wszystko, by o tym zapomnieć. Jeśli żyła na świecie jedna osoba, która go znała, był to właśnie Emiel. No, może jeszcze Jeremi.
- No dobra – przyznał z ledwo tłumioną niechęcią. - Byłem egoistycznym dupkiem. Cholera, dalej jestem. Ale to nie powód, żeby się wypinać. W końcu nie o mnie tu idzie, tylko o całe Miasto.
- Miasto przechodziło już większe kryzysy. O co właściwie ci chodzi? O te parę potyczek?
- To nie parę potyczek. Jeszcze trochę i będziemy tu mieli regularną wojnę.
Na wargach bibliotekarza po raz pierwszy pojawił się leciutki uśmieszek.
- Od razu widać, żeś nigdy w życiu nie widział prawdziwej wojny.
- A ty niby widziałeś?
- W zasadzie tak. Swego czasu obserwowałem postępy naszej armii na północnym froncie, a że takie rzeczy najlepiej oglądać z bliska...
- No dobra. - Przerwał mu niecierpliwym gestem. - Wierzę ci. Ale to nie o to chodzi.
- Więc o co?
- O... Glify.
Brew bibliotekarza znów się uniosła.
- Nie ma już Glifów – oznajmił, jakby chłodniej, niż poprzednio.
- Nie. Ale jest moc, która je napędzała.
- Naprawdę? - Dopiero teraz na twarzy byłego Strażnika po raz pierwszy pojawił się choćby nikły ślad ożywienia. - Jak?
- Cóż. - Targany niecierpliwością wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Pomieszczenie było na tyle małe, że przejście z jednego końca na drugi kosztowało go tylko pięć kroków bez obijania się o regały i potykania o fotele. Ale to lepsze od siedzenia. - Odkąd aktywowałem Ostateczny Glif... pewne rzeczy... się dzieją – zakończył niezręcznie. Emiel zachęcił go gestem, więc zaczął wyliczać, nieco pewniej, choć z każdym słowem czuł się coraz głupiej. - Potrafię sprawić, by przedmioty stawały się niewidzialne. Albo sam stawać się niewidzialny. Albo zakładać iluzje, jeśli się bardzo postaram. Wyczuwam ludzi i bestie niby jakimś nadprzyrodzonym zmysłem. Rozmawiam z posągami i wiem, że gdybym wydał rozkaz, posłuchałyby. Ach, i zacząłem odczuwać niezdrowy pociąg do nienawidzących ludzkości drzew.
O ile podczas poprzednich stwierdzeń, Emiel tylko kiwał głową, o tyle teraz zastygł w bezruchu.
- Zaraz, co?! - Garrett obdarzył go spojrzeniem mówiącym: „tylko nie każ mi tego powtarzać”. - Masz na myśli Wiktorię?
- Nie, tą brzózkę rosnącą za moim oknem – sarknął, przystając i obdarzając bibliotekarza najbardziej zjadliwym ze swoich spojrzeń. - Oczywiście, że Wiktorię!
- Ale wy nie...?
- Oczywiście, że nie! - Machnął ze zniecierpliwieniem ręką i podjął swój marsz. Emiel spojrzał na niego z niedowierzaniem. Garrett znów przystanął. - Słuchaj, byliśmy sprzymierzeńcami. To wszystko.
- Ale cię pociągała? - powiedział z dziwnym naciskiem.
- Cóż... - Zamyślił się. Przy większości okazji, gdy widział ją nago, była w trakcie transformacji, jednak zanim porosła korą... - Była atrakcyjna... - przyznał z oporem, ale zaraz dodał: - Ale i tak nic by z tego nie wyszło.
- Jak ten... pociąg się objawia?
Garrett znów spojrzał na niego z niechęcią. Gdyby pytał ktokolwiek inny, Garrett posądziłby go o niezdrowe zainteresowania, ale bibliotekarz wyglądał jak ucieleśnienie rzeczowości.
- Cóż... Miewam te sny...
- Takie sny?
- Takie sny – potwierdził. - Ale inne, niż zwykle. Prawie... rzeczywiste, jakbym mógł ją dotknąć, złapać. - Uczynił gest, jakby chciał zademonstrować, za co ją łapał. - Znasz mnie, Emiel, przez dziesięć lat spaliśmy obok siebie. Dlatego zapewniam cię: nawet w najburzliwszych czasach młodości nie miałem takich snów.
- I co?
- Nic. Kończy się, gdy wyrywa mi oko.
- Och.
- Tak.
- To nie brzmi zachęcająco.
- W istocie.
- Cóż... Nie znam się na tym za bardzo...
- Masz na myśli: na kobietach?
- Bardzo zabawne – prychnął. - Jeśli chcesz wiedzieć, jestem żonaty.
- To wam, Strażnikom, wolno się żenić?!
- A czemu nie. Artemus też był żonaty, wiesz? I nawet miał syna. Który zmarł jakiś czas przed twoim przybyciem.
Garrett po raz kolejny przystanął, tyłem do bibliotekarza. Zacisnął powieki, czując, jak pod spodem zbiera się jakaś dziwna wilgoć.
- A czemu mi o tym mówisz? - spytał, ze wszystkich sił starając się, aby w jego głosie brzmiała tylko głęboka obojętność.
- Myślałem, że cię to zainteresuje – odparł Emiel, równie spokojnie, choć przecież musiał przejrzeć tę maskaradę. Zbyt dobrze go znał. - W każdym razie – podjął lekko, doskonale wyczuwając, kiedy należy zmienić temat. - Te sny... Nie wydają się naturalne. Wiesz, że Wiktoria nie była człowiekiem...
- Sam na to wpadłeś, czy musiałeś sprawdzić w książce? - sarknął złodziej, ale został zupełnie zignorowany.
- I ty też nie jesteś teraz człowiekiem.
- A czym niby?
Spojrzał przez ramię. Emiel wpatrywał się w niego w taki dziwny sposób. Powiedział, prawie z namaszczeniem:
- Żywym ucieleśnieniem Glifów.
Garrett odpowiedział mu spojrzeniem, w którym rezerwa mieszała się z przekonaniem, że rozmówca zwariował.
- Wiesz co... Po tylu latach i tylu przejściach, tylko wy, Strażnicy, wciąż potraficie mnie przerazić.
- Ale to prawda! - zaoponował Emiel. - Tak czy inaczej, skoro oboje nie jesteście ludźmi, łączące was więzy mogły ulec... wzmocnieniu.
Garrett posłał mu pełne niechęci spojrzenie.
- Ona nie żyje, Emiel - powiedział, ale jakby z powątpiewaniem. Emiel tylko uśmiechnął się z wyższością.
- Gdybyś trochę uważał na zajęciach wiedziałbyś, że istoty takie jak ona nigdy nie umierają. Prawdopodobnie już teraz hoduje sobie następne ciało.
- A więc wróci? - Tylko z najwyższym trudem udało mu się ukryć podniecenie. Gdyby tak się stało...
- Tak, ale nie napalaj się. Minie kilkadziesiąt lat zanim znów będzie mogła przybrać ludzką formę, a i wtedy będzie to forma, bo ja wiem? Ludzkiej dwunastolatki?
Nowo zdobyte siły znów go opuściły.
- Cóż, to faktycznie mało zachęcające - mruknął. - Więc co, sądzisz, że próbuje się ze mną skontaktować?
- Nie wiem. Może. Jak powiedziałem, nie jestem specjalistą.
- No dobra. Powiedz mi w takim razie o tym "ucieleśnieniu Glifów". Kto w ogóle na to wpadł?
- Och, to przecież oczywiste. Zresztą, niektórzy to przewidzieli. W końcu cała ta energia nie mogła po prostu zniknąć, prawda? A i ten znaczek na twojej dłoni nie jest tylko fikuśną ozdóbką.
- Zaraz, skąd wiesz o moim znaku?
Spojrzał w dół: jedną z najważniejszych części udawania uczciwego człowieka był odpowiedni strój; strój, którego nieodłącznym elementem od paru lat były ciemne rękawiczki, które skutecznie uniemożliwiały zobaczenie jego dłoni. A nie widzieli się z Emielem, odkąd Garrett uciekł z Akademii...
- Zresztą, nieważne – warknął pospiesznie, zły bardziej na siebie, niż na niego... Na nich. - Powiedz mi lepiej, kto to przewidział i kto mógłby mi więcej o tym powiedzieć.
- Cóż... Specjalistką w sprawach Glifów, jak wiesz, była Izolda...
- I co się z nią stało?
- Nie mam pojęcia.
- Musisz coś wiedzieć. Albo przypuszczać.
- Nie miałem od niej żadnej wiadomości od aktywacji Ostatecznego Glifu.
- Cóż, powiedz mi przynajmniej, gdzie mogłaby być. Co się stało z organizacją?
Strażnik westchnął.
- Ile wiesz? - spytał z wyraźnym trudem. Garrett pokręcił głową.
- Nic. Tyle, że formalnie nie istnieje, a jej członkowie się rozpłynęli.
- Nie tak od razu. - Znów się uśmiechnął, ale tylko na moment. - Jak wiesz, gdy aktywowałeś Ostateczny Glif, reszta Glifów przestała działać. Między innymi, zniknęły iluzje, za którymi ukrywaliśmy nasze siedziby. Oczywiście, zdołaliśmy zabarykadować się w nich, zanim do środka wdarł się motłoch, ale było jasne, że nie możemy tam pozostać. Strażnik Thackery próbował zaprowadzić porządek...
- Ale mu nie wyszło - przerwał zniecierpliwiony Garrett.
- A jednak coś wiesz!
- Nic ponad to. Co się stało później?
- Cóż... Niektórzy rzucili się, aby ratować to, co zostało. Strażnik Villon kierował akcją. Wyciągaliśmy książki, które się zachowały, te, których nie zapisano Glifami. Może nie miały one wartości dla nas, jako Strażników, ale miały dla ludzi i nie mogliśmy pozwolić, aby motłoch je zniszczył.
- Więc tym się zajmowaliście? - W głosie złodzieja zabrzmiało ledwo tłumione rozczarowanie. - Świat wokół was się walił, a wy ratowaliście jakieś chromolone książki?
- Tak, Garrecie, wynosiliśmy je do tuneli. Wierz mi, to była lepsza droga.
- Więc były i inne.
- Tak. - Zamilkł na chwilę, a jego twarz ściągnęła jakaś nieokreślona troska. - Gdy my zajmowaliśmy się książkami – podjął po chwili, cichym i poważnym głosem. - Inni zajęli się sobą. Zaczęły się walki. O władzę, o to, kto ma rację. Egzekutorzy wpadli w szał i zaczęli po prostu mordować. Ale reszta nie była wcale lepsza. W końcu wyłoniły się trzy... stronnictwa. Większość tego, co ci teraz powiem, usłyszałem od innych; tych, którzy umarli, bo za bardzo się tym interesowali. Część podążyła za Strażnikiem Olafem, który twierdził, że nadeszły niezapisane czasy, ale i że można je cofnąć; przywrócić moc Glifów... I że wszystko będzie jak dawniej.
- Zabijając mnie – domyślił się Garrett.
- Tak. Strażnik Ravenhook z drugiej strony... uznał, że wszystko stracone i że jeśli chcą dalej działać, muszą znaleźć nowe metody. Za nim poszedł Cassius, nie wiem, czy go pamiętasz? Nasz specjalista od czarnej magii, szpieg w Bractwie Dłoni? Znalazł sposób, aby na powrót poskromić Egzekutorów. W bardziej okrutny i nieodwracalny sposób. Wiesz, na jakiej zasadzie działali Egzekutorzy? Glify nakładały na nich coś jakby... kaganiec – wymówił to słowo z trudem i widać było, że usłyszał je od kogoś, z kim nie do końca się zgadzał, pewnie jednego z tych, o których opowiadał Jeremi. - Nie mogli o sobie decydować. Ale w głębi wciąż byli sobą. Gdy rozmawiałem z Jeremim... Po prostu wiedziałem, że to on... Nawet, gdy nie mogłem wymówić jego imienia. Ale Cassius zrobił coś innego: ukradł ich dusze i zmienił ich w... rzeczy. Nie więcej, niż maszyny do zabijania. Widziałem te kreatury, bardziej żałosne niż posągi, które wysyłała za tobą Gamall... O wiele mniej żywe.
Zamilkł, ale i Garrett nie odważył się przerwać ciszy.
- No i był jeszcze McCarthy – podjął po dłuższej chwili Emiel. - Wiedział, że na Glify nie ma co liczyć. Ale i nie szukał nowych dróg.
Garrett prychnął drwiąco.
- Typowe dla Strażników...
- Nie powinieneś go lekceważyć, Garrecie. W końcu był jedynym z trójki, który nie chciał twojej śmierci.
- Nie chciał? Co się zmieniło?
- Nikt nie wie. Olaf i Ravenhook pożarli się ze sobą i ten pierwszy razem ze swoimi wyznawcami zniknął z powierzchni Miasta. McCarthy tymczasem po prostu zniknął.
- Zniknął?
- Tak. Nikt nie wie, co się z nim stało. Nawet Ravenhook, choć niektórzy twierdzą, że to on stał za tym „zniknięciem”. Ale gdyby tak było, gdyby jego pozycja była pewna... Cóż, nie rozmawialibyśmy teraz.
Uśmiechnął się kwaśno, a po plecach Garretta przebiegł dreszcz.
- Nie boję się jego ani jego piesków – rzucił z buńczucznością, której udawanie opanował do perfekcji. - Jeśli chce, może je wysyłać. Uciekłem im raz...
- Bo Glify pozwoliły ci uciec – przerwał Emiel. - Nie czarujmy się, Garrecie, Glify nie chciały twojej śmierci i tylko dlatego zmyliły Egzekutorów, gdy nasłał ich Orland. Jednak gdybyś miał stawić czoła Egzekutorom w pełni chwały... Nawet ty nie miałbyś wielkich szans. No chyba, że otoczyłbyś się armią posągów, jak Gamall.
- Jest to jakieś wyjście. Ale jeśli dobrze myślę, te trzy grupy to nie wszyscy Strażnicy, którzy przeżyli.
- Nie, mnóstwo z nas postanowiło trzymać się od tego z daleka. Poukrywaliśmy się po... różnych mrocznych instytucjach. Wielka Biblioteka, Uniwersytet, Muzeum Barońskie. Galen pracuje teraz jako zwykły lekarz, ma praktykę w Starodalach. Villon wykłada historię na Uniwersytecie Miejskim. Nolan zajął się handlem. Blake została guwernantką.
- Biedne dzieci – wyrwało się Garrettowi. Emiel znów się uśmiechnął.
- E, nie była tak zła. Po prostu mieliśmy pecha.
- Taaa... Pierwsze nasze spotkanie odbyło się, gdy przyłapała nas na podkradaniu dżemu ze spiżarki. - Uśmiechnął się na to wspomnienie, ale uśmiech zaraz zastąpił grymas, gdy przypomniał sobie, co było potem. - Cholera, w życiu nie dostałem takiego lania. Nawet od Orlanda.
- Aleś jej pięknie odpłacił. - Spojrzał pytająco, ale już po chwili sobie przypomniał. Emiel jednak ciągnął nieubłaganie: - Parę lat później, kiedy zamiast dżemu podkradaliśmy wino. Przyszedłeś na wykład schlany jak wieprz, ona coś wyniuchała i kazała ci podejść, a ty zwymiotowałeś na jej szatę.
- A skąd ty to wiesz? - zaprotestował ostro. - Byłeś tak nieprzytomny, że z Jeremim musieliśmy cię ciągnąć na ten wykład. A Rafe wskazywał nam drogę.
- Taa. Poczciwy, stary Rafe.
- No.
Zamilkli na chwilę, rozpamiętując, każdy po swojemu, stare, dobre czasy.
- Zaszczuli go – powiedział niespodziewanie Emiel. - Zarzynali każdy jego projekt, aż w końcu nie wytrzymał. Gdy się wymknął do Cytadeli Kurszoków... Myślę, że wiedział, że nigdy nie wróci. Na noc przed tym powiedział mi, że jeśli kiedykolwiek cię spotkam... mam ci przekazać, że miałeś rację. Zawsze miałeś rację.
Znów zapadła cisza, tym razem inna, bardziej uroczysta, a Garrett, nieco wbrew sobie poczuł dziwne szczypanie w kącikach oczu.
- Poczciwy, stary Rafe – powiedział tylko, ale tak cicho, że nie był pewien, czy Emiel to usłyszał. Zresztą, i tak mówił głównie do siebie.
- Przypomniałem sobie coś, co może ci się przydać – dodał niespodziewanie Emiel. - Pamiętasz Zachariasza? Wiesz, siódmego syna lorda jakiegośtam?
- No...
- Po aktywowaniu Ostatecznego Glifu, powrócił do rodziny. Wycyganił od nich jakiś zameczek i przez jakiś czas ukrywał tych, którzy chcieli się ukryć.
- Myślisz, że wie coś o Izoldzie?
- Na pewno więcej, niż ja. Noden, tak miał na nazwisko. A ten zameczek jest gdzieś w Wysokim Mieście, nie pamiętam, gdzie, ale nie powinieneś mieć kłopotów ze znalezieniem go. Poza tym, może warto byłoby rozejrzeć się poza Miastem? Wiem, że mieliśmy tam kilka przyczułków... Strażniczka Osteria nadzorowała prace w jednym z nich, jakąś godzinę drogi od Miasta. Strażnik Telo miał drugi, w górach Esse. Może nie dotknął ich ten chaos, który zniszczył nas tutaj?
- Ale gdzie ich szukać?
- Narysuję ci mapę.
- Będę wdzięczny.
Zastanowił się przez chwilę. Nie słyszał o tym Telo, ale Osteria była, zdaje się, dobrą znajomą Artemusa? Jeśli wśród Strażników istniał jeszcze ktoś godny zaufania... To mogła być ona.
Emiel podszedł do jednego niedużego sekretarzyka, z trudem wepchniętego między regały i wyjął stamtąd pojedynczy zwój i kawałek węgla. Następnie szybkimi, płynnymi ruchami kogoś, kto całe życie spędził z takim czy innym narzędziem piśmienniczym w ręce, nakreślił dość schematyczną, ale przejrzystą mapę Miasta i okolic, wyraźnymi punktami zaznaczając kryjówki, o których wiedział.
- Dzięki – powiedział Garrett, odbierając papier i chowając za pazuchę.
- Do usług – sarknął Emiel, otwierając drzwi.
Audiencja skończona.

* * *

Wiele rzeczy zmieniło się w Mieście po upadku Gildii Zawietrzników. Zamiast jednej grupy i dwóch pijawek, kontrolujących przestępczość w Mieście, powstało mnóstwo mniejszych lub większych gangów, zajmujących się tym i owym albo po prostu wszystkim, co się napatoczyło. Gangi współistniały, współpracowały, rywalizowały, a jak źle poszło, toczyły wojny nie mniejsze od tych, jakie Młotodzierżcy wypowiadali Poganom.
I tak jak radziły sobie ze sobą nawzajem, tak radziły sobie z Garrettem. Jedne chciały go zwerbować, inne się go pozbyć. Z niektórymi jednak zdarzało mu się współpracować.
Jednemu z nich przewodził niejaki Quentin Castello. Jako bękart hrabiego Castello, dzieciństwo i młodość spędził na dworze, odbierając prawie taką samą edukację, jak jego bardziej szczęśliwi, przyszywani bracia. Potem jednak, gdy stary umarł, zazdrosna rodzinka wypieprzyła go na pysk. Poradził sobie jednak zaskakująco dobrze, szybko znajdując wiernych pomocników i w krótkim czasie doprowadzając ród Castello do ruiny. Jednak jego akcje zmusiły go do opuszczenia rodzinnego Bohn i odtąd zadokował się w Mieście.
Jako jeden z niewielu potrafił uszanować niezależność Garretta. Zdarzały się jednak robótki, których nawet jego najlepsi ludzie nie byli w stanie wykonać. Tak jak Garrettowi zdarzały się prace, których nie mógł przeprowadzić sam. A gdy interesy obu się spotykały... Obaj dbali, by wszyscy odeszli zadowoleni. I tak to się toczyło.
Quentin posiadał knajpkę w dokach: Pod rozwydrzoną flądrą. Cóż, teoretycznie posiadał ją niejaki Barney, ale wszyscy wiedzieli, że interesem naprawdę trzęsie Castello. Kradzieże, rozboje, przemyt, handel informacjami. Czasem drobny szantażyk lub nawet porwanie, ale tak, aby nikomu nic poważnego się nie stało. Wszyscy mieli być zadowoleni, prawda?
- Więc w czym mogę ci pomóc?
Pod rozwydrzoną flądrą wyglądało tak, jak wszystkie inne miejsca tego typu: na dole kuchnia i jadalnia, na górze pokoje, w teorii do wynajęcia, w praktyce wiecznie zajęte przez członków szajki. Gołe ściany i podłogi, proste meble, w oknach więcej rybich pęcherzy niż szyb, choć sam Quentin akurat miał fuksa. Na nieszczęście, zabrakło tu tych małych, przytulnych pomieszczeń, grubymi kotarami oddzielonych od głównej sali, w których herszt mógł na osobności rozmówić się z interesantami, więc Garrett musiał przeprowadzić rozmowę, czując na sobie nie zawsze przychylne spojrzenia kilkunastu przebywających tu akurat łotrzyków.
Quentin był wysokim, barczystym mężczyzną. Jasne włosy nosił związane w kucyk. Miał szeroką, przystojną twarz, ale wrażenie to nikło, gdy tylko otworzył usta, ukazując czarne, przegniłe zęby. Mimo że starał się zachować spokój, co i rusz spoglądał na siedzącego obok Garretta Jeremiego. Złodziej przypuszczał, że tak będzie: mając na względzie paskudną reputację szajki Archera i ilość zabójstw, jakie mu przypisywano, Jeremi – czy też, jak go nazywali: Cień – powinien być dość rozpoznawalny, nawet mimo tego, że nikt go nigdy nie widział.
- Mam dla ciebie nowego pracownika – odparł najspokojniej, udając, że nie zauważa nerwowych spojrzeń Quentina i jeszcze bardziej nerwowych – jego kolegów, którzy choć zachowywali bezpieczną odległość, mieli wszystko na oku.
Teraz jednak Quentin jawnie odwrócił głowę i zaczął się wgapiać w Egzekutora.
- Nie masz chyba na myśli...
Garrett skinął głową.
- To mój dobry znajomy, Jeremi.
- Cień... - zaczął niepewnie Quentin.
- Jeremi – powtórzył z naciskiem. - Posiada wszystkie moje talenty, ale bez moich skrupułów. To znaczy, zahamowań – wyjaśnił szybko, zanim Castello zdążył zapytać. Był bardziej wyedukowany od reszty łacherów, z którymi Garrett musiał się użerać – za to, między innymi, go lubił – ale nie aż tak.
- Aha. - Quentin wciąż wpatrywał się w Egzekutora i nie wyglądał na ani trochę przekonanego. - Garrett, pozwolisz na słówko? Na osobności?
Złodziej skinął głową i poszedł za gospodarzem o stolik dalej. Dość, by przeciętny człowiek ich nie usłyszał przez gwar panujący zwykle w gospodzie.
- Wiesz, kto to jest? - spytał z naciskiem Castello. Garrett odpowiedział spojrzeniem najspokojniejszym pod słońcem.
- Powiedziałem ci, mój dobry znajomy.
- To Cień – przerwał Quentin, zdenerwowany, że musi tłumaczyć oczywistości. - Mówią o nim straszne rzeczy, Garrecie.
- Jakie?
Castello oblizał wargi, jego spojrzenie uciekło na bok, jakby wśród swoich ludzi szukał wsparcia, a może przypomnienia?
- Mówią, że za jednym razem potrafi powalić tuzin ludzi – szepnął konfidencjonalnie. Garrett obejrzał się.
- Noo, zdolny jest, nie da się ukryć.
Quentin jednak nie wyglądał na zadowolonego.
- Mówią też, że pewnego dnia zabrał do siebie dziewczynę, którą zabawiali się ludzie Archera. Nikt jej więcej nie widział.
Garrett natychmiast spoważniał. Spojrzał do tyłu, tym razem bardziej ponuro. Jeremi uniósł głowę, jakby pytając niebios, za jakie grzechy.
Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co gadają po karczmach.
Komunikacja telepatyczna nigdy nie była jego mocną stroną, ale postarał się wysłać do Egzekutora zapytanie.
Ci ludzie przytachali sobie jakąś dziewczynę. Więzili ją i zmuszali do... okropnych rzeczy. Więc ją zabrałem i pewnej nocy odwiozłem na ląd. I bardzo się cieszę, że żaden z nich jej od tej pory nie widział.
Garrett odetchnął z ulgą. Położył dłoń na ramieniu Quentina.
- Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co gadają po karczmach – oznajmił poważnie. Quentin odpowiedział mu niepewnym spojrzeniem. - Słuchaj, Jeremi znalazł się wśród niewłaściwych ludzi, którzy użyli jego zdolności do niewłaściwych rzeczy. Jeśli pozwolę mu odejść, prędzej czy później znów trafi na takich. Dlatego proszę cię, abyś się nim zaopiekował. Nie będę owijał w bawełnę: jest zabójcą i zabije każdego, kogo mu wskażesz, ale nie będzie czerpał z tego przyjemności i nie zrobi niczego, co nie będzie absolutnie konieczne. Masz na to moje słowo.
- Noo... - Tym razem to Quentin się obejrzał. - A jeśli... go poniesie?
- Jest na to za dobry. To profesjonalista. Jest też lojalny i spełni bez szemrania każdy twój rozkaz. A jeśli chcesz, możesz z niego zrobić złodzieja; jak powiedziałem, prawie mi dorównuje.
- No... dobrze. Ale jeśli mu odpali, to ciebie pociągnę do odpowiedzialności.
- Spokojna głowa. - Wyszczerzył się. - To dobry chłopak, tylko trochę... zagubiony
- I nie umie mówić.
- Nie może. Ale może słyszeć, a jak trzeba – pisać i czytać.
- Aha. - Wciąż nie wyglądał na przekonanego, ale chyba pogodził się ze swoją rolą. Wrócili do stolika.
- Słyszałeś, Jeremi, masz nowy angaż – oznajmił Garrett, klepiąc go przyjaźnie po plecach.
Skaczę z radości.
- Ja myślę.
- Powiem Barneyowi, żeby przygotował ci jakiś pokój – powiedział niepewnie Quentin. Jeremi skinął głową na znak, że rozumie i jego nowy szef chyba się nieco odprężył. Chyba dopiero teraz zrozumiał, że będzie mógł się z nim porozumieć.
- Jeszcze jedno. - Garrett zatrzymał go w pół ruchu. - Potrzebuję adresu: Zachariasz Noden. Nie wiem, czy używa tytułu. Zamek w Wysokiem Mieście.
Quentin skinął głową.
- Zaraz zobaczymy.

* * *

Zameczek nie był duży, ale dość przyjemny: wybudowany na planie litery „H”, o ścianach z piaskowca, zwieńczonych blankami, których funkcja była raczej dekoracyjna, niż obronna, gdyż zamek ewidentnie pochodził z czasów, gdy wszelkie zagrożenia zostały dawno wyeliminowane. Otaczały go całkiem konkretne mury, których sforsowanie nie stanowiło jednak dla złodzieja żadnego problemu i zadbany ogród, przecięty wysypaną żwirem aleją.
Przed bramą nie było strażników.
Tłumiąc kiełkujący w sercu niepokój, Garrett zakradł się do bocznego wejścia. Szybko spenetrował parter: pomieszczenia służbowe i gospodarcze oraz kilka wielkich, reprezentacyjnych sal. Nie napotkał przy tym żywej duszy, mimo że zatknięte w regularnych odstępach lampy gazowe wciąż były zapalone. Zegar w wielkim holu wybił dziesiątą: dość późno, by pracować, a jednocześnie na tyle wcześniej, że mógł spodziewać się jakiejś aktywności. A tu cisza: ani służby, ani strażnika. Czyżby Zachariasz aż tak bardzo polegał na własnych zdolnościach? A może domu pilnowali Strażnicy, których rzekomo ukrywał? Może już wiedzieli o jego obecności? Może...
Nie. Na samą myśl Garrettowi ścierpła skóra, ale szybko ją odrzucił. Gdyby był obserwowany, wiedziałby o tym. Nawet gdyby nie zauważył Strażników, wyczułby ich obecność, jeśli nie swoim złodziejskim instynktem, to chociaż nowo nabytym glificznym zmysłem. A tu nic.
Na piętro dotarł głównymi schodami: jego kroki dudniły na ozdobnych marmurach, ale jeśli ktokolwiek to usłyszał, nie zareagował. Wcześniej, z portierni wyjął mapę posiadłości, na której wyraźnie zaznaczono gabinet pana domu i ciąg gościnnych sypialni. Najpierw postanowił zbadać to pierwsze.
O ile parter był rzęsiście oświetlony, o tyle piętro tonęło w mroku. Garrett nie odważył się zapalić światła. Coś tu było nie tak. Bardzo nie tak. Miał nadzieję, że zdoła dotrzeć do Zachariusza zanim...
Zanim co?
Nieważne. Posiadłość była bogata: na podłodze drewniana posadzka przykryta dywanem tak grubym, że stopy złodzieja zapadały się po kostki, ściany dołem wyłożone boazerią z orzechowego drewna, górą pokryte atłasowymi tapetami. Od czasu do czasu niewielkie postumenty zwieńczone porcelanowymi wazami z kwiatami czy marmurowymi popiersiami. W końcu znalazł odpowiednie drzwi, pchnął; otwarły się bez szmeru. W środku panowała ciemność, ale dzięki mechanicznemu oku zdołał rozróżnić kontury mebli: biurka, sekretarzyka, regałów z książkami. Nie wyczuł obecności nikogo żywego, więc ostrożnie, powstrzymywany jakimś dziwnym przeczuciem, podszedł do biurka. Wymacał włącznik niewielkiej, elektrycznej lampki i nacisnął. Po okolicy rozlała się fala żółtego światła, wydobywając z mroku zaścielony papierami blat, przewrócony kałamarz, krzesło i leżącego na nim trupa.
Garrett cofnął się odruchowo.
Wciąż ciepły. To był Zachariasz: Garrett pamiętał go mgliście ze swoich pierwszych dni w Akademii. Średniego wzrostu, ale postawny, o długich, kręconych włosach barwy orzecha i starannie wypielęgnowanej brodzie i wąsach. Ubrany był w barwną szatę, której przód zdobiła pokaźnych rozmiarów ciemna plama. Odchylona do tyłu głowa ukazywała ohydnie wykrzywioną twarz; nie umarł szybko.
Garrett zgasił światło i wycofał się ostrożnie. Nie miał tu czego szukać, bo ktokolwiek był tu przed nim, i tak pewnie zabrał wszystko, co ważne. Rozrzucone dookoła papiery i książki zrzucone z regałów dobitnie na to wskazywały.
Szybko i cicho wybiegł z gabinetu i pomknął do pokoi gościnnych, gdzie spodziewał się zastać Strażników. Otwarł pierwsze drzwi i już wiedział, że się spóźnił. Potem drugie, trzecie, wszędzie to samo. Leżeli w swoich łóżkach, spokojni i beztroscy, wszyscy bez wyjątku martwi. Gdy sprawdził czwarty z kolei pokój, drzwi na drugim końcu korytarza otwarły się. Zamarł. Ruchem wolnym jak dryf kontynentów odwrócił głowę, by dostrzec dwie sylwetki ciemniejsze niż ciemność, cichsze niż mrok.
Egzekutorzy.
To był ostatni pokój, więc pewni dobrze wykonanego obowiązku skierowali się w stronę schodów. Garrett nie odważył się drgnąć dopóki nie zniknęli za załomem korytarza. Potem, wciąż powoli, podążył za nimi. Nie, nie szedł. Pełzł, z nosem przy podłodze wiedząc, że najlżejszy szmer zwróci ich uwagę i że ich wzroku nie oszuka tak, jak nie sposób było oszukać jego mechanicznego oka.
I nie miał co liczyć na wstawiennictwo Glifów.
Gdy wyjrzał za załom, za którym zniknęli, znajdowali się właśnie u szczytu schodów. Z drugiej strony nadchodzili kolejni dwaj. Garrett przesunął się bliżej, nie chcąc tracić ich z oczu... i wtedy jego ręka przypadkiem oparła się o jedną, jedyną deszczułkę w posadzce, która musiała skrzypnąć.
Egzekutorzy poderwali się jak jeden mąż. Garrett nie śmiał drgnąć. Nie oddychał i nawet jego serce zamarło w piersi. Gdyby je usłyszeli... Ale Egzekutorzy nie zauważyli go – chyba – albo po prostu wzięli za jeden z marmurowych postumentów. Niemniej czekali. Na błąd.
Po chwili, która zdawała się wiecznością Garrett usłyszał obok ucha pisk. Szczur, przekonany, że jest sam, wybiegł z ciemności i przemknął na drugą stronę korytarza. Egzekutorzy wymienili spojrzenia i podjęli marsz. Garrett odetchnął. Odczekał chwilę, po czym wypełzł i ostrożnie wyjrzał między ozdobnymi balasami. Zabójcy wyszli głównymi drzwiami i zatrzasnęli je za sobą. Ale zaraz... Poczucie niebezpieczeństwa go nie opuszczało. To nie był koniec. Czyżby... Na ścianach wiły się... magiczne symbole? Zaraz, zaraz, czy to nie...
Zaklął szpetnie i rzucił się w dół. Gdy był w połowie schodów, rozpętało się piekło.
Marmurowe stopnie pękły pod jego stopami, wyrzucając w górę fontanny odłamków. Cudem zachował równowagę i rzucił się w przód; wylądował na ziemi, przekoziołkował, o włos wyprzedzając buchające z dywanu płomienie. Ohydny smród palonej wełny wypełnił jego nozdrza. Gdy dopadł drzwi, paliło się wszystko.
A za drzwiami byli oni.
Jeden z nich odwrócił się, w samą porę aby zobaczyć wypadającego przed wrota złodzieja. Wtedy po raz pierwszy Garrett ujrzał twarz Egzekutora, a widok zmroził mu krew w żyłach. Przez chwilę stał jak skamieniały, a oni zbliżali się... Aż kolejny wybuch nie wypchnął go w ich stronę, a impet był dość wielki, by wytrącić bronie z ich rąk i odebrać im równowagę. Następne, co Garret pamiętał, to to, że biegł; nie wiedział, czy prowadził go instynkt, Glify, czy własny umysł, biegł, aby ratować życie.
Wysokie Miasto nie było do tego najlepszym miejscem. Szerokie ulice, szczelnie oflankowane murami posiadłości i jasno oświetlone gazowymi latarniami. W dodatku niedawny wybuch zwrócił już uwagę mieszkańców, którzy tłumnie wylegali na ulice, aby sprawdzić, co się dzieje.
W końcu znalazł jakąś boczną uliczkę i nie zastanawiając się, zanurkował w nią. Wkrótce wielkie posiadłości zostały zastąpione przez bogate kamienice, a rozkład ulic stał się bardziej skomplikowany. Garrett wpadł w jakiś zaułek, wskoczył na kontener, potem na murek; wykorzystał sytuację, by rzucić okiem za siebie, ale nie dostrzegł więcej, niż drgnienie w ciemności między kamienicami. Musiało mu to wystarczyć.
Opadł po drugiej stronie muru i kontynuował bieg. Strażnicy nauczyli go, jak to robić, aby się nie zmęczyć, więc mógł tak biec całymi godzinami, ale wiedział, że to nie jest wyjście. Wiedział, że Egzekutorzy mogą go ścigać do końca świata, jeśli zajdzie potrzeba. Musiał się ich pozbyć. Wkrótce zaświtała mu nadzieja: otwarte okno piwniczne. Nie zwolnił: po prostu padł na plecy i siłą rozpędu wpadł do piwnicy, rozbijając się boleśnie o zgromadzone pod oknem pakunki. Zamarł.
Nie usłyszał kroków; jedynie poczuł ich obecność, gdy przesuwali się uliczką na górze. Nie odważył się drgnąć, nie oddychał nawet. Najwyższym wysiłkiem woli zmusił swoje serce do zaprzestania pracy. W końcu odeszli: a może tylko szukali wejścia do piwnicy? Powoli uniósł głowę: za oknem widział rozgwieżdżone niebo i stary mur skąpany w żółtym świetle latarni.
A może to pułapka?
Powoli, jak żółw wychodzący ze skorupy, przewrócił się na brzuch. Kilka deszczułek z rozbitych skrzyń zaszurało pod jego dotykiem; wtedy zamierał na kilka sekund, ale nic się nie zmieniło. Najostrożniej na świecie podpełzł do okna. Rozejrzał się: światło po lewej, tam gdzie ulica, ciemność po prawej, w zaułku, z którego wyskoczył. Czy była tam jakaś sylwetka? Trudno stwierdzić. Garrett poczuł, jak coś ciepłego ścieka mu po karku. Pomacał tył głowy; krew. Musiał mocno przyrżnąć przy upadku. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, co strach dotychczas trzymał z dala od jego świadomości: całe jego ciało pulsowało tępym, obrzydliwym bólem, promieniującym od kręgosłupa i krępującym niemal wszystkie ruchy. Na ile był to wynik upadku, a na ile potwornego napięcia, nie potrafił stwierdzić. Ale musiał dostać się do domu. Szybko. Nie chciał czekać, aby przekonać się, czy Egzekutorzy już go wywęszyli.
Podpierając się na skrzynkach wypełzł z piwnicy. Jeszcze raz się rozejrzał. Nic?
Kawałek cienia oderwał się od ciemności po prawej i ruszył w jego stronę. Garrett zamarł, ale zanim zdążył coś zrobić... Pojawił się drugi cień. I pierś pierwszego eksplodowała w fontannie krwi, z której, niczym feniks z popiołów, wysunęła się końcówka długiego, lśniącego ostrza.
Nim Garrett zdołał zareagować drugi cień – Jeremi! – pociągnął go w ciemność. Główną ulicą przechodziło właśnie trzech Egzekutorów. Szli spokojnie, z pochylonymi głowami i ukrytą bronią. Chyba się zniechęcili.
Złodziej odszukał w ciemności sylwetkę towarzysza. Nawet z tej odległości była ledwo widoczna. Samym ruchem warg przekazał wiadomość:
- Za nimi.
Jeremi skinął głową, choć Garrett nie był pewien, czy dobrze widzi. Nie ufał już swoim oczom. Ale kiedy po chwili spróbował go odszukać, po Egzekutorze nie było już śladu.

* * *

To było głupie, ale natychmiast pognał „Pod rozwydrzoną flądrę”.
- Jeremi już wrócił? - spytał od progu. Odpowiedział mu zdziwiony wzrok.
- Nigdzie nie wychodził – odpowiedział Barney, który rządził tu pod nieobecność Quentina. Garrett zmełł w ustach przekleństwo. Jak nie wychodził, skoro najdalej pół godziny temu widział go w Wysokiem Mieście?! Garretta nie obchodziły niczyje zwyczaje, niemniej zwykła przyzwoitość nakazywała, aby dom opuszczać drzwiami, a nie oknami czy piwnicą. Musi z nim o tym porozmawiać.
- Gdzie on jest?
Barney wskazał mu pokój, na poddaszu, ale co tam; przynajmniej nie docierały tam hałasy z dołu.
- Co masz? - rzucił od progu. Jeremi spojrzał na niego... w bliżej nieokreślony sposób.
W związku z czym?
- Nie pierdol – zniecierpliwił się. - Miałeś śledzić Egzekutorów.
Jakich Egzekutorów?
Garrett zatrzymał się. Jakieś niedobre uczucie zaczęło powoli przebijać się do jego świadomości, ale nie dopuszczał go jeszcze do siebie.
- W Wysokim Mieście – powiedział, jakby tłumaczył coś oczywistego. - Pomogłeś mi uciec przed Egzekutorami, a potem miałeś ich śledzić. Nie zrobiłeś tego?
Garrett... Nie wychodziłem dzisiaj z tego pokoju.
Złodziej przełknął ślinę. Nie miał powodów, aby mu nie wierzyć. Ale skoro tak... To kto tam, do cholery, był?

* "bank" to po angielsku "brzeg"
Ostatnio zmieniony 01 września 2012, 17:20 przez Flavia, łącznie zmieniany 1 raz.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

Mojra
A nie Moira? ;)
Stali właśnie naprzeciwko jednej z tytanicznych podpór Łupkowego Mostu.
Ty łacherowa złodziejko*, to ja to wymyśliłem :twisted:
- Otwarłaś już drzwi? - spytał Garrett.
- Nie – syknęła, wyraźnie zdenerwowana i odwróciła się godnie, by nałożyć mu kolację. Albo, patrząc na jaśniejące już niebo, śniadanie.
Jeremi spojrzał pytająco na złodzieja.
- Zawsze gdy wychodzę – wyjaśnił - zamykam ją w pokoju i zostawiam na biurku wytrychy. Ona ma się wydostać i zrobić mi jeść.
[...]
- A jak tego nie zrobi, to wraca na ulicę.
Nie za ostro? Poza tym, jak się wydostaje, skoro nie otwiera drzwi?
- Łajza nauczyła się wychodzić oknem. Nie przejmuj się, krzywda jej się u mnie nie dzieje.
Mel nałożyła im tymczasem jeść i zniknęła w swoim pokoju – do którego klucz Garrett zostawiał zwykle na stole, tak, żeby widziała go przez szparę w drzwiach, ale nie mogła dosięgnąć
Mogę to podsumować tylko dwoma literkami: xD
Garrecie?
Garretcie
Dolnych Zamkach i Zadymionej Dzielnicy
FMki Melana? :P
epicką bitwę
Epicki odnosi się do epiki. W języku potocznym jednak jest bardziej używane. Nie sądzę, aby w tym kontekście było używane w świecie Thiefa.
- Też się cieszę, że cię wiedzę.
Literówka.
- Cóż... Specjalistką w sprawach Glifów, jak wiesz, była Izolda...
Ona była w grze, że jest tu i w TDA?
- No i był jeszcze McCarthy
Ten od zamku w Przedmościu?
Wycyganił
Cyganie w thiefie?
madame Backwell
Sir Thomas Illsbury
Ernesta von Tahselmana
Lord Geller
i trochę innych
Uważasz, że Miasto jest mniejsze niż współczesna Warszawa. To czemu, do licha, wprowadzasz tyle nowych postaci i lokacji?! Tego w Warszawie nie pomieścisz, no chyba, że usuniesz wszystkie kamieniczki stanowiące tło. ;) Wielka Biblioteka, Muzeum Barońskie itp. To ogromne gmachy. Do tego dochodzą kilka ogromnych posiadłości na jeden ród, których jest pełno. Jak ty sobie to wyobrażasz? Brakuje mi tu też tych starych, wspomnianych postaci, które można połączyć ze sobą. Lord Bafford? Lord Gerwazjusz? Randall? Holanthrus? Rutherfordowie? Gdzie oni są, znikają?

*Oczywiście to tylko żart. Fajnie wiedzieć, że moje pomysły są takie dobre, że inni ludzie z innymi pomysłami chętnie z nich korzystają, he he.
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

adriannn pisze:Ty łacherowa złodziejko*, to ja to wymyśliłem :twisted:
A ja myślałam, że pojawiło się w oryginale :jez
adriannn pisze:FMki Melana? :P
Ciiii!
adriannn pisze:Ona była w grze, że jest tu i w TDA?
Przeprowadziła Indoktrynację Garretta w TDS.
adriannn pisze:Ten od zamku w Przedmościu?
Zważywszy na to, że zamek został opuszczony pół wieku temu, co najwyżej syn albo wnuk. Ale tak, z tych McCarthych.
adriannn pisze:Uważasz, że Miasto jest mniejsze niż współczesna Warszawa. To czemu, do licha, wprowadzasz tyle nowych postaci i lokacji?! Tego w Warszawie nie pomieścisz, no chyba, że usuniesz wszystkie kamieniczki stanowiące tło. ;) Wielka Biblioteka, Muzeum Barońskie itp. To ogromne gmachy. Do tego dochodzą kilka ogromnych posiadłości na jeden ród, których jest pełno. Jak ty sobie to wyobrażasz? Brakuje mi tu też tych starych, wspomnianych postaci, które można połączyć ze sobą. Lord Bafford? Lord Gerwazjusz? Randall? Holanthrus? Rutherfordowie? Gdzie oni są, znikają?
No bez przesady, więcej gmachów jest w samym centrum Wrocławia. A co do tej szlachty - ustaliliśmy już, że jest jej parę tysięcy, trudno żeby wszyscy należeli do czterech czy pięciu rodów wymienionych w grach.

Jakieś ogólne uwagi? Podobało się, nie podobało?
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

4? 5? Łacherko, tego jest o wiele więcej :P Już samych tych, których okradamy w osobnych misjach jest więcej... Poczytaj listy w posiadłościach czy listę gości na przyjęcie w Strażnicy.

Spójrz na takiego Gerwazjusza, na przykład, on miał dwa domy. Dwa domy na jedną osobę. Taki Bafford też raczej by miał, a raczej jego rodzinka. Wielkie Rody (np. tacy Rutherfordowie) muszą mieć wiele domostw, część w Mieście, część poza.

Gmachów też musi być całkiem sporo. Policzmy. Muzeum Wieldstrom, Opera, Pierwszy Bank - to odwiedzamy w grze. Te liczne instytucje rządowe też muszą mieć swoje siedziby - Budynek Rady Miejskiej, Pałac Barona, Urząd Statystyczny, Wydział Robót Publicznych, Wydział Archiwizacji, Wielka Biblioteka... Po za tym nie sądzę, że w Mieście było by jedno muzeum, jedna opera i jeden bank. Jakieś konkurencje muszą być. O, jeszcze wydawnictwa gazet - drukarnie. Stocznie statków wojennych. Jakieś koszary wojsk Miasta (ale te mogą być po za Miastem). Więzienia, sądy - to szczególnie przy rozwiniętej Straży oraz przestępczości.

Flavia, tego jest pełno ;) A przy tym to wszystkie jest wielkie (spójrz na rozmiary dzielnicy Starodale w grze, a spójrz na wielkość Muzeum Wieldstrom).

Co do samego tekstów, to mi się bardzo podoba, ale mi brakuje znanych wcześniej postaci i tej całej reszty. O ile wcześniej skąpiłaś tego, to w porównaniu z tamtymi tekstami, to tu sobie "zaszalałaś" :P
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Flavia »

adriannn pisze:4? 5? Łacherko, tego jest o wiele więcej :P
Ale i tak mało!
adriannn pisze:Gmachów też musi być całkiem sporo. Policzmy. Muzeum Wieldstrom, Opera, Pierwszy Bank - to odwiedzamy w grze. Te liczne instytucje rządowe też muszą mieć swoje siedziby - Budynek Rady Miejskiej, Pałac Barona, Urząd Statystyczny, Wydział Robót Publicznych, Wydział Archiwizacji, Wielka Biblioteka... Po za tym nie sądzę, że w Mieście było by jedno muzeum, jedna opera i jeden bank. Jakieś konkurencje muszą być. O, jeszcze wydawnictwa gazet - drukarnie. Stocznie statków wojennych. Jakieś koszary wojsk Miasta (ale te mogą być po za Miastem). Więzienia, sądy - to szczególnie przy rozwiniętej Straży oraz przestępczości.
No dobrze, więc dlaczego te kilka, które dodałam, to dla Ciebie za dużo? :)) Wielka Biblioteka pojawia się w oryginale, Uniwersytet - trudno, żeby go zabrakło w tak ważnym ośrodku, Muzeum Barońskie - jak sam zauważyłeś, Wieldstrom pewnie nie jest jedyny. Tej szlachty też na razie nie ma tak dużo, żeby pół Miasta zajmowały zamki i pałace.
adriannn pisze:Co do samego tekstów, to mi się bardzo podoba, ale mi brakuje znanych wcześniej postaci i tej całej reszty. O ile wcześniej skąpiłaś tego, to w porównaniu z tamtymi tekstami, to tu sobie "zaszalałaś" :P
To nie rozumiem: brakuje Ci czy "zaszalałam"?
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Saga o Złodzieju

Post autor: Hadrian »

Chodzi o to, że twierdzisz, że Miasto jest w jakimś tam stopniu mniejsze niż Warszawa, a dla mnie tam tego wszystkiego nie zmieścisz, co dałaś i co jest w grze ;) Myślę nawet, że Miasto liczy kilka milionów mieszkańców i gdzieś 1/3 to budynki należące do patrycjatu. Nawet szlachta europejska w czasach od średniowiecza do epoki wiktoriańskiej nie ma takich ogromnych domów ;)

W porównaniu do poprzednich części, gdzie mało dodawałaś rzeczy z gry, to w tej dałaś jak na siebie dużo ;)
ODPOWIEDZ