[LITERATURA NIE-THIEFOWA] Opowieści z głębi Piekieł

Rozplącz swoją wyobraźnię. Zagość w świecie stworzonym przez fanów lub do nich dołącz.

Moderator: SPIDIvonMARDER

Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

[LITERATURA NIE-THIEFOWA] Opowieści z głębi Piekieł

Post autor: Flavia »

Dawno, dawno temu, wymyśliłam sobie własny fantastyczny wszechświat (a co!), a ponieważ byłam wtedy w wieku fascynacji "thó mhhokiem i chemnoshchą", nazwałam go Piekłami. Mijały lata, pomysł się rozrastał, nabrał powagi, a ja za bardzo przywiązałam się do nazwy, żeby ją zmienić. Więc zostały Piekła. Tyle słowem wstępu, żebyście się później nie zdziwili ;)

Ostatnio przypomniałam sobie o moim nienapisanym (jeszcze!) bestsellerze i zaczęłam szukać inspiracji w starych śmieciach. Wygrzebałam nawet parę dzieł, które może i by się do czegoś nadawały? Ale nie mnie to oceniać :-D

Może w przyszłości rzucę jeszcze parę "na pożarcie", toteż temat pozostawiam enigmatyczny.

Jakby ktoś miał za dużo wolnego czasu, kilka moich prac można znaleźć na portalu Nowej Fantastyki:
http://www.fantastyka.pl/4,7933.html
http://www.fantastyka.pl/4,7950.html
http://www.fantastyka.pl/4,8006.html
http://www.fantastyka.pl/4,9408.html
http://www.fantastyka.pl/4,56842155.html

Hmm, tak. To tyle. Bez litości, proszę.

Ogrody Dockalfhaimu

Po raz pierwszy wątpliwości dopadły go już na skraju miasta. Ulice były puste, gdyż dockalfar rzadko angażowali się w sprawy, które wymagałyby od nich opuszczania swoich twierdz, nie musiał się więc martwić tym, że ktoś niepowołany go dostrzeże. Jednakże monumentalne, białe bryły pałaców, wzniesionych zgodnie z prawami obcej geometrii, pozbawionych okien i widocznych drzwi, surrealistyczny niemal rozkład dróg, dziwaczna poświata rozjaśniająca przestrzeń choć niebo było puste i ciemne, suchy wiatr niosący metaliczny zapach znad okolicznych pól – to wszystko napawało go niepokojem. Z niemałym trudem znalazł odpowiedni budynek. Z pozoru nie wyróżniał się spośród innych, ale amulet, który dostał od właściciela pozwolił mu przejrzeć iluzję i zauważyć niewielką bramę w jednej z bocznych ścian. Wahał się nieco, ale w końcu zapukał. Drzwi miały kształt spirali i gdy tylko dotknął ich powierzchni, zwinęły się jak wybudzony z drzemki wąż i zniknęły w głębi ściany. Za nimi stał nieznany mu dockalfar, sądząc po wygolonej głowie i braku opaski na ramieniu, niewolnik. Bez słowa wpuścił go do środka i poprowadził ciemnymi korytarzami. Jedynym źródłem światła była kulka energii na końcu elfiego kin-dy'iin. Noża nie miał – widocznie właściciel nie ufał mu aż tak, jak można by sądzić po powierzonej mu funkcji.

W pewnym momencie światełko zgasło.

- Zaczekaj – krzyknął człowiek w ciemność. No tak, pieprzone dockalfar i tak były prawie ślepe, więc nie potrzebowały światła, a ludzkie wizyty nie były tu zdarzeniami na tyle częstymi – i znaczącymi – by się do nich dostosowywać.

Nie usłyszał odpowiedzi, ale coś, zimnego i twardego jak szkło, złapało go za nadgarstek i pociągnęło za sobą. Myślał już, że cały swój pobyt tutaj spędzi w kompletnych ciemnościach, jakież więc było jego zdziwienie, gdy niewolnik wyprowadził go znów na dwór, na jeden z wewnętrznych ogrodów.

Ze wszystkich stron otaczały go wysokie, białe ściany, wyciągnięte niczym kły nieznanej bestii, aż do samego nieba. Jak na ludzkie standardy panował tu nieledwie półmrok, ale nie miał co liczyć na więcej. W tym Piekle nigdy nie rozwierały się bramy słońca ni księżyca, była tylko ta tajemnicza, płynąca z samego powietrza, poświata.

Ogród był przerażająco dziwny i obcy. Już sam układ ograniczających go ścian pozbawiony był jakiejkolwiek logiki. Kilkakrotnie przekraczali przewężenia tak wąskie, że ledwie się w nich mieścili, by zaraz potem wkroczyć na plac dość wielki, by postawić na nim osobny pałac; kiedy indziej zdawało mu się, że krążą w kółko lub po spirali tylko po to, by wyjść w jakimś miejscu, którego nigdy wcześniej nie widział. Co do układu klombów, ścieżek i kanałów – tworzony przez nie labirynt mógłby doprowadzić do szaleństwa, gdyby tylko ktokolwiek był w stanie ogarnąć go w całości. Rośliny nie przypominały niczego co znał i widział, a widział już niemało. Mieniły się zadziwiająco jaskrawymi, nienaturalnymi barwami: szkarłatem, purpurą, pomarańczem, rzadziej żółcią czy jadowitą zielenią. Ich liście przypominały pióropusze, były lekkie jak puch i widocznie drżały, choć powietrze pozostawało nieruchome. Gdy przyjrzał się bliżej zauważył, że roztaczają wokół siebie bladą, chorobliwą poświatę i dreszcz przeszedł mu po plecach. Gdy przechodził ścieżką, wciąż prowadzony za rękę przez dockalfar, rośliny zdawały się wyciągać w ich stronę, muskały go swoimi lekkimi liśćmi, zostawiając na ubraniu smugi świetlistego pyłu.

W końcu zobaczył właściciela pałacu. Stał na niewielkim, okrągłym placyku, ze wszech stron otoczonym wyjątkowo wysokimi, szkarłatnymi krzewami, których gałęzie przypominały języki ognia i tak samo jak one tańczyły w nieruchomym powietrzu.

- Ha'nkan – powiedział odźwierny. - Lios-ka na zhari.

Jego pan odwrócił się, jakby dopiero teraz dowiedział się o ich obecności. Było to oczywiście nieprawdą: był świadom obecności śmiertelnika odkąd ten przekroczył próg jego domu.

- Mów, co widziałeś – zażądał w czystym karirskim, nie zaprzątając sobie głowy powitaniem. Człowiek obejrzał się: odźwierny zniknął, jakby nigdy go tu nie było. A jednak nie byli sami: obok, na niewielkim, falistym murku z białych i czarnych kamieni siedział drugi dockalfar, również niewolnik, choć nie ogolony i pozbawiony broni. Był chyba dość młody, ale kto ich tam wie. Tamten odpowiedział mu zaskakująco władczym spojrzeniem skośnych, złotych ślepi. - To mój svaa, zaufany – uspokoił go gospodarz. - Mów.

- Walkuria, Jotunhaim i Naatha padły. - Postanowił nie zwracać więcej uwagi na rzeczonego „zaufanego”. Znając dockalfar i tak nie odezwie się niepytany. - Miokar poddał się bez walki.

- A krasnoludy?

- Na razie podpisały układ o nieagresji, ale nie mają obowiązku wspomagać Karirczyków.

- To kwestia czasu – przerwał mu ostro.

- Oczywiście. Tak czy inaczej, Karirczycy mają pełną swobodę w poruszaniu się po krasnoludzkich terytoriach.

- Co jeszcze? - Dockalfar stał nieporuszony, niczym czarny posąg, jego twarz nie wyrażała niczego, piersi nie unosiło najlżejsze tchnienie. Mógłby chociaż oddychać, wtedy wydałby się bardziej ludzki, ale nie, on musiał być takim pieprzonym obcym. Szpieg zaczynał rozumieć niechęć swoich ziomków do mrocznych elfów.

- W pobliżu przeników do Dockalfhaimu budują obozy wojskowe. Dość daleko, by nie wyglądało to na oblężenie i dość blisko, by wiedzieć o wszystkim, co przenika z jednego Piekła do drugiego.

Przeniki, owe przedziwne punkty, gdzie dwa Piekła istniały jednocześnie, splecione niczym walczące węże, stanowiły jedyną drogę między światami. Jedne istniały zawsze, inne pojawiały się czasowo, jeszcze inne – wywoływano sztucznie zaklęciami dość potężnymi, by zachwiać w posadach same Piekła. Niejednokrotnie nieudolnie rzucane zaklęcie powodowało zniszczenie jednego, albo i obu światów, które próbowano w ten sposób spleść. A, jakby na urągowisko, jedynym ludem zdolnym rzucać tak potężne czary byli alfar, których śmiertelnicy obchodzili tyle co robaki pod ich stopami, a ich siedziby – tyle co kopce termitów, kruszone jednym celnym kopniakiem. I nie sposób było stwierdzić, czy gorsi byli liosalfar, opętani wizją uzdrawiania wszechświata, czy dockalfar, których nienawiść, choć stokroć większa, skierowana była raczej ku nim samym.

- Ile mają załogi? - kontynuował gospodarz.

- Wystarczająco, by złapać wszystkich potencjalnych uciekinierów.

- Hm. A sam Dockalfhaim?

- Decyzję o ataku już podjęto, ale planowanie dopiero się zaczęło. Prawdopodobnie stanie się to w dniu zwycięstwa Vhalfru nad Lodem, między dziesiątym a jedenastym miesiącem elfiego kalendarza.

- Jasnoelfiego kalendarza. Cóż za symbolika. - Skrzywił się pogardliwie. - Jak tylko ustalą coś więcej, natychmiast daj mi znać.

- Oczywiście.

- Idź już. Niedaleko czeka niewolnik, który odprowadzi cię do wyjścia.

- Tak.

Opuścił plac, ale nie odszedł zupełnie. Przyczaił się za jednym z krzewów i nasłuchiwał.

- A więc jesteśmy otoczeni. - Nie rozpoznawał głosu, więc zapewne był to ów młody „zaufany”. Musiał się cieszyć większym poważaniem, niż wszyscy niewolnicy klanu Smoka razem wzięci, skoro odważył się odezwać pierwszy.

- Tak, jak przypuszczałem – odparł jego pan.

- Zostały nam jakiekolwiek drogi ucieczki?

- Kidaris, ale to Piekło jest całkowicie podporządkowane Karirczykom. Jeśli ktokolwiek z nas się tam pojawi... Cóż, przypuszczam, że nie nacieszy się życiem.

- Coś jeszcze?

- I Q'n Trvas... Jego nawet świetliki nie odważą się zaatakować.

- A więc tak naprawdę mamy tylko jedną drogę ucieczki.

- Tak. I módlmy się do Asztartat, żeby nikt nie próbował używać innych.

- Nie można otworzyć nowych dróg?

- Można. Można też zamknąć stare. Ale nad przenikami czuwa klan Haquirkka, a oni zrobią wszystko, żeby zdyskredytować Drakka. Wątpię, żeby uwierzyli informacjom, które im przekażę.

- Przecież tu idzie o istnienie całej rasy! - krzyknął młodzik. Tak, musiał być bardzo młody, skoro nie umiał powstrzymać najprostszych reakcji.

- To Dockalfhaim. - W głosie jego pana zabrzmiało coś na kształt politowania. - Tu każdy dba o własny interes, nie o rasę, a prywatne animozje są ważniejsze od ogólnego „dobra”. Powinieneś już to wiedzieć.

- Wiem. Ale to idiotyzm. Jeśli Karirczycy napadną nasze Piekło, wszystkie animozje i prywatne waśnie będą sobie mogli wsadzić w dupy.

- Jeśli je zachowają.

- Nie można było temu zapobiec?

- Można było. Na samym początku, jak tylko świetliki zablokowały pierwszy przenik. To był bodajże N'yik. Albo jeszcze wcześniej, gdy podporządkowywały sobie Kidaris. Teraz jest już za późno. Każdy atak posłuży im jako pretekst do wysłania na nas wszystkich swoich sił. W oczach całych Piekieł i historii będą usprawiedliwieni, bo to my byśmy zaczęli.

- A co Piekła i historia mają tu do rzeczy?

Starszy elf westchnął.

- Jeśli przeżyjesz dość długo, a kaprysy Asztartat pchną cię poza zasięg twojego rodu, przekonasz się, że niełatwo żyć z piętnem winy.

- Ja nie mam rodu.

Szpieg odważył się wychylić nieco za krzak. Długie, złote liście przyczepiły się do jego ubrania, więc strzepnął je niecierpliwym ruchem. Młody dockalfar stał naprzeciwko swojego pana i patrzył na niego złymi, zmrużonymi oczyma. Zadziwiające, na ile sobie pozwalał, nie będąc niczym tylko zwykłym niewolnikiem. Chociaż, kolor jego oczu... Dotychczas szpieg widywał taki tylko u śniączy, tych dziwnych, dockalfarskich wróży, wiecznie otumanionych im tylko znanym narkotykiem, ale chłopak nie wyglądał na takiego. Może faktycznie było w nim coś, co uzasadniało pobłażliwe traktowanie.

- Jesteś buntownikiem - powiedział w końcu jego pan, podchodząc do niewolnika i kładąc mu ręce na ramionach. Czułość niemal niespotykana wśród tej rasy. - To dobrze. Nigdy nie dasz się naprawdę zniewolić, ani dockalfar, ani ich przywarom. Dockalfhaim potrzebuje kogoś takiego. Kogoś, kto pokona toczące naszą rasę choroby, kto nie da się opętać powszechnej niezgodzie, kto powstrzyma rozbicie. Kogoś, kto zjednoczy dockalfar i przywróci nam należne miejsce w Piekłach.

Gdy skończył mówić, pochylił się nad twarzą młodzieńca, ale szpieg wycofał się. Widział już dość.

Odźwierny faktycznie czekał niedaleko, ale nie powiedział nic na temat długiego oczekiwania, choć przecież musiał wiedzieć, kiedy jego pan zakończył rozmowę. Dockalfar stanowczo zbyt mało mówili. A potem dziwili się, dlaczego całe Piekła ich nie znoszą, a większość ich mieszkańców z rozkoszą poprze atak Karirczyków na Dockalfhaim.

Dockalfar odprowadził go do bramy. Tuż przy wyjściu złapał go za ramię i powiedział, nawet bez groźby w głosie:

- Pamiętaj, dla kogo masz szpiegować.

Zimny dreszcz przebiegł po plecach szpiega.

- Pamiętam – zapewnił i wycofał się do najbliższego przeniku.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
Hattori
Młotodzierżca
Posty: 939
Rejestracja: 18 listopada 2011, 16:40
Lokalizacja: The Keepers' Chapel (Zamurze)
Kontakt:

Re: [LITERATURA NIE-THIEFOWA] Opowieści z głębi Piekieł

Post autor: Hattori »

Dosyć krótkie, choć egoistycznie uznam to za zaletę, bo raczej nie chciałoby mi się przeczytać dłuższego dzieła :( Nie obraź się, po prostu nie mam pociągu do Twórczości ostatnio.

Bez litości? A co to takiego? :twisted: Ale niech będzie.
(...) kiedy indziej zdawało mu się, że krążą w kółko lub po spirali tylko po to, by wyjść w jakimś miejscu, którego nigdy wcześniej nie widział.
Nie jestem pewien, czy dobrze odbieram sens. Wydaje mi się, że koniec brzmiałby lepiej "w jakimś miejscu, które już wcześniej widział" lub podobnie.
Mieniły się zadziwiająco jaskrawymi, nienaturalnymi barwami: szkarłatem, purpurą, pomarańczem
A nie pomarańczą?
- Ha'nkan – powiedział odźwierny. - Lios-ka na zhari.
Cokolwiek to znaczy, wydaje mi się, że fonetycznie bardzo pasuje do przedstawionej sytuacji. Plus.
Odźwierny faktycznie czekał niedaleko, ale nie powiedział nic na temat długiego oczekiwania, choć przecież musiał wiedzieć, kiedy jego pan zakończył rozmowę. Dockalfar stanowczo zbyt mało mówili. A potem dziwili się, dlaczego całe Piekła ich nie znoszą, a większość ich mieszkańców z rozkoszą poprze atak Karirczyków na Dockalfhaim.

Dockalfar odprowadził go do bramy. Tuż przy wyjściu złapał go za ramię i powiedział, nawet bez groźby w głosie:

- Pamiętaj, dla kogo masz szpiegować.

Zimny dreszcz przebiegł po plecach szpiega.

- Pamiętam – zapewnił i wycofał się do najbliższego przeniku.
Bardzo mi sie podoba takie zakończenie. 8-)


Ogółem pomysł z Piekłami zdaje się mieć spory potencjał, jeśli dobrze się go wykorzysta. Wyobrażam sobie umowy gildii kupieckich dotyczące dostępu do przeników. Do tego wojny, spiski i podstępy, a jakże :P Nie wiem na ile oryginalny jest pomysł z takimi "światami", niemniej uważam, że jest co rozwijać.
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA NIE-THIEFOWA] Opowieści z głębi Piekieł

Post autor: Flavia »

Hattori pisze:Dosyć krótkie, choć egoistycznie uznam to za zaletę, bo raczej nie chciałoby mi się przeczytać dłuższego dzieła :( Nie obraź się, po prostu nie mam pociągu do Twórczości ostatnio.
A to szkoda, bo właśnie mam mnóstwo takich trzystronicowych opowiadanek, które tylko czekają na rozszarpanie.
Hattori pisze:Nie jestem pewien, czy dobrze odbieram sens. Wydaje mi się, że koniec brzmiałby lepiej "w jakimś miejscu, które już wcześniej widział" lub podobnie.
Właśnie nie. Chodząc w kółko spodziewałby się, że prędzej czy później wróci do początku, a tu wychodził na jakiś zupełnie nieznany teren.
Hattori pisze: A nie pomarańczą?
Pomarańczą to można oberwać :P
Hattori pisze:Ogółem pomysł z Piekłami zdaje się mieć spory potencjał, jeśli dobrze się go wykorzysta. Wyobrażam sobie umowy gildii kupieckich dotyczące dostępu do przeników.
Masz na myśli korporacje? :P Bo ja na przykład jestem całym sercem za tym, aby dać światom fantasy możliwość rozwoju, aż do poziomu porównywalnego z naszym (lub wyższego). Mój planowany bestseller zawiera na przykład motyw eksperymentów genetycznych mających na celu stworzenie super-maga :)) Może walczące o zasoby korporacje też dałoby się wcisnąć. Pomyślimy.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA NIE-THIEFOWA] Opowieści z głębi Piekieł

Post autor: SPIDIvonMARDER »

O kurczę, umknęło mi to opowiadanie...

Świetna wizja... taki surrealistyczny horror senny, idealny do ujęcia w komiksie. Bardzo dobre opisy, choć sama akcja jest zbyt krótka, bym mógł cokolwiek o niej powiedzieć. Zatem może nie powiem nic.

Powtórzę, największym plusem tekstu jest właśnie szkic pałacu.

Mam tylko jedną i to małą wątpliwość dot. tekstu. Niby to wszystko takie puste w tych korytarzach, a były tam rośliny. Z jednej strony ok, ale z drugiej... przydałby się jakiś łącznik w stylu "pomimo pustki, było tu życie" albo "rośliny kontrastowały z...".


Ale sehr gut tekst!
Obrazek
Awatar użytkownika
Flavia
Egzekutor
Posty: 1606
Rejestracja: 07 maja 2012, 15:34
Lokalizacja: Dno Piekieł

Re: [LITERATURA NIE-THIEFOWA] Opowieści z głębi Piekieł

Post autor: Flavia »

Ha, sama już o nim zapomniałam!
Ale cieszę się, że się spodobało ;)

Popełniłam w życiu kilka, nazwijmy to: bajeczek. Krótkich, lekkich, łatwych, może trochę moralizatorskich (hłe hłe). Nie wiem, czy się do czegokolwiek nadają, ale wklejam. Jak ktoś ma młodszego dzieciaka/brata/siostrę/kuzyna/podopiecznego, może mu poczytać na dobranoc (i straumatyzować dzieciaka na całe życie o_O)

Noc cudów
Żył kiedyś w Cesarstwie Rima pewien prosty człowiek. Na imię miał Kaer'lac. Jego rodzina, z rozkazu cesarza, przeniosła się na ziemie zamieszkiwane dawniej przez lud Unma, który Cesarstwo w swej niepohamowanej żądzy podbojów doprowadziło do zagłady. Niestety, po kilku obrotach, na okolicę spadła nieznana choroba, a że jej mieszkańcy byli biedni, nie stać ich było na maga czy znachora. Wkrótce wszyscy zmarli, a Kaer'lac został sam. Opuścił dom, który jego rodzina zbudowała gdy jeszcze była liczna, by zamieszkać w skromnej chacie na skraju nowo założonej wioski Untayae. Nie pojął żony ani nie wynajął pomocnika. Utrzymywał się zbierając w lesie chrust i jagody, w których magowie zbyt późno dopatrzyli leku na zarazę. Towarzystwo drzew i zwierząt przynosiło mu ukojenie.

Pewnego dnia zbyt długo zabawił w lesie i ani się obejrzał, jak Bramy Słońca zatrzasnęły się, a ponieważ Chaar nie posiada księżyców ani gwiazd, nad światem zapanowała nieprzenikniona ciemność. Kaer'lac przestraszył się, odszedł bowiem daleko od domu i mimo że wędrował tymi samymi ścieżkami od wielu cykli, wcale nie był pewien, czy zdoła znaleźć drogę powrotną. Wiedział jednak, że jeśli zostanie na miejscu, prawdopodobnie zostanie pożarty przez chichimaki lub azumy, których pełno było w tych okolicach. Zarzucił więc zebrany chrust na plecy i ruszył w kierunku, w którym zdawało mu się, że była wioska.

Jednak choć szedł długo, nie mógł dostrzec łuny ognisk ani usłyszeć zawodzenia kkiw i bannoków. Przeciwnie, im dłużej szedł, tym gęstsze stawały się zarośla i tym niżej iglaste drzewa zwieszały swe gałęzie, zupełnie jakby chciały dosięgnąć i pochwycić obcego, który ośmielił się stawić im czoła w ich własnym królestwie. Jego drogę co chwila przecinały strumienie i powalone pnie, których wcześniej nie przekraczał, ale nie ważne, ile razy zawracał czy skręcał, nie mógł natrafić na prostą ścieżkę, którą tu dotarł. Bliski był już poddania się, gdy w oddali zamajaczyło niewyraźne światełko. Z nową nadzieją w sercu podjął marsz i już wkrótce między pniami drzew dojrzał coś jakby wzgórze z drewnianymi drzwiami prowadzącymi w głąb. To właśnie zza nich padało światło, a teraz, gdy już podszedł bliżej, był w stanie stwierdzić, że dobiega zza nich także niezwykle smakowity zapach.

W innych okolicznościach, Kaer'lac dziesięć razy by się zastanowił, zanim zapukałby do takich drzwi, ale zmęczenie wyzuło go z rozsądku, a nadnaturalna groza lasu nawet jemu – prostemu i, w gruncie rzeczy, pozbawionemu wyobraźni człowiekowi – zaczęła dawać się we znaki. Wyszedł więc spomiędzy drzew, lecz zanim zdołał zapukać, drzwi otwarły się gwałtownie i wyszedł zza nich wysoki, choć szczupły mężczyzna o jasnej skórze i prostych oczach, ubrany tylko w sięgającą kolan spódnicę z dłuższym pasem na przedzie, skórzane karwasze, naszyjnik i kolczyki z zielonych kamieni. Kaer'lac przeraził się, pomyślał bowiem, że natrafił na jednego z Unmajańskich niedobitków. Mężczyzna spytał ostro i choć język, którym mówił, nie przypominał rimańskiego, Kaer'lac nie miał problemów ze zrozumieniem go:

- Kto ośmiela się zakłócać mi spokój?

- Wybaczcie panie – zaczął Kaer'lac drżącym głosem. - Jestem Kaer'lac, mieszkam w wiosce na skraju lasu. Zabłądziłem i nie mogę znaleźć drogi do domu.

Słysząc te słowa, obcy uspokoił się wyraźnie, choć jego spięta sylwetka wciąż sugerowała gotowość ataku.

- Wasza wioska nie znajduje się daleko stąd, jednak w nocy trudno będzie znaleźć ścieżkę. Najlepiej, jeśli przenocujesz u mnie, a rano wskażę ci drogę.

To mówiąc, odsunął się, żeby wpuścić Kaer'laca do środka.

- Dziękuję, panie – powiedział Rimańczyk, raźno przekraczając próg, wiedział bowiem, że choć Unmajańczycy byli bezwzględnymi barbarzyńcami, prawo gościnności było dla nich równie święte, jak dla Rimańczyków.

Znalazł się w niewielkim, prostokątnym pomieszczeniu z surowych, drewnianych bali o podłodze pokrytej futrami i osmalonym sklepieniu. Ściany obwieszone były bronią drzewcową o osobliwych grotach i okrągłymi, unmajańskimi tarczami, inkrustowanymi łuskami azum i zdobione ich piórami. Po lewej stronie znajdowało się okrągłe palenisko, nad którym wisiał osmolony kociołek, po prawej stało łóżko, niezbyt podobne do tych, na jakich Kaer'lac zwykle sypiał oraz kufer o bogato rzeźbionej powierzchni, naprzeciwko wejścia zaś – stół i dwa taborety o skrzyżowanych nóżkach.

- Wybaczcie, alem nie słyszał, byście się przedstawiali – powiedział nieśmiało Kaer'lac. Wtedy przez twarz gospodarza przemknął jakby cień i Rimańczyka zdjął lęk, ponieważ przez krótką chwilę wydało mu się, że przez jasną, żółtawą skórę prześwieca naga czaszka. Wrażenie znikło równie szybko, jak się pojawiło i Rimańczyk doszedł do wniosku, że na pewno musiało mu się przywidzieć, jednak uczucie niepokoju nie opuściło go już tego wieczoru.

- Moje imię nic ci nie powie – odparł tamten i gestem wskazał Kaer'lacowi jedno z krzeseł, sam zaś uklęknął przy ognisku i zaczął mieszać łyżką w osmalonym kociołku, zwisającym z przekrzywionego trójnoga. Rimańczyk zauważył, że boki kociołka zdobią twarze leśnych daimonów o wykrzywionych twarzach. Wzdrygnął się, albowiem jako Rimańczyk wierzył, że samo wspominanie tych istot może sprowadzać nieszczęście i szybko odwrócił wzrok. Nie zauważył więc, kiedy nieznajomy przelał zawartość kociołka do wyciosanej z jednego kawałka jadeitu misy, którą zaraz postawił przed gościem. Obok niej ustawił talerz z plackami z saiu i drugi z pieczonymi owocami patanhyi oraz kubek z ciemnym, prawie czarnym winem, pachnącym ziołami, które Rimańczycy dopiero uczyli się poznawać.

- Wy nie jecie, panie? - spytał nieśmiało Kaer'lac.

- Zwyczaje naszego ludu nakazują pierw zadbać o potrzeby gościa – odparł tamten. - Jedz i pij, mną się nie przejmuj.

Kaer'laca trochę to zdziwiło, ale szybko uznał, że skoro tamten tak twierdzi, tak widocznie musi być. W istocie nigdy wcześniej nie spotkał Unmajańczyka i nie mógł stwierdzić, jakie faktycznie lud ten miał zwyczaje.

Zaczął jeść i szybko stwierdził, że potrawy, choć dziwne w smaku i przyprawione na sposób obcy Rimańczykom, są bardzo smaczne i sycące. Ani się obejrzał, a opróżnił całą misę i oba talerze. Gospodarz przez cały czas siedział naprzeciwko, mierząc gościa przenikliwym spojrzeniem dziwnie prostych oczu, od czasu do czasu sięgając, by dolać mu wina z wielkiego, alabastrowego dzbana, którego ścianki owinięte były złotym drutem.

Gdy skończył jeść, gospodarz przemówił znowu:

- Widzę, że wędrówka zmęczyła cię; możesz spać w mym łożu. - Kaer'lac chciał zaprotestować, ale tamten nie dał mu dojść do słowa. - Najpierw jednak chciałbym cię prosić o przysługę. Nie mogę opuścić tego wzgórza, a powoli kończą mi się zapasy. Czy mógłbyś od czasu do czasu przynieść pod mój próg... martwe zwierzę?

- Nie jestem myśliwym – zaoponował Kaer'lac.

- Nie musi być duże. Wystarczy polny bannok lub młoda kkiwa. Dałem ci jedzenie i schronienie, czy nie zasłużyłem na drobne zadośćuczynienie?

- No – Kaer'lac zawahał się, jednak rimańskie poczucie honoru nie pozwoliło mu zaprzeczyć. - Chyba mogę to zrobić...

Gospodarz siedział nieruchomy niczym posąg, wpatrując się w niego tak intensywnie, że Kaer'lac znów poczuł ten sam niepokój, co wtedy, gdy nie mógł wydobyć od niego imienia. Znów poczuł, że w jego gospodarzu jest coś nienaturalnego, jakaś nadludzka moc, która nie pozwalała oprzeć się jego słowom.

- Przysięgasz?

- Przysięgam – powiedział, nie do końca pewny, ale niezdolny odmówić. Na te słowa Unmajańczyk odprężył się wyraźnie.

- Bardzo dobrze – powiedział. - A teraz śpij.

To mówiąc, wziął go za rękę i poprowadził do łóżka, a Kaer'lac szedł za nim posłuszny jak marionetka i zupełnie wyzuty z sił i oporu. Gdy tylko jego głowa spoczęła na twardej, ale wygodnej poduszce, zmorzył go sen tak głęboki, że nie przebudził się aż do świtu, kiedy to zza drzwi dobiegło ćwierkanie dzikich bannoków.

Był sam; po jego dziwnym gospodarzu ani śladu, a przecież mówił wczoraj, że nie może opuszczać tego wzgórza. Kaer'lac wstał z łóżka, ale gdy tylko uczynił krok, potknął się o jakiś przedmiot i byłby się przewrócił, gdyby w porę nie złapał jednej z wiszących na ścianie włóczni. Z trudem dotarł do drzwi i otworzył je, zalewając wnętrze falami jasnoczerwonego światła. Wtedy dojrzał ów przedmiot, o który się potknął i w tej chwili zdjął go strach tak wielki, że krzyknąwszy jeno żałośnie pognał przed siebie. Szczęściem za dnia las zatracił ową nocną ponurość i wrogość i Rimańczyk szybko dotarł do znanych terenów, skąd tylko kilka kroków dzieliło go od wioski. Gdy dopadł swojej chaty, zatrzasnął drzwi i padł bez zmysłów na prosty siennik, który służył mu za łoże.

Przypomniał sobie wtedy wystrój wnętrza wzgórza i pojął, że to, co widział, było aby posagiem zmarłego, albowiem obiekt, o który się rankiem potknął był nie czym innym, jak stertą kości. Pojął też, że przysługa, o którą zmarły prosił była częścią jakiegoś pogańskiego rytuału, którego celem było utrzymanie upiora na tym świecie.

Nie wrócił już do wzgórza, ani tego, ani następnego dnia. Po trzech dniach dopiero ośmielił się opuścić swój dom, ale choć nigdy więcej nie odważył się zapuścić głęboko w las, żyjąc z tego, co zebrał w skromnym ogródku, wkrótce ogarnęła go niemoc i po dziesięciodniu zmarł w straszliwych boleściach.

Kto bowiem zmarłych lekce sobie waży, sam szybko do nich dołącza.

* * *

Cel

Żył kiedyś książę, który bardzo chciał dokonać czegoś wielkiego.

Niestety, władał tylko niewielkim księstwem, przytulonym do zachodnich zboczy gór Kia Kormeo i dość spokojnym. Jego jedynym bogactwem było żelazo i trochę półszlachetnych kamieni, a jedyną przygodą, jaką niespokojny duch mógł tu znaleźć – potyczki z sąsiednimi księstwami Poit, Alavari i Chamae. Powiadano, że po drugiej stronie gór rozlewało swe wody wielkie Morze Mgieł, za które kiedyś odpłynęli Vaidowie, ale nikt nigdy nie wrócił żywy ani zza gór, ani tym bardziej zza morza i doradcom księcia zawsze udawało się odciągnąć władcę od szaleńczych wypraw.

Aż któregoś dnia, gdy książę wkraczał już w wiek średni i poważnie zastanawiał się nad poślubieniem księżniczki Poit i porzuceniem na zawsze marzeń o wielkich czynach, na zamku pojawił się pewien mag. Książę przyjął go bardzo serdecznie, jakby nie widział, że zamiast twarzy
posiada on nagą, szarożółtą czaszkę, a jego szata ma tyle dziur, że dokładnie widać, iż niżej nie ma on wcale więcej ciała, niż na głowie. W dodatku laska, którą się podpierał była w zasadzie jedną, długą kością, choć nikt nigdy nie widział zwierzęcia tak dużego, by z jego gnata dało się wytworzyć laskę. To jednak nie miało znaczenia dla władcy – a może naprawdę tego nie zauważył? Dość, że przez ten i wiele innych wieczorów wysłuchiwał opowieści maga, niektórych przy całym dworze – a wtedy wszystkim zebranym cierpła skóra i krew ścinała się w żyłach – innych samotnie, w prywatnych komnatach. I w końcu, po wysłuchaniu jednej z nich oznajmił, że wyrusza wraz z magiem na wyprawę w góry Kia Kormeo. Nikomu nie powiedział, dlaczego to robi, jaki jest cel wyprawy, ani co zamierza przez nią osiągnąć. Chciał wyruszyć sam, jedynie w towarzystwie maga, jednak stary dauviel, służący jeszcze u jego ojca, nie mógł mu na to pozwolić. Wzięli więc dwa ph'arski – mag miał własnego wierzchowca, potworną, skrzydlatą bestię, której nikt nigdy nie przyłapał na posilaniu się – i pojechali w głąb gór, wzdłuż doliny Chamae.

Podróżowali dniem i nocą, a o tym, co ich spotkało można by napisać wiele ksiąg i ułożyć wiele pieśni. Walczyli ze żmijami i olbrzymami przypominającymi ruchome skały. Od wiedźmy Mówiącej-do-Cieni usłyszeli przerażające historie o Vaidach i wojnach, które niegdyś ze sobą toczyli, a które w końcu zmusiły ich do opuszczenia tego lądu. Stali na szczycie pustej w środku góry i patrzyli w otchłań, która ponoć sięgała poza granice wszechświata i ledwo umknęli złotym żmijom, które stamtąd wypełzły. Widzieli miasto utkane z płomieni, gdzie każdego ranka zstępowały z nieba gwiazdy, by bawić się i świętować. Tam na skroniach księcia oplotła się korona z gwiezdnego światła, która już zawsze miała go prowadzić. To jej blask ochronił ich, gdy wkroczyli do przedsionków jaskiń Vaidów.

W końcu stanęli na wybrzeżach Morza Mgieł i księciu przez moment wydawało się, że w zasnuwających je wiecznie chmurach dostrzega niewyraźne kształty okrętów.

- Ach, jakże wspaniale byłoby – rzekł książę, zapatrzony w skąpane w mlecznych oparach morze – wybudować łódź i popłynąć na wschód, tam, gdzie wieki temu odpłynęli Vaidowie. Znaleźć brzegi, na których wylądowali i lądy, na których pobudowali swoje miasta. Czy jeszcze żyją, tam, gdzie nie może ich dosięgnąć nasz wzrok? Jeśli tak, jakież wyżyny myśli i technologii musieli osiągnąć przez te wszystkie wieki!

Gdy skończył mówić, w pustych oczodołach maga zabłysło dziwne, błękitne światło.

- Byłby to zaprawdę czyn godny wielkiego księcia – powiedział, a blask jego ślepi, jakby za sprawą jakiejś nieznanej magii udzielił się władcy.

Wtedy jednak książę Kormeo spojrzał na swego wiernego dauviela. Żołnierz był już wtedy stary i niedołężny, przybyło mu blizn, a trud wyrył na jego twarzy głębokie bruzdy. Patrzył na księcia wzrokiem pełnym absolutnego oddania, nie oceniającym i nie żądającym nic w zamian.

I wtedy, na brzegu Morza Mgieł, książę zrozumiał, co jest naprawdę ważne. Przypomniał sobie księstwo, które tyle obrotów temu zostawił bez opieki. Księżniczkę Nyije, którą obiecał poślubić. Ludzi, za których odpowiadał. Cele, do których ślubował dążyć.

- Nie – powiedział, tyleż do maga, co do samego siebie. - Wracam do domu.

I tak właśnie zrobił. Wybrał najkrótszą drogę i nie zatrzymywał się ani na chwilę, żeby ponownie spojrzeć na cuda, o których kiedyś myślał z takim zachwytem. Jego mag nie rzekł ani słowa, tylko kurczył się stopniowo i któregoś dnia zmienił się w kupkę pogruchotanych kości, którą w istocie był przez cały ten czas.

Dziesięć obrotów minęło, zanim książę wrócił do domu. W jego włosach i brodzie pojawiły się już siwe pasma, zbroja zardzewiała, a i miecz nie wychodził z pochwy tak łatwo jak niegdyś. Jego wierzchowiec ledwo powłóczył nogami, kiedy przekraczał bramy zamku. Jednak książę nie żałował ani dnia na szlaku, tak jak nie żałował powrotu.

Do tego czasu władca Poit zmarł, a księstwem władał jego jedyny potomek, księżniczka Nyija. Nie była już tak młoda, ale wiele obrotów czekała na swego narzeczonego i książę Kormeo zdecydował się ją poślubić, rozciągając swoje panowanie aż do wybrzeża Poit. W następnych obrotach poprowadził zjednoczone armie na księstwa Chamae i Alavarii, a wrogowie pierzchali, gdy tylko zobaczyli z dala łunę gwiezdnej korony. Wkrótce jego księstwo stało się najpotężniejsze na całym Kontynencie, a jedynym, czego nie udało mu się zdobyć, mimo wielu prób, było państewko Valarii, zepchnięte na niewielki, skalisty półwysep, najbardziej wysuniętą na północ część lądu.

Zmarł jako starzec, choć do końca życia czuł się silny i pełen wigoru. Szykował nawet wyprawę na południe, na podbój księstw L'vienn i Torne, choć śmierć zniweczyła wszystkie plany. Jego potomkowie stopniowo tracili zdobyte ziemie, aż w końcu któryś z nich musiał abdykować i oddać gwiezdną koronę księciu Valarii. Parę obrotów potem nikt nawet nie pamiętał, kto zdobył ją dla śmiertelników.

I tylko posąg Nayiji, zbyt piękny, bo roztrzaskać go jak figury książąt Kormeo, pozostał po tych dziwnych czasach, a jego tajemniczy uśmiech jest jedynym świadectwem cudów, jakie widział dawny władca, którego imienia nikt już nie pamięta.

* * *

Skarbiec króla Rthuhuaca

Qwiponk było pełne tajemnic. Już sam jego charakter, położenie na samym skraju Płaskowyżu Rr'ttec, a nawet lud, który je wzniósł – bo na pewno nie byli to owi prymitywni ashtakurti, ledwo zdolni do sklecenia prostej chaty – wszystko to owiane było tajemnicą. Miasto zajmowało powierzchnię większą, niż jakiekolwiek z miast Wielkiego Varpul, brakło mu jednak varpulskiej harmonii. Przypominało gigantyczny labirynt, z tysiącami wybrukowanych obsydianem ulic przecinających się pod najdziwniejszymi kątami, z setkami potężnych, tarasowatych budowli, ze ścian których zwisały girlandy jadowicie-żółtych, kolczastych pnączy o wielkich, szkarłatnych kwiatach, które ze względu na osobliwy kształt varpulskie kobiety szybko przyswoiły jako afrodyzjak. Między budynkami rozwieszono mosty: kamienne i uplecione z bluszczu, niektóre tak nisko, że idąc ulicą można było musnąć ich krawędzie wyciągniętą ręką, inne na wysokości kilku, a nawet kilkunastu ku. Część ulic zastąpiono kanałami, połączonymi z odległą o prawie dzień drogi rzeką Alulubą – nad nimi również zawieszono mosty, otoczone ozdobnymi barierkami z kutego metalu, którego w całym Thi'w-racc było jak na lekarstwo.

Największe zaskoczenie przyniosły jednak budynki. Nie, nie te zwykłe, tarasowate, pełne rozległych, ale pustych pomieszczeń. Raczej te specjalne, rozrzucone po mieście niby perły w stercie łajna. Między trzema kanałami rozłożyły się zabudowania Czerwonego Pałacu – trzy wielkie, tarasowate wieże z osobliwego, czerwonego kamienia, jakiego śladów próżno szukać w całym Thi'w-racc. Teraz zajmował je Gubernator Varpul – to była jego pierwsza decyzja i Sebi mógł tylko pogratulować. Jednak nawet meble z najszlachetniejszego varpulskiego drewna, dywany i arrasy z U-Dher'nya, lampy z tertowych kryształów z Kigran, wielkie muszle z Oerke i rzeźby z Eiserne, nie były w stanie ożywić rozległych, pustych pomieszczeń z czerwonego kamienia. Dlatego też większość Pałacu została niezamieszkana, podczas gdy życie Gubernatora i jego dworu skupiło się w wewnętrznych komnatach jednej tylko wieży.

Nieco dalej, na obszernym placu wybrukowanym czarnym i żółtymi kamieniami, znajdowało się coś, co ashtakurti nazywali Świątynią Wszystkich Bogów. Była to budowla inna od wszystkich – miał kształt olbrzymiego cylindra z ośmioma absydami i ośmioma bramami. W absydach musiały znajdować się kiedyś ołtarze bóstw, później jednak, gdy budowniczowie miasta odeszli, ashtakurti zaczęli znosić tu wszystkie artefakty wymarłej cywilizacji i dawna świątynia zmieniła się w graciarnię. Można tu było znaleźć wszystko – od faktycznych posążków bóstw czy herosów, przez rozmaite przedmioty rytualne o trudnych do wyobrażenia funkcjach, zwykłe skarby i biżuterię, kamienne tablice pokryte niemożliwymi do odcyfrowania znakami, aż do broni czy potrzaskanych mebli i naczyń.

Sebi lubił przechadzać się wśród tych skarbów. Oczywiście, Gubernator natychmiast zarekwirował wszystko i wystawił na zewnątrz straże, aby nie dopuszczały do środka tych dzikusów, ani tym bardziej przybyłych varpulczyków. Sebi jednak, jako syn Gubernatora, cieszył się specjalnymi przywilejami i często, gdy znudziły mu się niekończące się ulice Miasta i przejażdżki na grzbietach skoftr, jedynych w tym przeklętym świecie stworzeń dość wielkich, by opłacało się je hodować, chadzał tam, by wśród zgromadzonych przedmiotów chłonąć wielkość budowniczych Qwiponk. To tam właśnie znalazł amulet, całkiem przypadkiem, gdy przechodząc nad starożytną amforą, niechcący trącił ją nogą tak, że przewróciła się, wysypując na podłogę dziwacznie oszlifowane kawałki obsydianu i ntarki, tutejszego kamienia, ni to zielonego, ni żółtego, twardego jak diament a niepodobnego do niczego, co Sebi znał z innych światów. A pośród nich lśniła złota plakietka, niewiele większa od ludzkiej dłoni, okrągła, z niewielkim otworem w środku i plątaniną linii wyrytą na całej powierzchni.

I wtedy Sebi przypomniał sobie o trzeciej z wielkich budowli. Stała ona niemal w centrum miasta, w sporej odległości, tak od Świątyni jak i Pałacu. Miała kształt olbrzymiej kopuły z półprzezroczystego kamienia z otworem w centrum. Ashtakurti mówili, że był to labirynt, w sercu którego król Rthuhuac złożył swój największy skarb. Mówili też, że nikt nigdy nie dotarł do tego serca, a przynajmniej nie wrócił, by o tym opowiedzieć. Że gdyby komukolwiek się udało, cała budowla zapadłaby się i przeniosła śmiałka do tajemniczej otchłani poza czasem i przestrzenią. I że gdzieś w mieście istnieje przedmiot – okrągła plakietka ze złota, z otworem w środku, będąca dokładnym jego planem.

Do środka budowli prowadziło dwanaście bram, otwieranych tylko przez specjalne słowa-klucze. Tak się złożyło, że Sebi znał jeden z kluczy – nauczył się go od swego ashtakurtijskiego przewodnika, który kiedyś był szamanem jakiegoś barbarzyńskiego plemienia i wiedział wszystko o mieście i jego okolicach. Tak więc gdy tylko Sebi znalazł amulet, w jego głowie pojawiła się myśl o zbadaniu labiryntu i znalezienia legendarnego skarbu. Oczyma wyobraźni widział już te stosy oszlifowanych obsydianów, ntarki i miejscowych bursztynów, wielkich jak ludzkie głowy, wysypujących się z bogato zdobionych naczyń z litego złota i khabunu. Widział wysokie słupy tertowych kryształów, zalewających skarbiec zielonkawym blaskiem. Widział rzędy ceremonialnych włóczni o ostrzach zdobionych klejnotami. Bogatą biżuterię i szaty ze złotych płytek, tak ukochane przez tutejszych władyków. Widział dziwaczne, fantazyjne instrumenty ze złota i drewna, które w R'ttec było cenniejsze od złota – takie same, jak w Świątyni Wszystkich Bóstw, ale tu stojące rzędami, jeden z drugim, cała orkiestra! A nade wszystko – wielkie, obsydianowe posągi tutejszych barbarzyńskich bóstw, a może i samego władcy. Całe tony obsydianu, który mogliby przerobić na lustra do magotechnologicznych urządzeń i broni, których mogliby użyć przeciw tym przeklętym Heskaluńczykom!

Nie pytał ojca o zgodę, bo wiedział, że nigdy jej nie uzyska. Wezwał tylko swojego sługę-szamana i kazał mu przygotować wszystko, co potrzebne na taką wyprawę: lampy, zapasy jedzenia, wody i wina, trochę leków na wszelki wypadek, oraz długi sznur, którym będą mogli zaznaczać drogę. Wyruszyli w nocy, ale zdziwieni i zaspani strażnicy bez ociągania otwarli wrota. Wkroczyli do labiryntu.

Większość autorów opisujących takie podróże przedstawia je jako wspaniałe przygody, istne festiwale fantastycznych scenerii, zmieniających się niczym obrazy w kalejdoskopie. To nieprawda. Podróże przez labirynt są zwykle długie, męczące i monotonne. Godziny przemierzania korytarzy, z których każdy wygląda dokładnie tak samo jak inne, wyborów, które zdają się nigdzie nie prowadzić, zakrętów i rozgałęzień, które z czasem stapiają się w umyśle w jedno. I droga, naprzód, naprzód, w tył i w bok, ale wciąż naprzód, w jakiś dziwny, pokręcony, zupełnie nieogarniony dla ludzkiej jaźni sposób.

Mijały godziny; młodzieniec szedł przodem, posiłkując się mapą, którą wcześniej dokładnie przestudiował; za nim człapał sługa, niosący zapasy i stopniowo rozwijający linę, choć nie było to nawet potrzebne – ashtakurti bowiem są istotami mokrymi i śliskimi i idąc, zostawiają za sobą wilgotny ślad. Nie zawsze, oczywiście – ale syn gubernatora nie poświęciłby im tyle uwagi, by zrozumieć, że ślad śluzu jest dla nich tym, czym dla człowieka ślad krwi. Że ich miękkie, niemal zupełnie pozbawione kości ciała nie są stworzone, aby dźwigać ciężary. Że godzina bez kąpieli jest dla nich jak dla człowieka miesiąc bez łyku wody.

W końcu jednak korytarz rozstąpił się przed nimi i oczom młodzieńca ukazał się zdumiewający widok: wielka, okrągła sala, nakryta jedynie kryształową kopułą. Pusta, jeśli nie liczyć pokaźnej, kamiennej beczki, obtoczonej złotą taśmą.

Sebi podszedł do owej osobliwej beczki i ostrożnie czubkiem noża spróbował podważyć jej wieko. Ani drgnęło. Wtedy, rozzłoszczony, uderzył w nie głowicą, a potem jeszcze raz i tyle, ile było potrzeba, aby pękło jak skorupka jajka, ukazując puste wnętrze. Czy aby na pewno? Pochylił się, niemal wpadając do środka i wtedy, w nikłym świetle dnia dojrzał zawartość owej beczki: kilka bezkształtnych chrząstek i garść nic nie wartych, złotych ozdóbek. Młodzieniec spojrzał ze zdumieniem na swego sługę. Zwykle niemal-ludzka sylwetka teraz przypominała raczej bezkształtną, nabrzmiałą masę, z której wystawały tylko przykurczone macki. Owalne, wodniste oczy spojrzały na księcia i spomiędzy macek stwora wydobył się bulgot.

- Co to ma być? - zakrzyknął Sebi. - Czyż nie mówiłeś wcześniej o wielkich skarbach?

- Tak, mój panie – wybulgotał z trudem ashtakurti. - A tyś je odzyskał. W tym bowiem miejscu król Rthuhuac złożył to, co miał najcenniejszego: ciało swojej jedynej córki, Trrikartri, która zmarła z żalu po tym, jak jej wybranek zginął polując na skoftry.

Z gardła varpulianina wydobył się pełen rozpaczy krzyk: dopadł ashtakurti, chcąc rozerwać go na strzępy z bezsilnej wściekłości, ale było za późno: obcy skonał i tylko szybko schnący szlak śluzu wskazywał drogę, którą przebyli, gdyż lina, którą przezorny książę kazał zabrać, skończyła się wiele zakrętów temu, a wierny sługa nie śmiał niepokoić pana takimi szczegółami.

* * *

Księga Pyłu

W Piekłach nie ma absolutnej ciemności ani absolutnej ciszy. Kiedy nasze słabe zmysły zawodzą, wydaje nam się, że to nieprawda. Że w tym, co nas otacza nie ma absolutnie niczego, światła, ani dźwięku. Ale to nie tak. To tylko złudzenie, stworzone przez nasz umysł, zamykający się przed tym, czego nie może pojąć. Czego boi się pojąć.

Ale po wielu dniach – dziesięciodniach, tetriach, a może nawet obrotach – zacząłem zauważać światło. Z początku słabe i niewyraźne, tak że ledwo mogłem zobaczyć kontury pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Stopniowo stawało się coraz wyraźniejsze, aż w końcu zabłysło niczym księżyc w pełni w moim rodzinnym Tarviss, pięknie i jasno. W tym samym czasie przez ciszę szumiącą w uszach zaczęły się przebijać niewyraźne westchnienia, jakby wiatru w polu – nonsens, skąd niby wiatr tak głęboko pod ziemią? – potem jęki i zawodzenia, w końcu wyraźne, artykułowane szepty i krzyki.
Tu, w podziemiach Smoczej Góry nie istniała absolutna ciemność ani absolutna cisza.

Założę się, że nawet te przemądrzałe dockalfar tego nie wiedziały. Ich miasto wisiało wiele kilometrów nade mną, zawieszone na skrajach przepaści, w ścianie której wyrzeźbiono tę jaskinię, do której dostałem się po wielu dziesięciodniach błądzenia w pozornej ciemności. Minąłem świetlistą osłonę, którą ci durni Mroczni uważają za dno Otchłani – była wielka, jasna i piękna, jak całun utkany ze światła, jak chmura utworzona z miliardów mikroskopijnych gwiazd. Jednak było w niej coś odpychającego, co zmusiło mnie do przyspieszenia i jak najszybszego zejścia niżej. O dziwo, jej światło sięgało tylko wzwyż, jakby nie śmiąc naruszyć odwiecznych ciemności tych najgłębszych w całych Piekłach podziemi. Schody, wiodące wzdłuż ścian Otchłani, wyryte nie wiadomo kiedy, przez kogo i w jakim celu, prowadziły mnie prosto w dół, jednak ich stopnie były zbyt drobne dla ludzkich stóp i w każdej chwili groziła mi utrata równowagi i spadek – nie łudziłem się, że mógłbym to przetrwać, nawet pomimo immunitetu magicznego, jaki zapewniły mi dockalfar.

Poniżej chmury, w całkowitej/pozornej ciemności odnajdywałem czasem jaskinie, takie jak ta, w większości puste lub wypełnione przyziemnymi skarbami, które kompletnie mnie nie interesowały. Wszak nie przyszedłem tu, żeby się wzbogacić, o nie, ja byłem ponad to. Ale często zatrzymywałem się tam na noclegi – choć oczywiście pod ziemią nie sposób rozróżnić dnia i nocy, wyłącznie z przyzwyczajenia nazywałem okres snu nocą, a okres marszu - dniem.

W niektórych jamach z ziemi tryskała woda, ale pamiętałem przestrogi Yuhako: świat poza Światłością nie był przychylny śmiertelnym czy półśmiertelnym. Na szczęście przed podróżą dockalfar zaopatrzył mnie w wystarczającą ilość złotego płynu, którego kropla zaspokajała pragnienie na kilka dni i prowiantu: zmutowanych grzybów, fioletowych jagód, korzeni pewnego drzewa, rosnącego tylko na Smoczej Górze i suszonego mięsa bashaaka. Dał mi też świecący inkluz, ale klejnot wypadł mi z dłoni kilka kilometrów pod chmurą światła. Od tej pory wędrowałem w ciemności. Dzięki bogom wkrótce trafiłem tutaj, do jamy większej, niż wszystkie poprzednie i w przeciwieństwie do nich wypełnionej tym, po co przyszedłem - książkami.
Tak, książkami. Zwykłymi, ludzkimi, w tarvisskim stylu, o pergaminowych kartach i skórzanych oprawach z żelaznymi okuciami. Zabezpieczono je elfim specyfikiem, o czym mógł świadczyć ledwo wyczuwalny, drażniący zapach ziół, dlatego nie rozpadły się, mimo że przeleżały tu całe eony. Cywilizacje powstawały i upadały, kiedy one trwały tu, w niezmąconej ciemności i spokoju, który porównać można tylko ze śmiercią. Stały w równych rzędach na poustawianych wzdłuż ścian regałach, leżały w wielkich stosach na podłodze i stoliku. Zarówno stolik, jak i regały wykonano w tarvisskim stylu – półki podzielone na małe sektory na dwie-trzy książki, a stolik niski, jeden z tych, przy których się klęka, a nie siada. Meble wykonano ze skamieniałego drewna i pokryto misternymi ornamentami ze złotego drutu, z wprawionymi inkluzami – niestety, ich moc dawno się wyczerpała i nie potrafiłem wykrzesać z nich ani odrobiny światła. Pod palcami mogłem wyczuć misterne rzeźbienia, pokrywające niemal całą ich powierzchnię. Wydaje mi się, że wykuły je liosalfar, chociaż równie dobrze mogły to być elwroki czy korrigany. Podłogę zaścielała gruba, krasnoludzka mata, upleciona z jednej z tych tajemniczych substancji, które ponoć mogły przeleżeć w niezmienionym stanie przez całe wieki. Ktokolwiek niegdyś przyniósł to wszystko, żył tu i pracował, musiał być w dobrych kontaktach ze wszystkimi gatunkami.

Spędziłem wiele dni i nocy próbując przebić wzrokiem ciemności, wywołać chociaż nikłą iluzję światła. Yuhako uczył mnie, jak tego dokonać, ale to było całe wieki temu, w innym miejscu, w innym świecie. Byłem uwięziony w tym, co mój ułomny umysł nazywał ciemnością. Aż do chwili, kiedy ta ciemność postanowiła rozstąpić się przede mną, ukazując całkiem nowy, nieznany wszechświat. Jednocześnie z ciemnością rozwiewała się cisza – powietrze wypełniły szepty i westchnienia istot, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Światło i dźwięk nasiliły się, aż w końcu osiągnęły moc i wyrazistość księżycowego promienia z dockalfarskiej kuszy. Czy istniała możliwość, by były równie jak on niebezpieczne? Nonsens! Niebezpieczeństwo tworzyły loi, istoty, a tutaj nie mogło być żadnej z nich.

Większość ksiąg stanowiły tarvisskie i kairskie teksty religijne. Nie te, z którymi zapoznałem się w Wielkiej Bibliotece Tarviss, ani te ze Skarbca Dockalfar, zrabowane przed wiekami z samego Kariru.
Najstarsze z nich pochodziły może z połowy drugiego tysiąclecia po upadku Kriru, czwarty do szóstego wieku. Zapewne zostały wydrukowane przez Arcymagów – świadczyła o tym doskonałość ksiąg, równo przycięty papier, wyjątkowo czysty druk i przede wszystkim bardzo ozdobna czcionka. Zapewne wydrukowano też inne egzemplarze i wszystkie jak jeden spłonęły w 2 778 obrocie po uK podczas pierwszego buntu chłopskiego. Albo w 3001, podczas pierwszego poważnego konfliktu magów i kapłanów. W każdym razie do dziś nie przetrwały nawet tytuły tych ksiąg, o treści nie mówiąc – zupełnie, jakby nigdy nie istniały. Ostatnie egzemplarze, w zadziwiająco dobrym stanie, znajdowały się właśnie tutaj. Były o wiele starsze, mroczniejsze i groźniejsze od wszystkiego, co zalegało w bibliotekach i skarbcach na górze. Przekonałem się o tym już po przeczytaniu kilku z nich. Przechowywały okruchy starej wiedzy, wiedzy, o jakiej nawet nie śniłem. Zdradzały sekrety xlchtloi, nieśmiertelnych, których pragnąłbym nigdy nie poznać. I których nie powinienem nigdy poznać. Zrozumiałem to, gdy raz, tuż przed snem, na skraju mego pola widzenia przemknął jakiś cień, a jednocześnie sam poczułem na sobie wzrok milionów istot, których istnienia nawet nie podejrzewałem. W jednej chwili oblałem się zimnym potem. Mimo ogromnego zmęczenia nie mogłem zasnąć i przez wiele godzin leżałem nieruchomo, nasłuchując i wypatrując, ale nie dostrzegłem więcej niczego podejrzanego. W końcu wstałem z zamiarem natychmiastowego wyjścia z tej przeklętej jaskini i skierowania się schodami w górę, ku powierzchni, ale coś mnie powstrzymało. Kierowany niezrozumiałym impulsem usiadłem przy stoliku i otworzyłem antyczną księgę – tą, której nie zdołałem dokończyć wczoraj – i podjąłem czytanie.

Z każdym słowem – nie! z każdą literą – wrażenie czyjegoś wzroku przybierało na sile, a cienie jawnie gromadziły się na skraju pola widzenia. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że może mi tu grozić ogromne niebezpieczeństwo, z jakim nikt na górze jeszcze się nie spotkał. A może spotkał? Wszak te księgi pochodziły z góry, zostały wydrukowane w Tarviss, nie tak dawno temu. Może na górze cienie nie były aż tak agresywne? Nie wiedziałem. Byłem jednak absolutnie przekonany, że nie powinienem tracić tu ani chwili i jak najszybciej wracać na powierzchnię, albo chociaż do A'rivd. Tak, do A'rivd, dać znać dockalfar, żeby przyszły tu i zniszczyły te przeklęte księgi. Tylko czy się odważą? Ich legendy mówiły, że światło na dnie Otchłani jest zabójcze. Może dla nich rzeczywiście było? A może… A może to właśnie ktoś z nich stworzył tę diabelską bibliotekę i wymyślił bajeczkę o zabójczym świetle i krwiożerczych gnomach, żeby utrzymać pobratymców z daleka? Tak, to najrozsądniejsze wyjście. Chyba wiem nawet, kto mógłby odpowiadać za coś takiego: wszak tylko jeden z nich był na tyle ciekawski, a jednocześnie na tyle zdeprawowany i obdarzony niemal boską władzą, by odszukać wszystkie te przeklęte księgi i ukryć je tutaj. Tylko dlaczego jego syn i wychowanek udzielił mi pełnego poparcia, ba nawet zaopatrzył na drogę i udzielił magicznego immunitetu, mającego rzekomo chronić mnie od śmierci? A może wcale mnie nie popierał? Może miał nadzieję, że zginę? Albo że wrócę i przyniosę mu wszystkie skarby, które ukrył jego ojciec?

Jakiekolwiek pobudki nim kierowały, miałem nadzieję, że hataka odkryła jego zdradę – wszak poparcie dla nędznego tlaloi i to bez czyjejkolwiek wiedzy nie zasługiwało u dockalfar na inną nazwę – i zepchnęła go w Otchłań, której wszyscy tak się obawiali. Nie posunąłbym się do twierdzenia, że byłbym wtedy bezpieczny, ale wolałem stawiać czoła całej hatace, niż Yuhako. W końcu był JEGO synem.

Myślenie o Yuhako pozwoliło mi na chwilę oderwać myśli od ksiąg i ich treści. Chciałem wykorzystać ten moment, żeby uciec, ale właśnie wtedy mój wzrok padła na tę księgę.

Była inna niż wszystkie, wiedziałem to jeszcze zanim ją otworzyłem. Przyciągała mnie z siłą większą niż cała reszta zgromadzonych tu dzieł, aż dziw, że wcześniej jej nie zauważyłem.

Była większa, znacznie większa od reszty. Nie gruba, ale okładka długością i szerokością przekraczała długość mego ramienia. Wykonano ją ze skóry – mogłem się tylko domyślać, z jakiego stworzenia ją zdarto, ale w mojej głowie pojawiła się już pewna niemiła sugestia, której nie chciałem zbyt długo rozważać. Rogi okuto gwiezdnym metalem, błyszczącym złowrogo w sztucznym nie-świetle. Ostrożnie uniosłem okładkę. Karty również wykonano z wyprawionej skóry, a zapisano nie atramentem, tylko żywą wodą z Bajonu. Nie czułem od niej charakterystycznego zapachu ziół, karty też nie wydawały się zalane plastikiem – czyżby nijak jej nie konserwowano? Ale czemu, w takim razie, zachowała się w doskonałym stanie? I czemu kartki wydawały się zimne jak lód, a szept ciszy, gdy tylko otwarłem księgę stał się jakby głośniejszy, szybszy, gorączkowy – by potem nagle niemal całkowicie zamilknąć? I czemu po otwarciu księgi poczułem się tak nieswojo? Choć przecież nie mogłem przeczytać nawet jednego zdania. Bo księga cała zapisana była dziwnym, obcym pismem, nie przypominającym niczego, co kiedykolwiek widziałem.

Musiałem poznać treść tej księgi. Nie wiedziałem jak, nie obchodziło mnie to. Czułem tylko, że jeśli nie uda mi się rozszyfrować obcego pisma, stanie się coś strasznego. Czułem to całym sobą, ciałem i duszą. Słyszałem to w szeptach ciszy, czułem w nienaturalnym chłodzie, który przeniknął mnie gdy tylko dotknąłem okładki, widziałem w świetle wypełniającym jaskinię, które nagle przestało przypominać blask księżyca, a stało się jak ropa wypływająca z zakażonej rany wprost do groty, zimne, lepkie i cuchnące. Poza tym moja naukowa pasja nie pozwoliła mi przejść obojętnie obok takiego skarbu – mimo że zdrowy rozsądek kazał odwrócić się i jak najprędzej uciekać.

Istnieje stara, ale wciąż skuteczna metoda deszyfracji. Polega na policzeniu częstotliwości występowania danego znaku w tekście i języku. Większość ksiąg tutaj został spisana w języku karirskim, i starym tarvisskim, kilka w neutralnym a jedna czy dwie - w ciiskim. Spróbowałem dopasować wszystkie te języki do tajemniczego pisma, jednak ciągle wychodził mi jakiś bełkot, zbitka dźwięków bez ładu i składu. Wtedy pomyślałem o wsłuchaniu się w szept ciszy.

Początkowo nie zwracałem na niego uwagi. Brałem go tylko za szelest wiatru czy urojenia własnego umysłu, ogłupionego dominującą ciszą, więc wyłączyłem go, przestałem słuchać, zignorowałem. Ale czasem, gdy oczy zamykały się ze zmęczenia leżałem na ziemi i na chwilę przed zaśnięciem wydawało mi się, że rozróżniam pojedyncze słowa. Nie wiedziałem, czy pochodziły z języka duchów, neutralnego czy karirskiego, nie obchodziło mnie to wtedy. Teraz jednak musiałem się skupić, aby – być może – rozszyfrować tajemnicze pismo.
Wkrótce się przekonałem, że nie był to żaden z wymienionych języków, ale jakiś dziwaczny amalgamat. Nie zdziwiłem się zbytnio: wszak język neutralny był niczym innym, jak mową duchów dostosowaną do możliwości ludzkiej krtani, a wszystkie inne języki pochodziły w prostej linii właśnie od niego. Mowa ciszy musiała być jakimś dziwnym, egzotycznym odłamem, którego ślady nie dotrwały do naszych czasów – być może nawet stworzył ją jeden człowiek tylko do napisania tej księgi, a po jego śmierci zniknęła razem z nim? Nie wiedziałem. Zresztą, to nie było ważne. Cisza szeptała słowa, a ja potrzebowałem całych zdań.

Przez wiele dni i nocy zapisywałem szepty ciszy na skrawkach cienkiego jak myśl papieru dockalfar i porównywałem je z pismem z tajemniczej księgi. Najłatwiej było wyznaczyć samogłoski. Potem zaczerpnięta z mowy duchów spółgłoska „gh”, równie często stosowana, w języku neutralnym przekształcona po prostu w „h”. Ze spółgłoskami był problem, ale po rozpoznaniu charakterystycznej dla języka starodorińskiego melodyki jakoś dałem sobie radę.

Język, wbrew pozorom nie był wcale taki trudny. Mieszanina neutralnego, karirskiego i starodorińskiego, z kilkoma cechami mowy duchów, dziwna, ale dla kogoś takiego jak ja doskonale zrozumiała. Czytałem, a po każdej stronie czułem, jakby wszechświat otwierał przede mną kolejne drzwi, wiodące do zakazanych tajemnic, które nigdy i przed nikim nie powinny zostać odsłonięte. Słowa spływające z pożółkłych kart były jak ta światłość wypływająca z mroku, w równej mierze naturalna, jak i wygenerowana przez na wpół obłąkany umysł. Zanurzałem się w oceanach prastarej wiedzy, a eteryczne istoty wypływały z ich głębin i krążyły wokół mnie, chichocząc diabelsko i szepcząc dalsze części zapomnianych sekretów.

A potem… Potem zacząłem wyczuwać coś jeszcze. Jakby ciężka mgła zasnuła mój umysł, odgradzając mnie od tego, co wyczuwane ludzkimi zmysłami, a co za tym idzie, znane i zrozumiałe. Byłem bliski przekroczenia granic i bez zatracenia się w tym świecie ponad ludzkim pojmowaniem, obcym i niebezpiecznym. Ostatkiem sił woli wyrwałem się i skończyłem spisywać swe doświadczenia w tych podziemiach, tak blisko granicy Sfery Centralnej. Tam, w dole, kilka kilometrów, zaczynała się już jedna ze Sfer Zewnętrznych i to stamtąd sięgały po mnie niewidzialne macki tych… nawet nie wiem, czym są te istoty. Bogowie? Daimony? Duchy? A może tylko śmiertelni, jak my, ale przystosowani do życia tylko w jednej płaszczyźnie, płaszczyźnie owej sfery?
Nie wiem i pewnie już się nie dowiem. Nie mogę przed nimi uciec, za daleko to wszystko zaszło. Gdybym miał ogień spaliłbym tą księgę, jak i wszystkie inne tu zgromadzone. Ale zgubiłem inkluz, a magią nie władam na tyle biegle, by wywołać choćby skromny płomień. Jedyne, co mogę zrobić to zabić się, aby wiedza o tym przeklętym miejscu nigdy nie dotarła do świata na zewnątrz. Na szczęście informacje, które zgromadziłem w poprzednim życiu są niemal niemożliwe do odtworzenia, tym bardziej po tym, jak zabiłem tego szaleńca w Ciis, zaś same dockalfar nigdy nie odważą się zejść aż tutaj.

Spisuję to, czego tu doświadczyłem, na przestrogę śmiałkowi, który jakimś cudem zapuści się aż tutaj. Zaklinam cię na wszystkie świętości – nie rób tego! Spal te księgi, spal je wszystkie, co do jednej. Nie czytaj ich pod żadnym pozorem, prędzej wydłub sobie oczy, ale nigdy, przenigdy, nie spoglądaj nawet na ich tytuły.

Już czas. Istoty z głębin wołają mnie. Nie mogę oprzeć się ich wołaniom. Karty przeklętej księgi są tuż przed moimi oczami, kuszą, namawiają, nie – nakazują poznać zakazane tajemnice tych istot. Nie mam więc wyboru. To koniec.
Ostatnio zmieniony 31 grudnia 2012, 00:45 przez Flavia, łącznie zmieniany 1 raz.
Heroes are so annoying.
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA NIE-THIEFOWA] Opowieści z głębi Piekieł

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Oceny już znasz, wysłałem na priva :) Tutaj w skrócie powiem, że masz świetny język, choć scenografia i postacie mnie tak nie kręcą... Napisz może coś o osobach zupełnie innych :)
Obrazek
ODPOWIEDZ