Doctor Strange. Zaczyna się niespecjalnie – historia przewidywalna do bólu i bohater, któremu nawet trudno współczuć. Potem jednak się rozkręca. To znaczy, fabuła dalej jest denna, bohater mało sympatyczny i nawet złoczyńca nie ratuje sytuacji, ale dochodzi akcja, humor, efekty specjalne i Zagrożenie z Otchłani i jakoś się o tym wszystkim zapomina. Wizualnie film prezentuje się fenomenalnie, efekty wgniatają w fotel, a i zamysł artystyczny ma więcej sensu, niż się na początku wydaje - choć mnie osobiście to drugie nieco rozczarowało, pewnie dlatego, że w międzyczasie czytałam
Sny w Domu Wiedźmy Lovecrafta i tam jest ładnie opisane, jak bezimienne otchłanie poza granicami znanego kosmosu powinny wyglądać.
I dlaczego Zagrożenie z Otchłani nie miało macek?!
Druga rzecz, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła to gra aktorska. Nie mam nic przeciwko Benedictowi – podobał mi się jako funkcjonalny socjopata w
Sherlocku, jednak jego pozostałe role... nie bardzo mnie przekonały. Zawsze uważałam, że kiepsko mu idzie wyrażanie emocji, tutaj jednak dał radę i to zadziwiająco dobrze. Tilda jak to Tilda, ona chyba we wszystkich filmach gra tak samo, ale jak ktoś ją lubi to i tu mu się spodoba. Reszta też w porządku. Złoczyńca mało przekonujący, ale to chyba wina scenariusza. W ogóle to mogli jakoś lepiej rozwinąć jego konflikt z Przedwieczną, no ale to w końcu film Marvela. Czego się...
http://lokithegodofmischief.yolasite.co ... aper-5.jpg
Nieważne...
Ale że co? Że tu nikt takiej szmiry nie ogląda? Tylko ambitne kino artystyczne?
Ech, no dobra.
Przegląd filmów artystycznych z ostatniego roku (czy coś koło tego)
Horsehead - oniryczny horror. Jessicę od dzieciństwa dręczą specyficzne koszmary, które stara się opanować studiując świadomy sen i podobne techniki. Jednak powrót do domu rodzinnego wymuszony pogrzebem babki i złapana po drodze grypa tylko pogłębiają jej problemy, doprowadzając do odkrycia dawno pogrzebanych sekretów. Ciekawy film, którego główna akcja rozgrywa się w koszmarach. Sympatyczny, ciężki klimat - czy straszny, nie jestem pewna, ale na pewno intrygujący. Polecam.
Martyrs - pierwsza połowa filmu to typowe, choć sympatyczne (jak dla kogo) gore porn i gdyby na tym się skończyły to film nawet mogłabym (specyficznemu odbiorcy) polecić. Potem jednak zaczyna zagłębiać się w wątki eschatologiczne, co wychodzi mu wyjątkowo absurdalnie, a zakończenie to już kompletna żenada. Ale ludzie się zachwycają, więc może to ja się nie znam
Orlando - ciekawy film, opowiadający o życiu Orlanda, któremu królowa Elżbieta I nadała w wieczyste posiadanie pewien majątek... pod warunkiem, że nigdy się nie zestarzeje. Żyje w więc sobie przez wieki, obserwując zmieniający się świat i próbując znaleźć w nim miejsce dla siebie. Kolejny bardzo sympatyczny, skłaniający do refleksji film, zdecydowanie nie dla wszystkich, a jednak wart polecenia. Jedyne, co mi się nie spodobało, to że ostatni wiek za szybko przeleciał. Mam wrażenie, że niektóre ze scen miały sprawiać wrażenie gorączkowego snu, jednak nie do końca udało się to oddać.
Boxing Helena - ciekawy pomysł zarżnięty przez naprawdę beznadziejne wykonanie. Skupia się na miłości pewnego stukniętego doktorka do tytułowej Heleny. Miłość ta jednak przeradza się w obsesję, a to prowadzi do... ciekawych rozwiązań. Film zamordowały jednak żenująco napisane i jeszcze gorzej zagrane postacie oraz liczne ujęcia rodem z pornosów dla kobiet. Nie oglądajcie, chyba że dla śmiechu.
Archipelago - ciekawy film. Niby nic się nie dzieje, a jednak trudno oderwać się od ekranu. Ukazuje nam on pewną rodzinę, matkę ze "znajomym" i jej dwójkę dorosłych dzieci, którzy w ramach próby wzmacniania więzi wyjeżdżają na wspólne wakacje na jednej z wysp archipelagu Scilly. Szybko staje się jasne, że tytuł filmu wcale nie nawiązuje do lokacji, ale do rzeczonej rodziny, w której każdy członek, mimo bycia częścią większego "archipelagu", w istocie jest dość samotną wyspą. Polecam na wyciszenie, dla klimatu i refleksji.
Pod skórą - w sumie nie wiedziałam, co o tym filmie sądzić, dopóki nie przeczytałam książki, na której jest wzorowany. I wtedy się rozczarowałam, bo choć książka przedstawia nietypową, ale jednak spójną historię, to film postanowiono przekształcić w artystyczny bełkot, w którym jedyną motywacją bohaterów jest siła Imperatywu Narracyjnego. Chyba jedynym atutem mogą być rozbierane sceny ze Scarlett Johansson, jeśli ktoś lubi takie rzeczy.
Skóra w której żyję - kolejny film prowadzony żelazną ręką Imperatywu Narracyjnego. Główny bohater napastuje niepełnosprawną umysłowo córkę drugiego głównego bohatera. Dziewczyna popełnia samobójstwo, zaś jej ojciec zaślepiony szałem porywa chłopaka i operacyjnie robi z niego kobietę, a następnie więzi w swojej posiadłości. Nasz bohater zaś oprócz nowej dziury między nogami obrasta zaś taką, za przeproszeniem, pizdą umysłową, że pozwala robić ze sobą wszystko - więzić się, eksperymentować na sobie, a nawet się zerżnąć, bo i dlaczego nie? Ani razu nie podejmując przy tym nawet najmniejszej próby... czegokolwiek. A nie, przepraszam, zaczyna jogę ćwiczyć. Tak, serio. Nie wiem, może w książce motywacje bohaterów były jakoś lepiej wytłumaczone (czy choćby obecne), niemniej w filmie ich działania nie mają żadnego sensu. Nie wiedziałam w sumie czemu film zebrał w sumie porządne recenzję, a potem przeczytałam tytuł jednej z nich: Boski Pedro. I wszystko jasne.
Gummo/Skrawki - myślałam, że nic mnie już nie wzruszy, a tu proszę, komuś się jednak udało. O ile na najwymyślniejsze nawet tortury mogę patrzeć z jedynie lekkim skrzywieniem warg, o tyle skurwysynów którzy karmią koty tłuczonym szkłem lub wsadzają do mikrofalówki najchętniej sama bym tam wsadziła. Może w tych tępych łbach coś by zajarzyło. A film ogólnie taki sobie, ot skrawki z życia skrajnej patologii w zrujnowanym przez tornado amerykańskim miasteczku. Nawet do obejrzenia jeśli ktoś lubi takie klimaty. Tylko kotów szkoda (choć motyw ze sprzedawanie mięsa chińczykowi był dobry).
High Rise
Recenzja nr 1: Co ja, co ciężkiej cholery, obejrzałam?! Serio, nie wiem o czym to było. O życiu w wieżowcu. Chyba. Cały film to zbiór scenek, które łączyć może jedynie miejsce, bohaterowie (chociaż na jakieś pińcet postaci, w tym połowa nazwanych, zapamiętałam jedynie z pięć głównych) i fantazja widza. A wszystko przetykane przyspieszonymi kolażami, jakby ktoś chciał zdarzenia ostatnich dni upchnąć w trzech minutach. Całość sprawia dość surrealistyczne wrażenie i na ogół nie mam nic przeciwko temu (sprawdza się doskonale np. w Archipelago czy Only Lovers Left Alive, czyli filmach pozbawionych fabuły i skupionych na wrażeniach). High Rise jednak stara się opowiedzieć jakąś historię, która niestety w przedstawionej wersji nie ma najmniejszego sensu. Nie wiem, co się tam stało. Nie wiem kto, co, kiedy i dlaczego. Co jest snem, a co jawą. Nic nie wiem. Jest chyba gorzej, niż przedtem, bo wtedy wiedziałam przynajmniej, że chcę ten film obejrzeć. A teraz nie wiem.
A nie, przepraszam, jedno jest pewne. Tom Hiddleston to najpiękniejszy mężczyzna, jaki stąpa po ziemi (boższ, jaki on ma profil, a jaki głos, a jakie *drooool*).
Ekhem. No tak. W sumie teraz przypominam sobie
scenę, która w pierwszej kolejności zachęciła mnie do obejrzenia i powiem tyle: jak dla mnie kandydat do Oscara.
A na poważnie, oglądało się bardzo przyjemnie, wręcz nie mogłam oderwać się od ekranu, tylko ni cholery nie wiem, o co tam chodziło.
Recenzja nr 2: Po przeczytaniu książki stwierdziłam, że stanowiła ona raczej bardzo luźne tło dla filmu. Tzn. niby fabuła taka prawie taka sama, postacie te same, zdarzenia też, tylko przekaz taki jakby zupełnie inny. Książka skupia się na ukazaniu rozkładu społecznego następującego w tytułowym Wieżowcu... oraz wykształceniu nowego. Film jakoś pomija ten drugi etap, albo porusza go bardzo powierzchownie, a i ten pierwszy znacznie łagodzi. Ogólnie mam wrażenie, że mogło być lepiej, ale jak ktoś nie zna książki to polecam zapoznać się z oboma dziełami i porównać. To chyba najciekawsza część doświadczenia. No i film ma Toma Hiddlestona. Nie mogę z czystym sumieniem napisać, że był gorszy