Pain of Salvation - In the Passing Light of Day
Mało brakowało, a tego albumu by nie było, bo nie byłoby zespołu. Po kontrowersyjnym Scarsick i retro-rockowej dylogii Road Salt, byłem ciekawy w którą stronę pójdą Szwedzi, wtedy nadeszły ciężkie chwile, zespół praktycznie się rozpadł (odszedł świetny gitarzysta Johan Hallgren), a gdzieś w 2014 r. charyzmatyczny lider i wokalista, Daniel Gildenlöw poważnie zachorował i prawie zszedł z tego świata. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, Daniel wyzdrowiał, a Pain of Salvation powróciło z zupełnie nowym składem, bardzo dobrym składem, co udowodniła wydana w poprzednim roku reedycja klasycznego albumu Remedy Lane, z jego świetnie zagraną wersją koncertową.
"In the Passing Light of Day" to do pewnego stopnia powrót do dawnego brzmienia Pain of Salvation, hard rockowe riffy z Road Salt 1 i 2 zastąpiły metalowe, ciężkie, synkopowane gitary. Takie utwory jak otwierające "On a Tuesday", "Tongue of God", "Full Throttle Tribe" i "Reasons" zawierają chyba najcięższe momenty w historii zespołu, jednak po wsłuchaniu się głębiej, jasne staje się, że to nie żaden powrót do prog-metalowych korzeni, a raczej rozwinięcie stylu zapoczątkowanego na albumie "Scrarsick", gdzie zespół na dobre odwrócił się od neoprogresywnych naleciałości i poszedł swoją własną drogą, która nie wszystkim się spodobała. Ja akurat lubię zarówno "Scarsick" jak i oba "Road Salt", nowy album to w gruncie rzeczy nowoczesny post-prog, ale ze szczyptą klimatu klasycznych płyt zespołu takich jak "Entropia" czy "The Perfect Element, Part I", bo czym innym są nieco pinkfloydowe solówki w "Angels of Broken Things", czy nawiązujący do najlepszych dzieł Szwedów utwór tytułowy? Jest też sporo nowości, gitary z "Reasons" przywodzą na myśl granie w stylu Gojiry, tak ciężko PoS chyba nigdy nie grali, pojawiają się brzmienia elektroniczne, a ballada "Silent Gold" to dyskretne nawiązanie do poprzednich dwóch płyt. W brzmienie zespołu doskonale wpasował się pochodzący z Islandii gitarzysta i wokalista Ragnar Zolberg, który wspomaga tutaj Daniela Gildenlöwa także jako kompozytor, chyba najbardziej przebojowy kawałek na płycie, czyli "Meaningless" to właściwie jego dzieło. Sam Daniel jak zwykle daje radę i chociaż wokalnie nie szaleje specjalnie z wysokimi rejestrami jak to miewał w zwyczaju, to po raz kolejny wykonuje świetną robotę jako wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów. W warstwie tekstowej to przede wszystkim opowieść o bólu, strachu przed śmiercią, wychodzeniu z choroby i o tym jak ważne jest życie. Daniel złapał poważną infekcję bakteryjną, która doprowadziła do martwiczego zapalenia powięzi, kilka miesięcy spędził w szpitalu, gdzie lekarze wykrawali mu po kawałku ciała by go uratować, jak twierdzi, z choroby wyszedł silniejszy niż zwykle i o tym jest też ta płyta. Pewnie większość ludzi nie zauważyłaby śmierci Daniela Gildenlöwa, ale według mnie byłaby to wielka strata dla współczesnej muzyki, dobrze, że tak się nie stało! Kulminacyjnym momentem albumu jest dla mnie utwór "If This Is the End", rozkręcająca się powoli (z delikatnymi wstawkami akordeonu), przejmująca relacja człowieka, który zastanawia się "czy to już koniec?" i przechodząca w rozemocjonowaną, wręcz histeryczną ("Stay!") chęć pozostania na tym świecie.
Udany powrót po dłuższym czasie i swego rodzaju odrodzenie zespołu, bardzo dobra płyta i chociaż dosyć długa (ponad 70 minut) to absolutnie nie nuży. Teraz to naprawdę jestem ciekawy w jakim kierunku pójdą dalej.
Single:
MeaninglessReasons