Maveral na pogrzebie - relacja z ceremoniału ;)
: 17 października 2015, 14:00
Niedawno, po jakichś 15 latach przerwy, miałem... hmmmm... przyjemność... uczestniczyć w pogrzebie, więc postanowiłem trochę z przymrużeniem oka opisać to wydarzenie. Zaznaczyć muszę, że jakkolwiek jestem wierzący, to niekoniecznie jestem zwolennikiem tzw. "kościoła na Ziemi" oraz wymyślonych przez ów kościół ceremoniałów.
O pogrzebie dowiedziałem się na 4 dni przed "imprezą", więc zdążyłem uzbroić się w pobliskiej kwiaciarni w wieniec oraz naładowałem swoje rezerwy cierpliwości (tzw. manę), które postanowiłem spożytkować na przebrnięcie przez ceremoniał oraz na nieistotne, zastępujące niezręczną ciszę, gadki przy stole podczas stypy. Mimo moich oporów, z uwagi na fakt, że "tak wypada, gdyż ponieważ", postanowiłem oddać cześć zmarłej.
Pierwszy strzał w pysk - pobudka o 5:30... Kto wymyślił ten pogrzeb na 8:00!? Choćbym nie wiem ile się na to przygotowywał, nie ma bata, żeby się do takiego wczesnego wstawania psychicznie nastawić. To jest więcej niż okrutne! Niby człowiek o tym wiedział, niby był na to przygotowany, ale i tak nie było to najprzyjemniejsze uczucie w moim życiu. Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko. Od razu po zobaczeniu godziny na budziku poziom many spadł o jakieś 10%. Następne 5% straciłem, kiedy w lustrze zobaczyłem mój, niewyjściowy o tej porze dnia, pysk. Oczy zaczerwienione, pod oczami wory jak od świętego Mikołaja, jeszcze nieogolony, każdy włos w inną stronę. Dramat... Zdawać by się jednak mogło, że z minuty na minutę wszystko zmierza ku lepszemu. Zdołałem się jakoś w miarę ogarnąć i byłem gotowy do drogi.
Z uwagi na podniosły ton całej ceremonii, ubrałem się "dobrze", acz bez szału, w stonowanych kolorach... i ciepło, bo w pogodzie zapowiedzieli, że z rana przypiździ fest. Z racji tego, że pogodynka miała 100% trafne info, na dworze piździało. Była 6:30, kiedy to ja, jedyna żywa dusza na parkingu, bo wszyscy inni zapewne spali sobie w ciepłych pieleszach, zapierdalałem wokół auta z drapaczką do szyb. Moje epitety były równie siarczyste jak mróz, który napierdalał mnie po policzkach i wdzierał się do nozdrzy, powodując drażnienie zatok i łzawienie z oczu. Zacisnąłem jednak zęby i drapałem te cholerne szyby z szybkością błyskawicy. W końcu jednak się udało! Wsiadam do środka... kurwa... zwykle zapalam sobie samochód kiedy drapię szyby, by mieć już choć trochę nagrzane wnętrze kiedy "instaluję się" za kierownicę. Tym razem, z racji wczesnoporannego zakręcenia, zapomniałem. No to - komu w drogę, temu piździ! Mana spadła do 80%.
Jadę sobie, jadę - ogrzewanie zaczęło działać, w radyjku leci jakaś przyjemna muzyczka, pełen luzik... a tutaj zza drzewka - MYK! CHYC! Iiiiii... SRU lizaczkiem - pan policjant zaprosił mnie na małe dmuchanko i krótką kontrolę. Pan władza nie zajął mi na szczęście dużo czasu, choć dmuchanko w ten ich miernik trzeźwości musiałem powtarzać, bo pierwszy im nie działał. No i znowu mi ciepło z auta uciekło, w efekcie czego ponownie trzeba było poczekać aż się w środku nagrzeje. Mana spadła o 2%.
Dojechałem w końcu na cmentarz. Dlaczego nie pojechałem do kościoła? Najpierw, w przycmentarnej kaplicy, czekały nas modły nad trumną. FUCK YEAH! Zawsze o tym marzyłem! Kiedy podjeżdżałem na parking, już z daleka zdążyłem zauważyć zbitą, czarną masę, tzw. tłum gości. Ich bystre oczy też mnie wypatrzyły. Oblepili mi auto jakby pod bramy sanktuarium podjechał pozłacany Royce Rolls z uwięzionym w środku Władimirem Putinem. Mówcie mi "wasza szychowatość, nygusy!". Witamy w pierwszym ceremoniale dnia - przywitanie się z każdym kto tylko stoi w promieniu 5 mil morskich. Połowy ludzi w ogóle nie znałem, a ćwiartkę tylko kojarzyłem jak przez mgłę, ale każdy się ze mną witał jakbyśmy przynajmniej ze sobą sypiali. A trzeba Wam wiedzieć, że tych jakże wylewnych ludzi było tam chyba z 50! Na zegarku 7:00. Zacząłem obawiać się o manę, która spadła mi do 70%, a jeszcze się nawet ceremoniał nie zaczął. W końcu jednak z kaplicy wyskoczył jakiś osobnik, który wywijając łapami niczym zaprawiony w bojach raper, zaprosił nas do środka. Fajnie, pomyślałem, przynajmniej już nie muszę stać na tym mrozie i ogrzeję sobie tyłek w pomieszczeniu. Jakby to powiedział Arnold Schwarzenegger: "nic bardziej mylnego!". Okazało się, że w kaplicy piździało tak samo jak na dworze, a może nawet bardziej. Zaciskam zęby po raz drugi, a w duchu obiecuję sobie, że czym prędzej przeprowadzam się na Jamajkę.
Okazało się, że tego dnia mana nie będzie jedynie spadać. Już byłem przygotowany na około półgodzinne stanie nad trumną, ale okazało się, że w kaplicy panuje pełna kulturka i można było sobie usiąść na ławkach. Super, w końcu coś pozytywnego. Mana w górę - 75%. Okazało się, że pan "Raper", to tak zwana w śląskich stronach "rzykaczka" - taki dewot, który prowadzi modły, żeby głupio nie było, że nikt nie wie, które regułki kiedy gadać. Mr. "Raper", ponownie machając łapami, rozsadził nas dość równomiernie na ławeczkach i obwieścił, że pojedziemy "na hardzie" z różańcem. No spoko, ale prowadź chłopie, bo ja nie wiem o co w tym chodzi. Raper zaczął jechać z koksem. Wiedziałem, że różaniec, to taka pętla, jak w programowaniu, w której jakieś modlitwy powtarza się w kółko po kilkadziesiąt razy i mimo, iż "rzykaczce" szło to całkiem sprawnie, to po dziesiątym "Zdrowaś Maryjo" zacząłem odczuwać niepokój, że ta pętla jest nieskończona. Oczywiście "po drodze" nie zrobiło się ani o stopień cieplej, co w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek ruchu, gdyż musieliśmy siedzieć na dupach, dawało efekt poczucia, że zbliżamy się do temperatury zera bezwzględnego.
Kiedy już jakimś cudem wyrwaliśmy się z pętli różańca, mr. Raper zaczął drzeć japę w jakichś smutnych zaśpiewach, przy czym upodobał sobie: "Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie...", które to powtarzał co drugą "piosenkę". Zebrani w kaplicy żałobnicy wtórowali mu dość niemrawo. Nawet jakieś babcie, których nie znałem, a które na początku z werwą przystąpiły do różańca, teraz jakby spuściły z tonu. Przypuszczam, że było to spowodowane faktem, że wszyscy byli zmarznięci jak jasna cholera, ale dewot nie dał się zbić z tropu i rozryczał się już na całe gardło jakby chciał zmarłą obudzić. W końcu nastała cisza. Boże, jeśli mnie słyszysz, to spraw, żeby ten mecheł już skończył. Jak się okazało, Bóg nie chce mnie słuchać. Rozejrzałem się po zgromadzonych i myślę sobie: no dobra, chyba czas się ewakuować... Już podniosłem dupsko z ławki na wysokość 2-3 cm, kiedy ozwał się pan Raper i stwierdziwszy, że trzeba pomodlić się raz jeszcze za duszę zmarłej, przystąpił do modlitwy. Jak niepyszny usiadłem, udając że chciałem tylko poprawić spodnie. Babcie zmierzyły mnie wzrokiem, który normalnie zabija, ale że jestem twardy, to ubyło mi "tylko" 10% many. Nasz "konferansjer" skończył. Napiąłem mięśnie, aby wstać. Dosłownie na 0,04 sek. przed wykonaniem ruchu, ponownie ozwał się dewot: "a teraz pomódlmy się za dusze rodziców zmarłej". Zastygłem, babcie obserwowały mnie bacznym wzrokiem, czy czasem nie wykonuję podejrzanych ruchów, a ja udałem, że jest mi tu tak zajebiście, że do końca świata i jeden dzień dłużej mógłbym tu siedzieć, odprawiać różańce, drzeć mordę wniebogłosy i nawet jeszcze obniżył bym temperaturę, bo chyba za mało marznę. Zdałem sobie sprawę z przerażającego faktu, że oto przeszliśmy, wręcz niezauważalnie, z jednej pętli w drugą. Spojrzałem na zegarek - 7:40. Kościół mieści się wprawdzie jakieś 200 metrów od kaplicy, ale odniosłem wrażenie, że dewot chyba się nieco zapomniał, a msza miala się odbyć o 8:00. Skracając nieco, sytuacja z "rzykaczką" powtórzyła się jeszcze 3 razy - ja sądziłem, że skończył i pełen nadziei już chciałem spierdalać, kiedy on nagle obwieszczał, że trzeba się jeszcze za kogoś pomodlić. Słodki Jezu... po prostu pomódlmy się za wszystkich, którzy kiedykolwiek istnieli!
Nadszedł jednak ten moment, kiedy mr. Raper skończył na dobre. Machając łapami podziękował za wspólne modły, złożył najbliższej rodzinie wyrazy współczucia i poszedł. Nastała zupełna cisza. Rozglądam się zdziwiony, a tutaj nikt się nie rusza. Idziemy, czy bohatersko zamierzamy zamarznąć tu na śmierć? Okazało się, a przynajmniej takie jest moje przypuszczenie, że to był taki moment, w którym nie wypada od razu spierdolić. Trzeba jeszcze pokazać, że nie tak łatwo chcemy odejść od tego bliskiego nam zmarłego, mamy chwilę na refleksje. Ta chwila przerodziła się jednak w wyczekiwanie kto pierwszy sobie wyjdzie, bo nie wypada spieprzyć jako pierwszy. Swoją drogą, podobna sytuacja jest z żarciem na weselach - nikt pierwszy sobie nie chce nałożyć na talerz, żeby nie wyszło, że jest najbardziej łakomy. Jako, że kwestię żarcia zawsze rozwiązuje moja skromna osoba, bo po prostu bez ceregieli biorę sobie jedzenie jako pierwszy, tak teraz też musiałem wkroczyć do akcji i po prostu pokazać innym, że z tego grajdołka da się wyjść tą samą drogą, którą tu weszliśmy. I myślicie, że ktoś tam został dłużej? WSZYSCY spierdolili zaraz za mną. Zasoby many niebezpiecznie uszczupliły się do 55%, a za nami była dopiero pierwsza część ceremoniału.
CDN. jak tylko znajdę czas na napisanie części "kościelnej"
O pogrzebie dowiedziałem się na 4 dni przed "imprezą", więc zdążyłem uzbroić się w pobliskiej kwiaciarni w wieniec oraz naładowałem swoje rezerwy cierpliwości (tzw. manę), które postanowiłem spożytkować na przebrnięcie przez ceremoniał oraz na nieistotne, zastępujące niezręczną ciszę, gadki przy stole podczas stypy. Mimo moich oporów, z uwagi na fakt, że "tak wypada, gdyż ponieważ", postanowiłem oddać cześć zmarłej.
Pierwszy strzał w pysk - pobudka o 5:30... Kto wymyślił ten pogrzeb na 8:00!? Choćbym nie wiem ile się na to przygotowywał, nie ma bata, żeby się do takiego wczesnego wstawania psychicznie nastawić. To jest więcej niż okrutne! Niby człowiek o tym wiedział, niby był na to przygotowany, ale i tak nie było to najprzyjemniejsze uczucie w moim życiu. Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko. Od razu po zobaczeniu godziny na budziku poziom many spadł o jakieś 10%. Następne 5% straciłem, kiedy w lustrze zobaczyłem mój, niewyjściowy o tej porze dnia, pysk. Oczy zaczerwienione, pod oczami wory jak od świętego Mikołaja, jeszcze nieogolony, każdy włos w inną stronę. Dramat... Zdawać by się jednak mogło, że z minuty na minutę wszystko zmierza ku lepszemu. Zdołałem się jakoś w miarę ogarnąć i byłem gotowy do drogi.
Z uwagi na podniosły ton całej ceremonii, ubrałem się "dobrze", acz bez szału, w stonowanych kolorach... i ciepło, bo w pogodzie zapowiedzieli, że z rana przypiździ fest. Z racji tego, że pogodynka miała 100% trafne info, na dworze piździało. Była 6:30, kiedy to ja, jedyna żywa dusza na parkingu, bo wszyscy inni zapewne spali sobie w ciepłych pieleszach, zapierdalałem wokół auta z drapaczką do szyb. Moje epitety były równie siarczyste jak mróz, który napierdalał mnie po policzkach i wdzierał się do nozdrzy, powodując drażnienie zatok i łzawienie z oczu. Zacisnąłem jednak zęby i drapałem te cholerne szyby z szybkością błyskawicy. W końcu jednak się udało! Wsiadam do środka... kurwa... zwykle zapalam sobie samochód kiedy drapię szyby, by mieć już choć trochę nagrzane wnętrze kiedy "instaluję się" za kierownicę. Tym razem, z racji wczesnoporannego zakręcenia, zapomniałem. No to - komu w drogę, temu piździ! Mana spadła do 80%.
Jadę sobie, jadę - ogrzewanie zaczęło działać, w radyjku leci jakaś przyjemna muzyczka, pełen luzik... a tutaj zza drzewka - MYK! CHYC! Iiiiii... SRU lizaczkiem - pan policjant zaprosił mnie na małe dmuchanko i krótką kontrolę. Pan władza nie zajął mi na szczęście dużo czasu, choć dmuchanko w ten ich miernik trzeźwości musiałem powtarzać, bo pierwszy im nie działał. No i znowu mi ciepło z auta uciekło, w efekcie czego ponownie trzeba było poczekać aż się w środku nagrzeje. Mana spadła o 2%.
Dojechałem w końcu na cmentarz. Dlaczego nie pojechałem do kościoła? Najpierw, w przycmentarnej kaplicy, czekały nas modły nad trumną. FUCK YEAH! Zawsze o tym marzyłem! Kiedy podjeżdżałem na parking, już z daleka zdążyłem zauważyć zbitą, czarną masę, tzw. tłum gości. Ich bystre oczy też mnie wypatrzyły. Oblepili mi auto jakby pod bramy sanktuarium podjechał pozłacany Royce Rolls z uwięzionym w środku Władimirem Putinem. Mówcie mi "wasza szychowatość, nygusy!". Witamy w pierwszym ceremoniale dnia - przywitanie się z każdym kto tylko stoi w promieniu 5 mil morskich. Połowy ludzi w ogóle nie znałem, a ćwiartkę tylko kojarzyłem jak przez mgłę, ale każdy się ze mną witał jakbyśmy przynajmniej ze sobą sypiali. A trzeba Wam wiedzieć, że tych jakże wylewnych ludzi było tam chyba z 50! Na zegarku 7:00. Zacząłem obawiać się o manę, która spadła mi do 70%, a jeszcze się nawet ceremoniał nie zaczął. W końcu jednak z kaplicy wyskoczył jakiś osobnik, który wywijając łapami niczym zaprawiony w bojach raper, zaprosił nas do środka. Fajnie, pomyślałem, przynajmniej już nie muszę stać na tym mrozie i ogrzeję sobie tyłek w pomieszczeniu. Jakby to powiedział Arnold Schwarzenegger: "nic bardziej mylnego!". Okazało się, że w kaplicy piździało tak samo jak na dworze, a może nawet bardziej. Zaciskam zęby po raz drugi, a w duchu obiecuję sobie, że czym prędzej przeprowadzam się na Jamajkę.
Okazało się, że tego dnia mana nie będzie jedynie spadać. Już byłem przygotowany na około półgodzinne stanie nad trumną, ale okazało się, że w kaplicy panuje pełna kulturka i można było sobie usiąść na ławkach. Super, w końcu coś pozytywnego. Mana w górę - 75%. Okazało się, że pan "Raper", to tak zwana w śląskich stronach "rzykaczka" - taki dewot, który prowadzi modły, żeby głupio nie było, że nikt nie wie, które regułki kiedy gadać. Mr. "Raper", ponownie machając łapami, rozsadził nas dość równomiernie na ławeczkach i obwieścił, że pojedziemy "na hardzie" z różańcem. No spoko, ale prowadź chłopie, bo ja nie wiem o co w tym chodzi. Raper zaczął jechać z koksem. Wiedziałem, że różaniec, to taka pętla, jak w programowaniu, w której jakieś modlitwy powtarza się w kółko po kilkadziesiąt razy i mimo, iż "rzykaczce" szło to całkiem sprawnie, to po dziesiątym "Zdrowaś Maryjo" zacząłem odczuwać niepokój, że ta pętla jest nieskończona. Oczywiście "po drodze" nie zrobiło się ani o stopień cieplej, co w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek ruchu, gdyż musieliśmy siedzieć na dupach, dawało efekt poczucia, że zbliżamy się do temperatury zera bezwzględnego.
Kiedy już jakimś cudem wyrwaliśmy się z pętli różańca, mr. Raper zaczął drzeć japę w jakichś smutnych zaśpiewach, przy czym upodobał sobie: "Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie...", które to powtarzał co drugą "piosenkę". Zebrani w kaplicy żałobnicy wtórowali mu dość niemrawo. Nawet jakieś babcie, których nie znałem, a które na początku z werwą przystąpiły do różańca, teraz jakby spuściły z tonu. Przypuszczam, że było to spowodowane faktem, że wszyscy byli zmarznięci jak jasna cholera, ale dewot nie dał się zbić z tropu i rozryczał się już na całe gardło jakby chciał zmarłą obudzić. W końcu nastała cisza. Boże, jeśli mnie słyszysz, to spraw, żeby ten mecheł już skończył. Jak się okazało, Bóg nie chce mnie słuchać. Rozejrzałem się po zgromadzonych i myślę sobie: no dobra, chyba czas się ewakuować... Już podniosłem dupsko z ławki na wysokość 2-3 cm, kiedy ozwał się pan Raper i stwierdziwszy, że trzeba pomodlić się raz jeszcze za duszę zmarłej, przystąpił do modlitwy. Jak niepyszny usiadłem, udając że chciałem tylko poprawić spodnie. Babcie zmierzyły mnie wzrokiem, który normalnie zabija, ale że jestem twardy, to ubyło mi "tylko" 10% many. Nasz "konferansjer" skończył. Napiąłem mięśnie, aby wstać. Dosłownie na 0,04 sek. przed wykonaniem ruchu, ponownie ozwał się dewot: "a teraz pomódlmy się za dusze rodziców zmarłej". Zastygłem, babcie obserwowały mnie bacznym wzrokiem, czy czasem nie wykonuję podejrzanych ruchów, a ja udałem, że jest mi tu tak zajebiście, że do końca świata i jeden dzień dłużej mógłbym tu siedzieć, odprawiać różańce, drzeć mordę wniebogłosy i nawet jeszcze obniżył bym temperaturę, bo chyba za mało marznę. Zdałem sobie sprawę z przerażającego faktu, że oto przeszliśmy, wręcz niezauważalnie, z jednej pętli w drugą. Spojrzałem na zegarek - 7:40. Kościół mieści się wprawdzie jakieś 200 metrów od kaplicy, ale odniosłem wrażenie, że dewot chyba się nieco zapomniał, a msza miala się odbyć o 8:00. Skracając nieco, sytuacja z "rzykaczką" powtórzyła się jeszcze 3 razy - ja sądziłem, że skończył i pełen nadziei już chciałem spierdalać, kiedy on nagle obwieszczał, że trzeba się jeszcze za kogoś pomodlić. Słodki Jezu... po prostu pomódlmy się za wszystkich, którzy kiedykolwiek istnieli!
Nadszedł jednak ten moment, kiedy mr. Raper skończył na dobre. Machając łapami podziękował za wspólne modły, złożył najbliższej rodzinie wyrazy współczucia i poszedł. Nastała zupełna cisza. Rozglądam się zdziwiony, a tutaj nikt się nie rusza. Idziemy, czy bohatersko zamierzamy zamarznąć tu na śmierć? Okazało się, a przynajmniej takie jest moje przypuszczenie, że to był taki moment, w którym nie wypada od razu spierdolić. Trzeba jeszcze pokazać, że nie tak łatwo chcemy odejść od tego bliskiego nam zmarłego, mamy chwilę na refleksje. Ta chwila przerodziła się jednak w wyczekiwanie kto pierwszy sobie wyjdzie, bo nie wypada spieprzyć jako pierwszy. Swoją drogą, podobna sytuacja jest z żarciem na weselach - nikt pierwszy sobie nie chce nałożyć na talerz, żeby nie wyszło, że jest najbardziej łakomy. Jako, że kwestię żarcia zawsze rozwiązuje moja skromna osoba, bo po prostu bez ceregieli biorę sobie jedzenie jako pierwszy, tak teraz też musiałem wkroczyć do akcji i po prostu pokazać innym, że z tego grajdołka da się wyjść tą samą drogą, którą tu weszliśmy. I myślicie, że ktoś tam został dłużej? WSZYSCY spierdolili zaraz za mną. Zasoby many niebezpiecznie uszczupliły się do 55%, a za nami była dopiero pierwsza część ceremoniału.
CDN. jak tylko znajdę czas na napisanie części "kościelnej"