[LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Rozplącz swoją wyobraźnię. Zagość w świecie stworzonym przez fanów lub do nich dołącz.

Moderator: SPIDIvonMARDER

Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

[LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Edversion »

Postanowiłem utworzyć pewien projekt, który mam zamiar ukończyć. Nie wiem ile mi to zajmie, może się okazać, że więcej niż parę lat. Ale systematycznie zamierzam umieszczać w tym temacie kolejne, raczej krótkie opowiadania utwierdzone w świecie Garretta, mające na celu przybliżyć czytelnikowi raczej epizodyczne postacie występujące w grze, aby poszerzyć jego horyzonty myśleniowe jak również zachęcić do nowego, dokładniejszego spojrzenia na grę zainicjowaną przez Looking Glass Studio! Temat oczywiście będzie na żywo aktualizowany, a tymczasem zachęcam do czytania nowego opowiadnia, Historii Feliksa, jak również umieszczam Historię Lorda Bafforda, moją starą powiastkę, po dokładnej korekcie.
Jeżeli są jakieś pytania, to słucham, jak również zachęcam do komentowania i recenzji.

Niechaj osoba Garretta nigdy nie utraci miejsca w Twoim sercu!

Uniwersum Thiefa:
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Ostatnio zmieniony 19 lipca 2013, 11:51 przez Edversion, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Będziesz ogarniał też twórczość innych osób, czy tylko własną?
Obrazek
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Hadrian »

Mi się pomysł podoba. Szczególnie, że Historia Lorda Bafforda była oryginalnym tekstem o ciekawej fabule opartej na tekstach z gier. Postaram się przeczytać też o Feliksie. Życzę skończenia projektu :)

A kogo zamierzasz wziąć na warsztat tym razem? Ramireza, Kusego? Wiktorię? :)
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Edversion »

SPIDIvonMARDER pisze:Będziesz ogarniał też twórczość innych osób, czy tylko własną?
Jeżeli chodzi o ten projekt to z założenia planowałem umieszczać w nim własne opowiadania, po jednym do konkretnego poziomu z gry. Staram się przy tym jak najmniej odbiegać od historii przedstawionej w misji, by czytelnik mógł ponownie prześledzić losy bohaterów (często wręcz trzecioplanowych!) w niej umieszczonych i spojrzeć na życie mieszkańców Miasta z trochę innej strony, by w przypadku kolejnej gry, nieco inaczej odczuć to, co dzieje się na ekranie.
Wiecie jednak jak ze mną bywa, teraz co prawda mam 3 miesiące wakacji, i powinienem mieć nieco czasu na wrzucenie paru kolejnych misji. Jest to jednak długa i ciężka praca, zwłaszcza jeśli nie chce się pominąć żadnego faktu ani odbiec od rzeczywistości w grze.

Swoją drogą, ściągam na ebooka twórczość naszych forumowiczów i muszę przyznać, że jest to kawał piekielnie dobrej literatury :) Mamy paru bardzo dobrych twórców piszących naprawdę wciągające historię, zgodne z duchem gry w takich szczegółach, jak np. "bohneńskie antyki", czy różne, pomniejsze postacie. Nic tylko się od nich uczyć ;)

Nie będę zdradzał o kim będą następne opowiadania. ;)

Przy swojej pracy wiele korzystałem w zasobów zawartych na polskiej wiki. Z tego co się orientuję, znaczną jej zawartość zawdzięczamy właśnie tobie, adriannn, Stąd też moje pytanie: Czy jest możliwe uzupełnienie rozmów o brakujące? To był genialny pomysł skleić pomniejsze pliki i tłumaczenie umieścić na jednej stronie. :ok
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Hadrian »

Edversion pisze:Z tego co się orientuję, znaczną jej zawartość zawdzięczamy właśnie tobie, adriannn
W końcu ktoś to zauważył :jez

Ale ja tylko wstawiam teksty pisane i przepisuję napisy z filmików. Wielkie owacje na stojąco należą się za tłumaczenie rozmów należą się Caer :hur
Edversion pisze:Stąd też moje pytanie: Czy jest możliwe uzupełnienie rozmów o brakujące?
WSZYSTKIE rozmowy z TG (także te nieużyte w ostatecznej wersji gry) zostały już przetłumaczone, prócz rytuału Szachraja z Okiem. Do skończenia uzupełniania materiałów z TG brakuje tylko odzywek postaci, jednak nie jest to aż tak ważne, jak rozmowy z TMA (które wstępne, marne tłumaczenie wykonałem ja, prócz rozmowy Truarta z Karrasem) :)

Jeśli masz wątpliwości, o co mi teraz chodzi, to chodzi o TO.
Edversion pisze:To był genialny pomysł skleić pomniejsze pliki i tłumaczenie umieścić na jednej stronie.
To akurat nie nasz pomysł, a twórców angielskiej wikii. My się tylko wzorujemy na tym, chcąc jeszcze bardziej polepszyć to poprzez dodawanie np. uwag co do tłumaczenia z Antologii, poprawianie drobnych literówek itp. Chciałbym jak najwięcej zrobić na tej wikii do czasu, aż szkoła mi nie przeszkodzi ;)
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Caer »

Pracujemy nad tym, pracujemy :).

Rozmowy z Thief Gold powinny być kompletne (a przynajmniej sprawdziłam/przetłumaczyłam/dodałam wszystkie, które są na angielskiej wiki), oprócz rytuału Szachraja, nad którym ciągle pracuję (pomysł przetłumaczenia tekstu wraz z rymami i tą samą liczbą sylab doprowadza mnie czasami do szału ;) ).

Powinnam też niedługo zacząć rozmowy z T2.



A teraz zabieram się za czytanie historii Felixa.
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Caer »

adriannn pisze:
Edversion pisze:Z tego co się orientuję, znaczną jej zawartość zawdzięczamy właśnie tobie, adriannn
W końcu ktoś to zauważył :jez

Ale ja tylko wstawiam teksty pisane i przepisuję napisy z filmików. Wielkie owacje na stojąco należą się za tłumaczenie rozmów należą się Caer :hur

Już tak nie przesadzaj (choć też miło jest być docenioną :) ). Cieszę się, że mogę wykorzystać moje lingwistyczne zainteresowania do czegoś pożytecznego. Swoją drogą, będę musiała jeszcze raz przeczytać wszystkie tekty rozmów i nieco je podciągnąć, bo dosłowne tłuamczenie nie wychodzi im na dobre... :roll:
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Caer »

Podoba mi się pomysł pisania historii bohaterów drugo-, trzecio- i czwartoplanowych (nawet moja Śpiąca królewna wpisuje się ładnie w to założenie :) ).

Jako (khem...) naukowiec z wykształcenia mogę tylko pogratulować umiejętności opierania się na źródłach :). Trzeba trochę popracować nad stylem, ale niektóre sceny wyszły bardzo ładnie.

Zabieram się za historię Bafforda.
Awatar użytkownika
Hadrian
Złodziej
Posty: 2423
Rejestracja: 08 stycznia 2009, 13:38
Lokalizacja: Gdańsk
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Hadrian »

Dla mnie tekst był spoko, czasem tylko pewne wtrącenia były uciążliwe, tzn. za długie. Więcej błędów wskazać nie mogę. Fajnie się czytało, ciekawe postaci, opieranie się na źródłach wyszło też na dobre tekstowi.

No i ten Davey. On uciekł, czyż nie? I jak wrócił do Miasta, to został Zawietrznikiem? ;)

PS. Powiem, że sam kiedyś miałem pomysł napisania Historii Lorda Randalla :P
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Edversion »

Caer pisze:Jako (khem...) naukowiec z wykształcenia mogę tylko pogratulować umiejętności opierania się na źródłach . Trzeba trochę popracować nad stylem, ale niektóre sceny wyszły bardzo ładnie.
Jako kompletny amator i ścisłowiec, proszę o wybaczenia wszelkich podobnych, lingwistycznych czy innych błędów. ;) Dużo czytam, ale pisanie jest u mnie bardziej rozrywką i hobby niż przyszłym życiem (co pewnie da się odczuć, czytając tekst). ;)
adriannn pisze:No i ten Davey. On uciekł, czyż nie? I jak wrócił do Miasta, to został Zawietrznikiem?
Ha! Jak ktoś uważnie czyta różne teksty z gry i zapamiętuje bohaterów to teraz wie! Tak, to ten sam Davey! :) Z tym, że on od razu odmówił i nie poszedł do Kościeliska.
adriannn pisze:Powiem, że sam kiedyś miałem pomysł napisania Historii Lorda Randalla
To może się za to zabierzesz bo ja póki co całkowicie nie mam pomysłu co do tego poziomu. ;)

Dla zainteresowanym zdradzę jeszcze, że jestem już w trakcie pisania trzeciego opowiadania i wyjdzie na to, że będzie ono krótsze od poprzednich. Nie powiem jednak o kim ono będzie. ;)
Awatar użytkownika
Caer
Szaman
Posty: 1054
Rejestracja: 05 stycznia 2003, 13:23
Lokalizacja: Karath-din
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Caer »

Edversion pisze:
Caer pisze:Jako (khem...) naukowiec z wykształcenia mogę tylko pogratulować umiejętności opierania się na źródłach . Trzeba trochę popracować nad stylem, ale niektóre sceny wyszły bardzo ładnie.
Jako kompletny amator i ścisłowiec, proszę o wybaczenia wszelkich podobnych, lingwistycznych czy innych błędów. ;) Dużo czytam, ale pisanie jest u mnie bardziej rozrywką i hobby niż przyszłym życiem (co pewnie da się odczuć, czytając tekst). ;)
Hm... chyba się nie zrozumieliśmy. Nie mówię, że jedyną rzeczą, która mi się podoba, jest opieranie się na źródłach. Mówię, że to podoba mi się szczególnie, bo (jestem skrzywiona w tym kierunku ;) ) niewiele osób to robi, a także wymaga to pewnej dyscypliny i czasu, jaki trzeba poświęcić na przestudiowanie źródeł.

Niektóre sceny są naprawdę fajne, podoba mi się też ich rozplanowanie, więc nie martw się, nie jesteś beznadziejnym przypadkiem ;). Czytaj (i pisz) dalej.
Edversion pisze:Dla zainteresowanym zdradzę jeszcze, że jestem już w trakcie pisania trzeciego opowiadania i wyjdzie na to, że będzie ono krótsze od poprzednich. Nie powiem jednak o kim ono będzie. ;)
Powiedz! Powiedz! :)
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Edversion »

Caer pisze:Powiedz! Powiedz! :)
No dobrze! Będzie to (a raczej już jest, bo wrzuciłem) Historia Rzezimieszka Nammona! ;)
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Trzy miesiące wakacji to z jednej strony dużo, ale... no ja niby też mam, a jeszcze nie zdążyłem przeczytać opowiadań konkursowych :) Mimo to życzę powodzenia :) Jednakże napisanie opowiadań na każdą misję, to jak napisanie książki. One does not simply to write a book. "Thief: the Dark Project" pisałem trzy miesiące, po 3 godziny dziennie, olewając wakacje, wychodzenie na dwór, a także kumpli. Miałem wtedy 16 lat i pisałem szybko, gdyż olewałem całą sztukę pisarską. teraz już wiem, że napisanie książki to coś więcej, niż przelanie pomysłu na papier, a więc pisanie "pro" zabiera dość dużo czasu.
Obrazek
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Edversion »

Reloaduję na wypadek wygaśnięcia linków.


Historia Lorda Bafforda


- Zdaje się, że wiesz mój przyjacielu, dlaczego cię tu zaprosiłem? - powie-dział Ramirez, wlewając do kieliszka przednie wino 'Fine', najczęściej użyt-kowany przez szlachtę trunek.
- Myślałem, że nasze spotkanie będzie miało charakter czysto przyjaciel-ski - odpowiedział mu Lord Bafford, głęboko zapadając się w miękkim w fote-lu.
Znajdowali się w małym, przytulnym saloniku w posiadłości lorda Rami-reza. Gospodarz stał za plecami gościa, przy obszernym barku z kolekcją najprzedniejszych win, i ładnie udekorowanych kieliszków. Odłożył butelkę 'Fine', po czym wziął swój kieliszek i usiadł w fotelu obok lorda Bafforda. Ciepło, nadchodzące z kominka, ogrzewało ich twarze. Mimo, że była już wiosna, dalej dawało się odczuć minione mrozy.
Krótką ciszę przerwał Ramirez.
- Ależ nie! Chciałem raczej dojść do małego porozumienia, mój przyjacie-lu, i podpisać pewną umowę.
A więc to o to chodziło Ramirezowi. On, król podziemnego światku, jeden z najbogatszych ludzi Miasta, zechciał z nim porozmawiać o interesach. To wspaniałe, więcej - zaszczytne! Dla Bafforda była to doskonała okazja do za-robku.
- O jaką umowę chodzi? - zapytał i podniósł kieliszek do ust.
Zazwyczaj Bafford był roztargnionym i pobudliwym człowiekiem, ale jeśli chodziło o interesy, potrafił zachować spokój.
W odpowiedzi, Ramirez posłał mu uśmiech.
- O biznesową. O biznesową, oczywiście!
Doskonale! - ucieszył się Bafford. O to chodziło! Wystarczyło tylko dobrze to rozegrać a jego zarobki znacznie by się powiększyły.
- A dokładniej?
Ramirez odłożył kieliszek na stolik i odwrócił się w stronę rozmówcy. Fala ciepła, nadchodzące ze strony kominka, uderzyła w jego prawy policzek.
- Doszły mnie słuchy, że prowadzisz w Dziupli interesy, mój przyjacielu - Bafford skinął głową - To bardzo dobrze się składa, gdyż moja ręka nie sięga tak daleko i nie mam tam żadnego udziału. Plan jest taki. Będziesz przesyłał mi część zysków z Dziupli, a ja w zamian będę oddawał połowę bogactw zdo-bytych w Starodalach.
Bafford zamyślił się głęboko patrząc w prawie już pusty kieliszek. Umo-wa, którą przedstawił mu Ramirez była niezwykle korzystna. Zarobki w Dziupli liczyły średnio około 300 złota na tydzień, za to wiele słyszał o dziel-nicy największych bogaczy, Starodalach. Czasami tylko jeden dzień przynosił 2000 złota zysku. Niezwykła oferta.
Bafford odłożył kieliszek.
- Dobra, umowa stoi - patrycjuszowie uścisnęli sobie dłoń.
Dla Bafforda miał być to początek lepszych dni, w których głupi Ramirez doprowadzi do wzbogacenia go.
Powoli zaczął się zbierać. Gdy miał już wychodzić, Ramirez go zatrzymał.
- Chciałbym cię prosić, mój przyjacielu, o jedną, małą przysługę - powie-dział.
- O co chodzi? - zapytał Bafford.
- Już mówię. Już od dłuższego czasu interesuje mnie pewna kobieta, pa-serka. Na imię jej Wiktoria.
- Wiktoria? Nie znam, żadnej takiej osoby.
- Nie? - Ramirez spodziewał się takiej odpowiedzi. Od miesięcy intereso-wał się tą kobietą, ale od pewnego czasu ślad po niej zaginał. Nikt nic o niej nie wiedział - Ale myślę, mój przyjacielu, że to żaden dla ciebie kłopot poszu-kać czegoś na jej temat. Gotów jestem zapłacić sumę 500 sztuk złota za ja-kieś przydatne informacje.
- Trzeba było tak od razu - uśmiechnął się Bafford. Ramirezowi musiało bardzo zależeć na tej kobiecie, skoro godził się zapłacić taką ilość pieniędzy - Zrobię co w mojej mocy.
- Cieszę się. Oj, cieszę się, mój przyjacielu.
W końcu wyszedł z rezydencji Nadzorcy Miejskiego. Miał to być dla niego początek dobrych dni. Dzięki Ramirezowi stanie się niezmiernie bogaty. Jak tylko wróci do domu, podwoi pensję zarządcy Dziupli i zacznie szukać jakiś informacji o tej Wiktorii.

* * *

Gdy w końcu lord Bafford powrócił do swojej posiadłości postanowił od-łożyć sprawę Dziupli na później, a najpierw nieco się wyżywić.
Kucharz przygotował mu obiad, który zjadł samotnie w swojej jadalni na piętrze.
Gdy tak konsumował, rozmyślał o swojej przyszłości. Stanie się nie-zmiernie bogaty, jeszcze bogatszy aniżeli miał być teraz. Już widział swoje imię w rubryce Najbogatszych Ludzi Miasta w Gościu Miejskim. Będzie mu-siał się jakoś zaprezentować. Może odwiedzi i przekaże jakąś sumę dla Siero-cińca dla Młodych Dziewcząt imienia Św. Jena? To będzie doskonała rekla-ma: "Patrycjusz pomagający biednym".
Ach.. wszystko pójdzie tak gładko.
Przynajmniej tak mu się wydawało.
Gdy skończył już obgryzać resztki, wstał od stołu, wytarł swoje pulchne dłonie, okrążył piętro i zszedł do piwnicy, gdzie trzymał swoje księgi rachun-kowe. Przejrzał kilka ostatnich wpisów.

3/17/34 Dziupla (310)
3/10/34 Dziupla (325)
3/3/34 Dziupla (280)

Dumnie rozprostował się na małym (dla niego za małym) krześle i założył ręce za głowę.
Ależ ten Ramirez był głupi. Podpisał tak niekorzystną dla niego ofertę. Zdecydowanie straci przez nią znaczną część swoich pieniędzy. Dlaczego nie chciał pieniędzy od Fendona? Znacznie więcej by zyskał. Za to on, lord Bafford, otrzyma połowę bogactw zdobytych w najbogatszej dzielnicy Miasta. Tylko gdzie je potem ukryje? Może tutaj, w biurze w podziemiach, gdzie znajduje się kufer z podwójnym dnem zrobiony przez znanych rzemieślników sztuk pięknych, Grimwortha i de Perrina. Tak, to dobre miejsce.
Zamknął księgę, położył ją w prawym rogu biurka, aby żaden ciekawski strażnik nie mógł jej dosięgnąć przez okienko w ścianie, i wspiął się po schodach na górę.
Pokonanie tylu schodów trochę go zmęczyło, więc gdy znalazł się na gó-rze musiał przystanąć, aby odsapnąć. Cholera, wiedział, że biuro ukryte w piwnicach było złym pomysłem. Mógł je umieścić gdzieś w pobliży Sali Tro-nowej. Przynajmniej nie musiałby tyle biegać.
Skrócił sobie drogę przez basen i, wchodząc na korytarz, zauważył służą-cą wychodzącą z jadalni z brudnymi talerzami w dłoniach.
Zatrzymał ją.
- Tak, milordzie? Co mogę zrobić?
- Gdy odstawisz te talerze udaj się po Dominika. Powiedz mu, że ma się niezwłocznie u mnie zjawić. Będę czekał na niego w saloniku.
- Tak jest, mój panie! Coś jeszcze?
- Nie, to wszystko.
- Tak jest.
Służąca odeszła a lord, wiedząc, że w rozumowaniu Dominika słowo nie-zwłocznie oznaczało „za kwadrans”, postanowił jeszcze odwiedzić swoją Salę Tronową, która mieściła się za drzwiami, pomiędzy jadalnią a jego sypialnią.
Wziął w swoje dłonie piękne, kryształowe berło i zasiadł na swoim tronie, macając i pieszcząc swoją największą uciechę.
Berło było jego największym skarbem, było jedyne na świecie. Gdyby je stracił wszystko by się zawaliło, nie byłby już tak radosny i uśmiechnięty, nawet jeśliby był tym najbogatszym człowiekiem Miasta. Przy nim czuł się spokojny i bezpieczny. Gdy miewał depresje, wystarczyło by je zobaczył a od razu wszystko się polepszało. Było dla niego jak żona. Chciał razem z nim żyć, i razem z nim zostać pochowanym.
Delikatnie i starannie odłożył berło na swoje miejsce. Sam zaś przeszedł ze Sali Tronowej do swojego saloniku.
Było to dość obszerne pomieszczenie. Na ścianach widniała kwadratowa, udekorowana licznymi obrazami boazeria. Przy kominku, na lewej ścianie stał ogromny stół z paroma krzesłami. To tam zasiadł lord Bafford, zwracając się twarzą do kominka.
Po kilku minutach w drzwiach zjawił się Dominik.
Był to młody mężczyzna, w wieku trzydziestu dwóch lat. Twarz miał sta-rannie ogoloną, włosy jasne, niebieskie oczy, wąski nos i małe usta. Ubrany w był w drogie szaty, zazwyczaj jego ulubionego koloru - żółtego.
Od kilku lat był doradcą lorda Bafforda w sprawach biznesowych. Mówił patrycjuszowi gdzie warto się wkręcić, jakie kontrakty podpisywać. Sam też dzielił swoich ludzi, pomiędzy dzielnice, z których lord miał brać zyski. Był po prostu niezastąpiony. Był też lojalny. Gdyby nie on, lord Bafford nie był-by dziś tym, kim jest.
- Wzywałeś mnie, mój panie? - zapytał służalczym tonem.
- Tak, Dominiku. Usiądź tutaj - wskazał miejsce, a gdy ten usiadł, dodał - Podpisałem dziś bardzo, zdaje się, korzystny dla mnie kontrakt z lordem Ramirezem.
Po chwili opowiedział wszystko swojemu pracownikowi. Ten słuchał uważnie, czasami potakując głową.
- Więc chciał on otrzymać część zysków z Dziupli? - zapytał, gdy patry-cjusz skończył.
- Eche - odpowiedział podniecony Bafford.
- A wiedział o ilości zarabianych tam pieniędzy?
- Chyba nie. Nigdy my tego nie zdradzałem.
- Acha - Dominik pogrążył się w zamyśleniu - Jeżeli faktycznie nie wie, a odkryje prawdę, będzie mógł zgłosić sądowi zatajenie pewnych informacji.
Bafford zachmurzył się. Czyżby Ramirez był aż tak inteligentny, że zrobił mnie, lorda Bafforda, w balona?! Niemożliwe!
- Ale to by było dla niego niekorzystne - kontynuował Dominik - Musiał-by się przyznać do prowadzenia nielegalnych interesów, a za to mógłby do-stać się do więzienia!
- Chwała Budowniczemu - wykrztusił Bafford.
Uratowany!
Dominik kontynuował rozmyślania.
- No nic. Wygląda na to, że masz, milordzie, niezwykłe szczęście. Udało ci się zarobić łatwe pieniądze. Gratuluję.
Lord zarumienił się.
- Och.. nie musiałeś.
Dominik wstał.
- Czy to już wszystko, panie?
- Nie. Jest jeszcze jedna sprawa. A właściwie dwie. Po pierwsze podwój zarobki mojego zarządcy w Dziupli. Jak on ma?
- Ginny - podpowiedział Dominik.
- Ach.. Ginny. To tak jak mówiłem, podwój jego zarobki i powiedz mu, jak odpowiedzialna praca na nim ciąży. To już wszystko.
- Wszystko? - zdziwił się Dominik - Mówiłeś, panie, że masz dwie sprawy.
- Ach tak - zmieszał się Bafford - Jestem tak podekscytowany, że aż za-pomniałem.
- To normalne - wtrącił mu pracownik.
- A więc, chciałem jeszcze abyś poszukał jakiś informacji o kobiecie imieniem Wiktoria. To niezależna paserka, zapewne podpadła czymś Rami-rezowi.
- Wiktoria, paserka - powtórzył Dominik - Będę pamiętał. Coś jeszcze?
- Nie, to już wszystko.
Za Dominikiem zamknęły się drzwi, a zadowlony lord Bafford rozłożył się w fotelu. Wszystko szło zgodnie z jego planem.
Do czasu.

* * *

Na korytarzu, lorda Bafforda zatrzymał Cedryk, zapracowany nadzorca posiadłości.
Ubrany był w brudne, stare szaty. Wolał żyć nędznie, pomimo wysokiej pensji jaką proponował mu Bafford. Był niskim człowiekiem w wieku czter-dziestu lat. Zawsze, gdy lord był poza swoim majątkiem, dozorca dbał o po-siadłość i pilnował, aby strażnicy i służba się nie obijali. Był doskonałym pracownikiem, mało wymagającym a dużo robiącym. Dbał o dobro swojego pana, a nie o swoje własne.
- O co chodzi? - zapytał lord Bafford.
- Chciałbym zgłosić, że wczorajszej nocy patrolujący piwnice strażnicy, odkryli w jednym z pomieszczeń ogromną wyrwę w ścianie, prowadzącą na zewnątrz budynku.
Lord Bafford zaniepokoił się. Jego posiadłość była otwarta i bezbronna, w każdej chwili mógł wedrzeć się do niej jakiś włamywacz. Tak nie może być.
- Gdzie dokładniej ta wyrwa prowadzi?
- Do małych jaskiń, z których czerpana jest woda ze studni w mieście. Jaskinie są zamkniętym obszarem, ale można się do nich dostać, po prostu skacząc do studni.
- Wątpię, aby był na świecie idiota, który skakałby do studni. Jednak na wszelki wypadek na noc postaw jednego z moich strażników przed studnią. W nocy będzie ona zamknięta na klucz.
- Tak jest. A co mam zrobić z wyrwą? - zapytał Cedryk.
- Zostaw tak jak jest. Na razie mam ważniejsze sprawy na głowie.
Bafford zostawił Cedryka na korytarzu.

* * *

Nie tak miało być - rozmyślał Bafford pięć tygodni później, chapiąc się w baseniku na piętrze. Jego ręce spoczywały na kafelkowych ściankach base-nu, podczas gdy ten ruszał nogami udając, że pływa.
O nie! Nie tak miało być! Przed chwilą przeczytał list od Ramireza, w któ-rym ten informował go, że jutro przyjedzie do posiadłości lorda Bafforda na kolację. Z treści listu, Bafford wywnioskował, że Ramirez nie jest zadowolony z ilości pieniędzy napływających z Dziupli, podczas gdy wyniki pracy jego działaczy w Starodalu były rekordowe.
Nie tego Bafford się spodziewał. Wszystko miało pójść tak gładko, miał przechytrzyć Ramireza i wzbogacić się, ale nie udało się. Nie tak miało być.
Powoli, lord Bafford wyszedł z basenu, okrył się płaszczem, założył san-dały i zszedł na dół, do biura, aby jeszcze raz przejrzeć księgi rachunkowe i sprawdzić czy aby przypadkiem wzrok go nie omylił.
Ale niestety! Znów przeczytał te same liczby co wcześniej i wcale mu się to nie spodobało.

3/24/34 Dziupla (272)
4/3/34 Dziupla (184)
4/10/34 Dziupla (198)
4/17/34 Dziupla (172)
4/24/34 Dziupla (160)

Przez kilka tygodni ilość zarabianych pieniędzy w Dziupli zmalała nie-malże dwukrotnie. Wcale mu się to nie podobało, zwłaszcza, że chodziło o umowę z Ramirezem. Mężczyzna uwielbiający bełkotliwce mógł ją zerwać, a wtedy nici z bogactwa, nici z przyszłości, nici z wszystkiego.
Będzie musiał porozmawiać z Dominikiem na temat Gerrego, Ginnego, czy jak mu tam było. Tak. Najlepiej, jeśli zrobi to natychmiast.

* * *
Dominik, jak zwykle starannie ogolony, ubrany w drogie, żółte szaty, sie-dział na wygodnym krześle w salonie lorda Bafforda. Zarzuty, które przed-stawił mu gospodarz wcale mu się nie spodobały.
- Ależ zapewniam cię, milordzie, że ufam moim pracownikom bezgranicz-nie, a Ginny jest najlojalniejszym z nich. Proszę mi wierzyć. Znam go! On nigdy nie zrobiłby niczego takiego.
- W takim razie dlaczego w Dziupli ostatnio interes nie idzie? - ryczał Bafford - Wiesz, że mam podpisany bardzo ważny kontrakt z Ramirezem.
- Tak, wiem o tym, panie. Nie mam pojęcia co powoduje taki przebieg sprawy. Rozmówię się z Ginnym, najszybciej jak będę mógł.
- Dobrze. Jutro będzie u mnie lord Ramirez. Chciałbym przynajmniej za-łagodzić czymś jego gniew. Dowiedziałeś się może czegoś o tej Wiktori?
- Niestety, panie. Chyba cal nad ziemią chodzi, bo śladu po niej nie wi-dać.
- Aaargh! - zaryczał Bafford.
Jutrzejsza kolacja będzie dla niego bardzo ciężką do strawienia. Musi wszystko idealnie rozegrać, inaczej Ramirez zerwie ich umowę, a wtedy bę-dzie fatalnie.

* * *

- A sprzedawca na to: "Zapakować?" – dokończył żart Bafford, próbując rozweselić swojego gościa.
I udawało mu się! Lord Ramirez pękał ze śmiechu. Dawno już musiał nie słyszeć tak dobrego kawału.
Siedzieli właśnie w obszernej jadalni na piętrze posiadłości lorda Baffor-da. Ogromny, zasłany stół dla czterech osób stał na środku sali, a siedzieli przy nim lord Bafford, Ramirez, Dominiki i ochroniarz Ramireza odziany w charakterystyczne dla Nadzorcy jasnozielone kolory. Naprzeciw drzwi znaj-dował się kominek a przy prawej ścianie, pod niewielkim obrazem, przy-twierdzona była półka na talerze, kieliszki i butelki wina 'Fine'.
Ramirez nie chciał wchodzić bez swojego ochroniarza do posiadłości lor-da Bafforda. Gospodarza trochę zaniepokoił ten fakt. Czyżby ten mu nie ufa?
Z kolei Dominik znalazł się tutaj za prośbą Bafforda. Sam wolałby się spotkać ze swoją ukochaną, ale bogacz bardzo nalegał, aby ten został. W ta-kiej sprawie będzie potrzebował doradcy.
- Jesteś naprawdę śmieszny, mój przyjacielu - wykrztusił przez śmiech Ramirez - Opowiedz coś jeszcze.
Tego Bafford się nie spodziewał. Miał nadzieję, że Ramirez zadowoli się tym jednym kawałem, ale ten chciał więcej. Gospodarz nie podsłuchał więcej żartów na ulicy. Znał tylko ten jeden.
- Hmm... muszę się zastanowić, co wybrać - powiedział powoli - Znam tak wiele kawałów.
- Mam czas, przyjacielu, mam czas. Proszę cię tylko, abyś wybrał dla mnie ten najlepszy.
- Hmm.,. to może ten - jeszcze kilka razy zakasłał, aby nadać swojemu głosowi odpowiedni ton - Szedł raz Wielki Budowniczy i napotkał na swej drodze człowieka biednego i skamlącego, który płakał i powtarzał: "Nie ogar-niam! Nie ogarniam!". "Czego nie ogarniasz?", zapytał Budowniczy, na co usłyszał odpowiedź: "Życia swojego!".
Ramirez ponownie wymusił swój śmiech. W głębi serca pomyślał: "Co za gruby palant". Nawet ochroniarz Ramireza śmiał się z Bafforda pod nosem. Dominik jako jedyny pozostał niewzruszony. Chciał się jak najszybciej stąd wydostać.
Gdy kolacja, składająca się ze smakowitych, jelenich udźców i sałatki, dobiegła końca, Ramirez przeszedł do rzeczy.
- Zdaje się, że wiesz, mój przyjacielu, po co tu do ciebie przyszedłem? - zapytał.
- Czy ma to może jakiś związek z naszą umową, którą ostatnio podpisali-śmy?
- Tak, dokładnie. Sumy, jakie do mnie docierają z Dziupli są piekielnie niskie, mój przyjacielu. Dlaczego tak się dzieje?
- Niestety, nie potrafię jeszcze odpowiedzieć na to pytanie, lordzie Rami-rezie. Kazałem temu oto Dominikowi zająć się tym i rozmówić z moim za-rządcą Dziupli. Możliwe, że to jego wina.
- Jeżeli tak, to powiadom mnie o tym, a ja się nim zajmę - odparł Ramirez - Jeżeli zaś, mój przyjacielu, próbujesz mnie oszukać, albo nie radzisz w tej dzielnicy, wiesz, że będę zmuszony zerwać naszą umowę.
- Obiecuję, że do tego nie dojdzie.
- Mam nadzieję, mój przyjacielu, mam nadzieje - Ramirez powoli zaczął się zbierać - Gdy się ostatnim razem spotkaliśmy, prosiłem cię, mój przyja-cielu, o jeszcze jedną rzecz.
- Tak, poprosiłem Dominika, aby zajął się tą kobietą, Wiktorią, ale nie-stety nic się nie dowiedział.
- Nie dziwię się - odparł Ramirez - to bardzo przebiegła jędza. Gdzieś się ukrywa i nawet nosa ze swej nory nie wyciąga. Ale dziękuję ci, mój przyjacie-lu, za dobre chęci. Do zobaczenia.
Ramirez odszedł, eskortowany przez swojego ochroniarza. Dominik ru-szył zaraz za nim, próbując jak najszybciej uciec, jednak Bafford zatrzymał go.
- Widzisz? W tobie wszystko pokładam. Jesteś moją jedyną nadzieją.
- Proszę się nie martwić - odparł Dominik - Zajmę się jutro Ginnym.
W końcu i on odszedł, a Bafford usiadł w jadalni aby dojeść resztki. Nie chciał upychać się na oczach Ramireza, gdyż było to zachowanie iście nie dyplomatyczne.
Gdy tak obgryzał kości, rozmyślał. Co będzie dalej? Dominik poinformuje go, że Ginny był parszywym złodziejem i podkradał pieniądze napływające z Dziupli. Wtedy zwolni go, wyda Młotom, a na jego miejsce postawi kogoś in-nego. Saldo wróci do normy a on i Ramirez będą zadowoleni.
A co jeśli nie? Jeśli Dziupla podupada, zyski zmniejszą się jeszcze bar-dziej, aż w końcu będą równe zeru? Ramirez zerwie umowę a bogactwo jego, Bafforda, zmaleje i nie będzie już tej zaplanowanej sławy. To było straszne!
W tym momencie, Baffordem wstrząsnęły konwulsje i wydalił z siebie resztki przed chwilą zjedzonego. Wszystko wyleciało mu z ust i obryzgało ca-ły stół.
Tej nocy lord Bafford nie spał dobrze. Wiele godzin przesiedział w toalecie z głową w misce, napierany przez bunt żołądka.
On, bogacz, patrycjusz, wielki lord Bafford władał dziesiątkami strażni-ków i służby, robił z nimi co chciał, a nad własnym ciałem nie miał żadnej władzy. Żałosne.
Obarczył całą winą swojego kucharza, zalecając mu nieświeże jadło i gro-żąc, że jeśli raz do tego dojdzie, będzie zmuszony go zwolnić. To on tu wydaje rozkazy i kary, to jego posiadłość i może robić z jej mieszkańcami co tylko mu się podoba.

* * *

Trzy dni później, gdy grypa żołądkowa już całkowicie ustąpiła, lord Bafford siedział w saloniku, rozmawiając z Dominikiem, który prosił go o jak najszybsze spotkanie.
- I co? - Bafford nie mógł ukryć podniecenia.
- Rozmówiłem się z Ginnym, jak Jaśnie Pan kazał - odpowiedział swoim urzędowym tonem Dominik.
- No, i co?
Dominik zrobił krótką przerwę.
- Ten twierdzi, że Młoty w Dziupli byli i węszyli. Wielu ludzi złapali do swoich więzień. Kupca Tarkwisa, co z Jaśnie Panem handlował, też zgarnęli. Tak samo dwie klientki Liselle i Ryen.
Takiej odpowiedzi lord Bafford się nie spodziewał. Miał nadzieję, że to wina Ginnego, ale niestety to ci cholerni fanatycy, Młotodzierżcy, rozpoczęli swoje łowy i w tej dzielnicy. Zgarniają oni wszystkich napotkanych na ulicy ludzi i zawsze znajdą jakiś pretekst by umieścić ich w więzieniu i zaciągnąć do pracy w fabrykach czy kopalniach, w ramach, jak oni to nazywają, "od-kupienia grzechów". Trzeba coś z nimi zrobić.
- Hmm... no to się nie dziwę, że ostatnio w Dziupli interes nie idzie – wy-raził swój smutek na głos.
- Tak. Nie jedna ręka się do tego przyłożyła, ale proszę się nie martwić. Dałem znać Ginnemu, że jak czegoś nie wynajdzie na Młotów, będą go gra-biami zbierać ze szczerniska. Ale co może zrobić mały człowiek w stosunku do całej armii uzbrojonych w potężne młoty fanatyków?
- Nic - odparł bez namysłu Bafford.
- Właśnie. Co zaś się zaś tyczy Wiktorii, dalej niczego się nie dowiedzia-łem.
- Trudno. Sam lord Ramirez przyznał, że nie da się jej wykryć. Tak więc my mamy ją już z głowy.
Podziękował Dominikowi za informacje i odprawił go do jego kwater. Sam zaś udał się po schodach na dół, do swojego gabinetu ukrytego w piwnicy. Wyciągnął jedną kartkę z pliku papierów, chwycił pióro, zamoczył jego ko-niec w atramencie i napisał krótki list w dość łagodnej formie, którego adre-satem był Ramirez.
W liście poinformował swojego partnera, że powodem tak niskich zarob-ków w Dziupli są częste naloty Młotodzieżców, którzy dręczą klientów, a jego zarządca tej dzielnicy, Ginny nie może sobie z nimi poradzić. Napisał rów-nież, że jeśli lord Ramirez zechce zerwać podpisaną przez nich umowę, nie będzie poczuwał się do winy i z żalem będzie musiał obarczyć całą odpowie-dzialnością Ginnego. Zgodził się nawet, jeśli zajdzie taka potrzeba, udostęp-nić wszystkie księgi rachunkowe.
List przekazał młodemu kurierowi, któremu kazał niezwłocznie go do-starczyć. Kilka miedziaków zadowoliło chłopca, który szybko zniknął za za-krętem.
Usiadł w salonie z kieliszkiem wina 'Fine' i jeszcze raz wszystko przemy-ślał. Coś trzeba wymyślić na tych Młotów. Jeśli kolejny przypływ pieniędzy z Dziupli będzie niezadowalająco niski, uda się do Rozpadlin, więzienia Młoto-dzierżców, wyrytego w kamieniołomie, i przedyskutuje z nimi tę sprawę.
Tak, to będzie dobry pomysł! Oby tylko Ramirez był wspaniałomyślny i dał mu jeszcze jedną szansę.

* * *

Gdy lord Bafford zabierał się do liczenia nowo zainkasowanych pienię-dzy, od razu zajął się przesyłką od Ginnego.
Był bardzo niezadowolony, gdy na kartce oznaczonej datą 4/10/34, przy wyrazie Dziupla, musiał wpisać cyfrę 140.
A więc nie ma wyboru. Będzie musiał udać się do kompleksu górniczego, bardzo brudnego miejsca, aby tam dojść do porozumienia z Młotodzierżcami. Tak, najlepiej jeśli zrobi to od razu, jutro. Ramirez dał mu tylko tydzień na poprawę ilości przychodów w Dziupli.
Jadł kolację wraz z Dominikiem, Cedrykiem i Frankiem - kapitanem do-mowej straży. Był u siebie, jadł jak chciał nie zważając przy tym na innych.
Weźmie ze sobą Dominika, to dobry dyplomata, przyda mu się. Samemu nie uda mu się przekonać Zakonu Młota. Franka i kilku najlepszych straż-ników też weźmie. Kto wie, co może tym fanatykom strzelić do głowy. O po-siadłość nie musi się martwić. Cedryk się nią zaopiekuje.
Kolacja była pyszna, musiał to przyznać, ale był dobrym smakoszem i wyczuł coś co go nie ucieszyło.
- Cedryku - zwrócił się do służącego - Rozmów się z kucharzem odnośnie dzisiejszej kolacji. Chociaż menu zgadzało się z moimi zaleceniami, podej-rzewam, że serwowane jagnię nie było pierwszej świeżości. Nie dam się rów-nież nabrać na podgrzewanie sałatki. W taki sposób nie ukryje się faktu, że warzywa są nieco zgniłe. Jeśli kucharz nie potrafi znaleźć odpowiednich składników, zostanie zwolniony. A jeśli znów będzie się wykręcał brakiem towarów na Skalnym Targu, przypomnij mu proszę, że budżet przeznaczony na artykuły spożywcze zwiększył się o ponad połowę w stosunku do zeszło-rocznego. Dysponując takimi środkami nawet on powinien nabyć odpowied-nie wiktuały.
- Dobrze, panie - odpowiedział swoim cieniutkim głosem - Zrobię, jak so-bie życzysz.
- Wy zaś, Dominiku i Franku - kontynuował przemowę Bafford - gdy tyl-ko odejdziemy od stołu, spakujecie najważniejsze rzeczy. Rano wyjeżdżamy w podróż poza Miasto, do więzienia Rozpadlin, aby załatwić sprawę z Młota-mi. Wrócimy prawdopodobnie późnym rankiem następnego dnia. O, właśnie, Cedryku! Przypilnuj, aby rankiem służący przynieśli walizki do wynajętej przez nas dorożki! Nie chcę mieć żadnych opóźnień. Ty zaś, Franku, weź czterech swoich najsilniejszych i najgroźniejszych ludzi.
- Tak jest - odparł grubym tonem ochroniarz.
- Co się zaś tyczy spraw biznesowych, Dominiku, przygotuj kontrakt na mocy którego Młoty przestaną nękać ludzi w Dziupli. Nie chcę żadnych nie-porozumień. Tymczasem jesteście wolni. Pamiętajcie, aby po śniadaniu zja-wić się w głównym hallu.
Pracownicy odeszli a Bafford przeszedł do swojej sypialni i położył się na łóżku. Nim zdążył ściągnąć buty, zasnął.

* * *

Wczesnym rankiem, przed posiadłością lorda Bafforda zapanował wielki rozgardiasz. Służący uganiali się z walizkami do czekającej na bogacza do-rożki, czterech strażników, dowodzonych przez Franka, i doradca biznesowy, Dominik, czekali na wyjście lorda. Ten jednak zaspał przez co wyprawa opóźniła się o kilka godzin.
W końcu, przepraszając wszystkich za spóźnienie i obarczając całą winą służących, którzy go nie obudzili, patrycjusz wsiadł do dorożki a ta pognała przez ulice Miasta. Ominęła bramy miejskie i po długiej, górzystej drodze, późnym wieczorem dojechała do więzienia Rozpadlin, należącego do Zakonu Młota, gdzie Bafford miał zamiar przedstawić kontrakt napisany przez Do-minika.

* * *

W drodze powrotnej, spędzonej w zimnej, ciasnej dorożce, lord Bafford rozmyślał nad tym, co się stało minionego wieczoru. Jego plan legł w gru-zach. Nic, co miało się udać, się nie udało. Młotodzierżcy nadal będą terrory-zować Dziuplę, przychody z tamtego miejsca jeszcze bardziej zmaleją, Rami-rez zerwie podpisaną wcześniej umowę, a on, Bafford, nigdy nie stanie się tak bogaty, jak to sobie wymarzył. Dalej będzie podrzędnym patrycjuszem ze skromną kwotą na koncie.
Pomasował lekko bliznę i rozcięcie na lewej ręce. Doznał ich podczas walki pomiędzy Młotami a bandą Franka, do jakiej doszło w Rozpadlinach. To był cud, że w ogóle jeszcze żyli. "Łagodni" dziś Młotowcy wypuścili ich, chociaż spokojnie mogli, jak to z nimi bywało, zabić ich lub co najmniej osa-dzić w więzieniu.
Ale to, że żyli, wcale nie uszczęśliwiało lorda Bafforda. Wolał umrzeć , niż zobaczyć twarz Ramireza ogłaszającego zerwanie umowy. Niestety, wszystko szło nie tak, jak miało iść.

* * *

Następnego ranka dorożka, wioząca zasmuconego i zamyślonego, a przy tym jeszcze rannego patrycjusza, dotarła do bram Miasta.
Lord Bafford wyszedł z wozu, ominął śpieszących po walizki służących i spojrzał na swoją posiadłość. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - pomy-ślał. Próbował się uśmiechnąć ale nie wyszło mu to zbyt dobrze. Przeczuwał w powietrzu, że to nie koniec nadchodzących rozczarowań.
Służący wyprzedzili go i zniknęli za główną bramą. Dziwne, zachowywali się jakoś podejrzanie, bali się nawet spojrzeć swojemu Panu prosto w oczy, jakby obawiali się go.
Lord Bafford, przechodząc obok posmutniałych, odwracających wzrok w inne strony strażników, znalazł się w końcu w swojej rezydencji, w swoim domu.
Powitał go posmutniały Cedryk.
- Witaj - odpowiedział mu lord, po czym od razu uderzył - To powiesz co się stało? Bo przecież widzę, że coś się stało?
Cedryk zmieszał się.
- Jakby to powiedzieć... nie wiem od czego zacząć.
- To zacznij od tego co mniej mnie zaboli.
Dozorca zastanowił się chwilę, aż w końcu powiedział:
- Przed chwilą rozmawiałem z lordem Ramirezem. Kazał przekazać, że nie widzi sensu w dalszym przedłużaniu, jak on to nazwał, tego "nędznego" kon-traktu. Chciał, abyś wiedział, panie, że podpisaną przez was umowę spalił w swoim kominku.
Lord Bafford zawiesił głowę.
- Spodziewałem się tego - odpowiedział smutnym tonem - Masz coś jesz-cze do powiedzenia?
- Tak, tą drugą, jeszcze gorszą wiadomość - odpowiedział Cedryk patrząc lordowi na buty.
Co mogło być gorsze od tego, z czym Bafford wiązał swe nadzieje, od tego o czym myślał całymi dniami, od tego o czy marzył? Nie miał pojęcia. Co Ce-dryk ma mu jeszcze do powiedzenia? Poczuł, że w głowie zaczyna mu się kręcić.
- Otóż - zaczął nadzorca - Ostatniej nocy do posiadłości wdarł się pewien włamywacz. Żaden ze strażników go nie widział ani nie słyszał. Główną bra-mę ominął, prawdopodobnie wdarł się przez dziurę w piwnicach. Mówiłem, że należy te miejsce zamurować - żalił się Cedryk.
- Dobra, dobra - ponaglił go lord Bafford - I co się stało? Czy coś zginęło?
Cedryk zawiesił głowę. Przez chwilę milczał aż w końcu jednym tchem wyrecytował.
- Rano przeszukaliśmy posiadłość. Nie znaleźliśmy niczego. Złodziej ukradł cały pański majątek. Dosłownie wszystko, co okazywało jakąkolwiek wartość.
Te słowa były dla patrycjusza jak wyrok. Przez dłuższą chwilę z otwarty-mi ustami i wytrzeszczonymi oczyma stał i wpatrywał się w oblicze Cedryka, nie wierząc w to, co usłyszał.
Cały jego majątek, ta ogromna suma pieniędzy wraz z innymi drogocen-nościami wyparowała, wszystko doszczętnie zniknęło, a on, Bafford, nie był w stanie nic zrobić, aby to przywrócić. Nie był w stanie cofnąć czasu, nie mógł zrobić nic. Poczuł się słabo, cholernie słabo. Pierwszy Miejski Bank, w którym się ubezpieczył, zapłaci jakieś cholerne grosze, które wyda na jedno-tygodniową pensję dla służby i straży. A z czego on będzie żył?
W tej chwili pomyślał o czymś ważnym, bardzo ważnym. Gdy to miał, ni-gdy o tym nie myślał, ale teraz, gdy mógł to stracić, szybko sobie o tym przy-pomniał.
Bez słowa opuścił uważnie przyglądającego mu się Cedryka i pognał na piętro.
Dostał to, jak też i kufer z podwójnym dnem, od firmy Grimwortha i de Perrina, a było to dla niego niezwykle cenne i niepowtarzalne. Było jedyne na świecie. Bez niego nie mógł się nazywać prawdziwym lordem.
Bafford, pomimo swojej postawy, szybko znalazł się na piętrze i wszedł do pomieszczenia pomiędzy jadalnią a jego sypialnią, czyli do Sali Tronowej. Na tron stojący na dużym wzniesieniu nawet nie spojrzał, tylko od razu sprawdził, czy jego drogocenne berło zakończone kryształem w kształcie łzy jest na swoim miejscu.
Berło, podobnie jak cały jego majątek, zostało skradzione.
-Nieeeee! - wydobył się donośny krzyk z ust lorda Bafforda, po czym padł na ziemię, tracąc przytomność.

***

Historia Nammona


Na Skalnym Targu jak zwykle było bardzo tłoczno. Wyłożone przeróżnymi towarami i artykułami spożywczymi stragany kusiły swoim widokiem przechodniów. Piesi przeciskali się przez mozolnie przetaczające się po placu tłumy. Wysłani na zakupy służący co chwilę sprawdzali, czy zakupili już wszystko, co im nakazano. Co jakiś czas przebiegał unikając tłumu nieletni kurier, obchodząc się z zapieczętowanym zwitkiem pergaminu jak ze świętą relikwią. Przekupki przekrzykiwały się nawzajem, nie pozwalając sobie nawzajem dojść do głosu. Gdzieś w oddali stary kupiec przegonił wystraszonego chłopca, który niechcący potrzaskał jedną z jego glinianych mis, z kolei z drugiej strony targu odezwały się gwizdki Strażników Miejskich goniących złodzieja, który połakomił się na bochenek chleba. Do dysharmonii tych hałasów dołączyło bicie dzwonów pobliskiej katedry, ogłaszającej godzinę południową.
Między tłumem szła nierozłączna para przyjaciół, którzy znali się od wieku dziecięcego. Wrendal był trzecim synem pomniejszego kowala. Niskie urodzenie nie zapewniało mu spokojnej przyszłości, szczególnie, że wpływowi Młotodzierżcy nie przychylnie spoglądali na zawód jego ojca, jako świeckiego rzemieślnika. Jako dziecko zajmował się dostarczaniem wykonanych towarów i pomocą przy obsłudze miecha. Mechanizm był ciężki, dzięki czemu dziś, jako już dorosły mężczyzna o gęstwinie sięgających łopatek włosów i łagodnie spoglądających na świat oczu, mógł się pochwalić solidną budową ciała. Jego starsi bracia usamodzielnili się i rozpoczęli własny interes. On zaś postanowił zostać w domu i dopomóc staremu już ojcu przy pracy.
Nammon był mężczyzną o wynędzniałej budowie ciała. Ciemne włosy okalały jego szyję a zaniedbany, bujny zarost nadawał mu wygląd żebraka, Wrendalowi jednak to nie przeszkadzało, nawet jeśli miało to odbić się na jego wizerunku. W końcu gdyby nie Nammon dzisiaj by go nie było.
Wiele lat temu, gdy późnym wieczorem Wrendal niósł ciężką paczkę z bronią która miała zasilić straż pilnującą jeden z magazynów w dokach, został napadnięty przez dwóch groźnie wyglądających zbirów. Ulica była całkowicie pusta, a sam był wtedy jeszcze zbyt młodym chłopcem, by zdołać się obronić. Próbował się oprzeć, lecz wtedy w dłoniach złoczyńców pojawiły się sztylety. Ratunek przyszedł z dachu pobliskiej gospody. Spadająca kafelka uderzyła jednego ze zbirów w głowę, zwalając go z nóg. Gdy drugi próbował go ocucić, usłyszał nad swoją szyją szept i po chwili dłoń podrostka wciągnęła go na stryszek. Pamiętał jak tamtego wieczoru, gdy poznał samotnego włóczęgę Nammona, od razu odczuł do niego pewną sympatię. Chłopak wyciągnął z podziemi gospody antałek piwa i upili się do upadłego. Nazajutrz ojciec porządnie go sprał za to w jakim był stanie i za niedostarczenie wysłanej przesyłki.
Jednak przyjaźń, jaka się między tymi dwoma utworzyła, była tego warta.
- Na pewno nie chcesz nic do jedzenia? – spytał Wrendal.
- Znasz mnie, poradzę sobie – odpowiedział Nammon, głaszcząc swoją długą brodę – Poza tym ceny są zbyt wysokie, byś mógł sobie pozwolić na dodatkowe wydatki.
- Mógłbym, gdyby był tu wciąż Tarkwis. Słyszałeś tę historię?
- Ta, złapali go i oskarżyli o lichwę. Fanatyckie ścierwa.
Tarkwis był pulchnym kupcem o przyjaznym usposobieniu. Zajmował się sprzedażą żywności jak i poniektórych przedmiotów codziennego użytku, takich jak krzesiwo, świece, drewniane misy i talerze, choć miał też w swoim dobytku parę drogocennych błyskotek, które sprzedawał zainteresowanym lordom. Był ulubionym sprzedawcą Nammona, głównie dlatego, że rozumiejąc życie na ulicy, na którym sam też się wychował, spuszczał nieco z cen biednym i ubogim. Straty nadrabiał targując się z bogaczami i służącymi lordów, sprzedając im po nieco wyższej cenie.
- Tutaj też myszkują! – szepnął Wrendal, wskazując ruchem głowy przed siebie.
W ich stronę kierowało się trzech Młotodzierżców. Dwóch z nich rozmawiało ze sobą, podczas gdy trzeci, zdecydowanie najmłodszy z nich zakonnik, zamykał korowód, podejrzliwie łapiąc oczyma na boki. Ich białoczerwone szaty, pokryte płytkami ochronnymi i symbolem młota, wyróżniały się spośród motłochu kolorem i czystością. Trzony potężnych, żelaznych młotów sterczały nad ich ramionami.
Po paru krokach zakonnicy znaleźli się tak blisko ich, że z łatwością mogli usłyszeć ich rozmowę.
-Czy ta klęska głodu nigdyż nie minie? Kupcy ze Skalnego Targu o jedną piątą więcej niż przed miesiącem żądają. Jednakże sądzę, iże wielkich zysków z tego nie mają.
- Rzekłbym, iże to z powodu wojny toczonej przez Cyrik z Bohn. Fronty walk płoną miejsca przekraczając, gdzie niegdyś były farmy i folwarki.
- Twe argumenty są przekonujące i twą bystrość ukazują, jednakże sądzę, iże zbytnio sprawę upraszczać możesz.
- Hmm...
Młotodzierżcy ominęli ich bez słowa. Jedynie trzeci, najmłodszy z nich zwrócił na nich uwagę. Spojrzał przelotnie a następnie jego wzrok pobiegł po twarzach innych mieszkańców.
- Psy nie ludzie – warknął Nammon, gdy patrol był już daleko.
- Daj sobie z nimi spokój. Lepiej chodźmy kupić tą zabawkę.
Ruszyli w dalszą drogę. By uniknąć największych tłumów, poruszali się pod ścianami budynków otaczających targ . Dom kołodzieja znajdował się na skrzyżowaniu ulic Targowej i Rękodzielniczej, dwóch najszerszych alej w dzielnicy, przez co przed szyldem z okrągłymi kołami było dużo wolnej przestrzeni. Na zewnątrz warsztatu Rekoba stał trzos grubych, drewnianych beczek skrępowanych żelaznymi okowami.
Weszli do środka. Rękodzielnik Rekob, mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat o kilkudniowym zaroście i opasce na prawym oku, rzucił na nich okiem i bez słowa zniknął na zapleczu, by po paru chwilach wrócić z niewielkim drucikiem w ręce.
- Sam sprawdź! – powiedział, pokazując Nammonowi swój domowej roboty wytrych – Dzięki dziesiątkom miedzianych półśrodków, można go wygiąć w dowolny kształt co ułatwi otwarcie dowolnego zamka.
- Tak – przyznał po szybkich oględzinach Nammon – Ale jest też nietrwały i łatwo można go uszkodzić. Niemniej, za robociznę się należy. Damy za to sześć srebrnych monet.
Rekob nic nie powiedział tylko wyciągnął rękę po pieniądze. Wrendal odliczył monety, które po chwili znalazły się w sakiewce Rekoba.
- Wiecie co mówić, w razie czego? – spytał jeszcze, uchylając drzwi do zaplecza.
- Ta, mamy to od Farkusa – rzucił Nammon, wychodząc na zewnątrz.
Gdy byli na ulicy, Wrendal złapał go za rękę i przytrzymał.
- Pamiętasz co mi obiecywałeś?
- Więcej zaufania! – uśmiechnął się Nammon – Potrzebuję tego wytrychu tylko po to, by mieć lepszy dostęp do kanałów czy stryszków. Nie po…
Oniemiały spojrzał jak Wrendal cofnął się parę kroków po tym, jak wpadł na niego zdyszany siwy mężczyzna. Starzec odbił się od syna kowalskiego i upadł na ziemię. Nammon przyjrzał się jego czerwonej koszuli z kapturem, który mężczyzna narzucił na głowę. Mężczyzna podniósł się natychmiast i spojrzał na nich zniecierpliwionym wzrokiem. Dopiero wówczas Nammon dostrzegł na jego koszuli skromny, szary symbol przedstawiający młot.
To był kapłan Młotodzierżców.
Czekali na najgorsze, jednak zakonnik spojrzał tylko na nich lękliwie, co rusz odwracając się do tyłu, jakby czegoś się obawiając.
- Na Budowniczego i brata jego Murarza! – wykrzyczał – Pomóżcie mi! – po czym ponownie rzucił się w ucieczce, popychając oniemiałego Wrendala.
Syn kowala, nie spodziewając się tego uderzenia, potknął się o bruk i zwalił na stos stojących pod warsztatem kołodzieja beczek. Grzmot roztrzaskanych skrzyń na moment zagłuszył tumult zwiedzających Targ ludzi. Nammon mógł się tylko przyglądać, jak ocalałe beczki potoczyły się po ulicy. Jedna z nich wpadła na gapiącą się z rozdziawionymi ustami dziewczynę, stojącą na środku skrzyżowania. Skrzynia przytrzasnęła jej nogę i dziewczę wydarło się wysokim krzykiem.
- Co do…! – wydarł się gruby kupiec w jasnobrunatnym surducie, spoglądając na płaczącą głośno dziewczynkę - Coś ty zrobił mojej córce! - krzyknął, po czym zamiast pomóc przygniecionej przez beczułkę córce ruszył z pięściami w kierunku próbującego podnieść się do góry Wrendala.
- Spokojnie! – Nammon rozłożył szeroko ręce i zastąpił mu drogę.
Kupiec jednak nie należał do spokojnych ludzi. Uderzył na odlew, ale Nammon, nauczony przez życie odpowiednich odruchów, uchylił się w lewo i jednocześnie zamachnął się prawą pięścią.
Trafił prosto w brodę czerwonego z gniewu kupca. Jego głowa odchyliła się do tyłu.
- W imię Budowniczego! Zamieszki! – w ich stronę, przeciskając się przez tłum nagromadzonych tą sceną gapiów, biegło trzech Młotodzierżców, tych samych których spotkali wcześniej.
Zanim zdążyli oprzytomnieć, kupiec już rozmawiał z jednym z nich, pokrzykując coś niezrozumiałego i co chwilę wskazując to na nich, to na swoją wciąż przygniecioną córkę.
Pozostali dwaj zakonnicy otoczyli ich i odgrodzili drogę ucieczki.
Mimo usilnych starań, nie zdołali się z niczego wytłumaczyć. Po dziwnie zachowującym się kapłanie nie było już śladu a Młotodzierżcy byli już bliscy oskarżenia ich o bluźnierstwo. Skończyło się jednak na nazwaniu ich rzezimieszkami i ufundowaniu przewozu do Rozpadlin. W jedną stronę.

* * *

Podniósł mokrą głowę z brudnej podłogi. W głowie szumiało mu od nieustannego pogłosu i echa kropel wypływających ze szczelin w ścianach i rozbijających się o podłogę. Do tego dochodziło nieustanne zawodzenie i szaleńcze, niezrozumiałe okrzyki jednego z więźniów z poziomu pierwszego, które łączyły się z podgwizdami drugiego więźnia, tworząc kakofonię mogącą doprowadzić do obłędu.
Cela, w której go przetrzymywano, znajdowała się na drugim poziomie jednego z bloków więziennych Rozpadlin. Od czasu, gdy go do niej wrzucono i przywiązano łańcuchem do ściany, jego świat ograniczył się do całkowicie pustej, ciasnej celi o zielonych ścianach, żelaznej balustrady po drugiej stronie kraty i kamiennej budki po jego prawej stronie. Zdążył się już zorientować, że to tam znajdowały się dźwignie odpowiadające za podnoszenie krat w poszczególnych celach. Jednak jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby w budce nikogo nie było.
Zresztą co to za różnica, gdy leżał w zamkniętej celi, przykuty łańcuchem do ściany.
- Byłyż to czasy – mówił tymczasem jeden z Młotodzierżców, siedzących w strażnicówce po jego prawej stronie - kiedyż to wszystkie te sale zatłoczone nowicjuszami były, którzy zapoznać się z naszą nauką pragnęli.
- Ależ nadal tutaj nowicjusze są!
- Ale ichże mniej bracie, ichże mniej. Młodzież dziś pragnie się o złocie i polityce uczyć, nie zasię o rzemiosłach uczciwych.
- Kiedy dorosną, żałować będą, gdyż nic istotnego osiągnąć nie zdołają.
Żelazny zamek trzasnął i drzwi do budki wysunęły się w bok. Ze środka wyszedł jeden z potężnych Młotodzierżców z bojowym młotem przyczepionym na plecach.
- Leżaj spokojnie, to nic że ci się stanie, niewierny! – warknął, mijając jego celę i kierując się w stronę schodów prowadzących na dół, które musiały się znajdować gdzieś po lewej stronie celi świeżo upieczonego więźnia.
Tymczasem żelazny zamek w kamiennej budzie ponownie trzasnął i automat zasunął potężne, żelazne drzwi z powrotem.
Zrezygnowany Nammon cofnął się w głąb celi i ostrożnie usiadł na ziemi. Wysoko postawieni Zakonu Młota skazali ich na chłostę, Wrendala zaś, za to że wyrządził krzywdę córce opasłego kupca, dodatkowo na pracę w fabryce. Wprowadzono ich razem do zaciemnionej sali znajdującej się pomiędzy wszystkimi czterema blokami więziennymi, odgrodzonej od nich podobnymi, automatycznie zasuwającymi się żelaznymi drzwiami. To było ich pierwsze spotkanie od czasu tragicznego w skutkach wypadku na Skalnym Targu. Nie zezwolono im jednak na rozmowę. Nie było na to czasu. Niemalże natychmiast w stojących na środku pomieszczenia dybach zamknięto Wrendala. Wyrok wykonano na oczach Nammona mówiąc, że skoro razem dopuścili się grzechu, wspólnie też muszą odprawić pokutę. Kat nie żałował ręki ani bicza, którym wymierzał karę. Echo krzyków jego przyjaciela rozbrzmiewało w jego czaszce, do czasu aż przyszła kolej na niego.
On również musiał krzyczeć. Poczuł to dopiero po paru dobrych godzinach, gdy obudził się z niespokojnego snu z bólem gardła. Plecy piekły go niesamowicie. Nie było pozycji, która nie otwierałaby dopiero co zasklepiających się ran. Czuł, jak jego ciemnozielona narzuta, którą nosił tamtego dnia na Skalnym Targu, nasiąka jego krwią i przykleja się do jego pleców.
W więzieniu był kompletnie sam. Próbował porozumieć się w jakiś sposób z Młotodzierżcami, jednak ci za każdym razem odpowiadali mu najwyżej groźnymi pomrukami. Nie było też żadnej możliwości nawiązania kontaktu z innymi więźniami. Ci i tak wydawali się być kompletnie obłąkani. Jedzenie przynoszono prosto do cel a na zewnątrz byli wypuszczani tylko raz w tygodniu na półgodzinny spacer do pomieszczenia z dybami. Zawsze też był ktoś, kto by go w tej chwili pilnował.
Nie wiedział, jak długo już tu siedział. Brak jakichkolwiek okien czy zegarów uniemożliwiał mu liczenie czasu. Próbował określać dni na podstawie zmian warty, jaka miała miejsce w budce z dźwigniami, jednak nie potrafił dojść do jednoznacznych wniosków jeśli szło o czas pełnienia powinności strażniczych. Budził się więc ze snu, by po długich, męczących rozmyślaniach połączonych z przeklinaniem bolących pleców i przełykaniem niezdrowych, niezaspokających głodu straw, by znowu ułożyć się do snu.
Z dołu dobiegło go okropne zawodzenie jednego z więźniów.
Podniósł wychudzoną rękę i pogrzebał w swojej gęstej, ciemnej brodzie. Wyciągnął z niej wytrych zakupiony u kołodzieja Rekoba i przyjrzał mu się uważnie. Zdążył schować miedziany drucik do naturalnego schowka utworzonego z kudłów tworzących jego brodę, którą zapuszczał specjalnie w tym właśnie celu. Miał niezwykłe szczęście, że podczas przesłuchania i wymierzania kary w Spacerniaku nie utracił swojej zabawki. Mogła otworzyć mu drogę ku wolności. Musiał tylko poczekać na odpowiednią chwilę…

* * *

- Otworzyć wrota! – tuż obok niego rozległ się krzyk.
Przyjrzał się Młotodzierżcy stojącemu tuż za kratą prowadzącą do jego celi. Połączone ze sobą metalowe pręty zadrżały nerwowo, gdy mechanizm wciągał je do góry.
Młotowiec spoglądał na niego badawczo swoimi przemęczonymi od pracy oczyma. Długa, czarna broda upstrzona fragmentami siwizny prawie w całości przykrywała złoty młot na łańcuszku zwisający z szyi zakonnika. Sięgnął ręką do pasa, gdzie miał przypięte cztery pęki kluczy. Plecy miał wolne od ciężaru młota bojowego.
- Bądźże rozsądny atoli nie będziesz wymagał troski ze strony moich współbraci – powiedział, po czym spokojnie wszedł do celi, wyciągając wybrany przez siebie klucz.
Nammonowi nie trzeba było drugi raz powtarzać. Ponownie skończyłoby się ciosami ciężkich młotów, których nawet najlżejsze uderzenie sprawiało ogrom bólu, a stare siniaki jeszcze nie zdążyły kompletnie zniknąć.
Zakonnik pochylił się nad nim, wkładając klucz do pętających go oków. Przez chwilę w jego myślach błądził nikczemny plan, żeby skręcić Młotowi kark, gdy ten tylko zwolni jego łańcuchy, i uciec gdzie pieprz rośnie. Szybko się jednak rozmyślił, dostrzegając przy wyjściu z celu dwóch kolejnych Młotowców, tym razem już z bojowymi młotami na plecach.
- Wstań!
Usłuchał posłusznie.
- Wyciągnij ręce!
Usłuchał posłusznie.
Zakonnik założył na jego ręce krótkie, krępujące ruchy kajdany. Sprawdził czy zamek trzyma, po czym skinął na stojących przed celą strażników i dołączył do nich.
- Za mną! – polecił.
Nammon ruszył za nim, omijając uzbrojonych zakonników, którzy przepuścili go przodem i natychmiast dołączyli do korowodu, zamykając go z tyłu. Klucze przy pasie pierwszego z Młotodzierżców pobrzękiwały systematycznie w takt jego kroków. Nammon, w czasie swojego pobytu w Rozpadlinach, zdążył się zorientować, że inni nazywają go Bratem Klucznikiem i pełni on rolę dozorcy, przez co jest szanowaną i respektowaną osobowością.
Klucznik poprowadził ich krętymi schodami na pierwszy poziom bloku więziennego. Nie skręcił jednak w kierunku Spacerniaka, w którym, o ile się orientował, był z dwa dni temu. Poszli wąskim korytarzem na lewo od sali z kratami więziennymi.
Dokąd oni go prowadzą?
- Zaprawdę – powiedział tymczasem jeden z idących za nim strażników – nigdym żem takiego zawodzenia nie słyszał, jak tego złodziejskiego pomiotu, Kusego.
- Ktośże by pomyśleć mógł, że szumowiny te nigdy w obliczu męki prawdziwej nie stanęły.
Zeszli po kilku stopniach w dół.
- Przez pewien czas myślałem, że blok czwarty już przez jego kaszel nie zaśnie, ale ucichł już.
- Dobrze. Śmierć albo uwięzienie będą jednakimż wyrokiem dla niego.
Kusy. Nammon słyszał o nim. Był nieprzeciętnym paserem znanym z pogardliwego uśmieszku, który nigdy nie znikał z jego twarzy. Pogłoski mówiły, że nie raz nie dwa za ten uśmiech obrywał czy to od innych takich jak on, czy też od Straży. A teraz on również siedział w Rozpadlinach.
Doszli do niewielkiego skrzyżowania, w którym zbiegały się trzy wąskie korytarze. Idący na przodzie zakonnik bez zatrzymywania się wybrał korytarz naprzeciw. Z napisu na żelaznej płycie przybitej do ściany Nammon wyczytał, że kierują się w stronę pierwszego bloku więziennego.
- Małoż tego – rozmawiali dalej Młotodzierżcy zamykający idącą kolumnę – Brat Tarius schytwałże ostatkiem bandytę imieniem Bazyl.
- Bezbożny grzesznik podpalający dobre mienie! – oburzył się drugi z nich.
- Tak też go oskarżono. Jam jednak winszuję, że sumienie tego niewiernego niejeden cięższy grzech obciąża. W przestępczym światku takoż jak i w naszym Zakonie nazwiska nieraz dużo symbolicznego znaczenia mają.
- Coż sugerujesz?
- Ten podpalacz nosi ksywę Wytrych!
Gdy po paru kolejnych stopniach skręcili w prawo, znaleźli się na placu sąsiedniego bloku więziennego. Jęki więźniów odbijały się echem od sklepienia. Siedzący w zamkniętej strażnicówce zakonnik odprowadzał ich wzrokiem. W nos wgryzał mu się zapach moczu i kału.
- Nammon – tuż po swojej lewej stronie usłyszał słaby szept.
Spojrzał w tamtym kierunku i w tym samym momencie coś ukłuło go w serce.
- Wrendal! – krzyknął, przywierając do kraty strzegącej przyjaciela.
Gdyby spotkał go w takim stanie na ulicy, nigdy by go nie poznał. Jego długie, czarne włosy zlewały się w jedną całość z zapuszczoną, niegoloną brodą. Puste oczy spoglądały na niego ze współczuciem, wynurzając się z zapadniętych oczodołów. Na szyi połyskiwała mu jasnoczerwona pręga, pamiątka po chybionym uderzeniu kata.
Młotodzierżcy natychmiast rzucili się w jego kierunku.
- Wymyślimy coś! – zdążył powiedzieć.
- Nammon…
Obrócił się jeszcze, gdy go od niego odciągali, ale na widok strażnika grożącego Wrendalowi, uspokoił się. Miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby ich nie prowokować. Tym bardziej, że nisko na plecach poczuł stal młota bojowego drugiego ze strażników.
- Ruszajże się! – polecił Młotowiec tonem nie przyjmującym sprzeciwu, popychając go lekko.
Dołączyli do prowadzącego ich zakonnika, który na widok zmuszonych do interwencji podopiecznych westchnął ciężko i obrócił zmęczonymi oczyma.
Czyżby przenosili go do jednego bloku z Wrendalem? – pomyślał przez chwilę, jednak szybko został wyprowadzony z błędu. Brak Klucznik poprowadził go dalej.
- Koszary – wyczytał z żelaznej tablicy.
Wspięli się po szerokiej klatce schodowej do góry i po chwili znaleźli się w niewielkim, dobrze oświetlonym przejściu. Oczom Nammona ukazał się piękny witraż, stworzony przez niewątpliwie utalentowanego artystę. Przedstawiał on młodego, urodziwego mężczyznę w nieskazitelnie czystych, błękitnych szatach opatulonych długim, białym szalem. Młodzieniec, spoglądając zdaje się wprost na oglądającego go z podziwem więźnia, prezentował w swoich zadbanych dłoniach piękny, pozłacany młot. Całości nadawały dodatkowego uroku dwie palące się świecie osadzone na długich, złotych świecznikach.
Przeszli po miękkim pomarańczowo-fioletowym dywanie i tuż przy witrażu skręcili w prawo, by wejść na kolejną klatkę schodową prowadzącą jeszcze wyżej. Tamtędy też dotarli do rozwidlenia przy żelaznej tablicy przedstawiającej symbol Młota.
Pod tą tablica czekał na niego kolejny zakonnik. Podobnie jak Brat Klucznik, nie nosił na plecach ciężkiego młota bojowego. Z szyi zwisał mu z kolei niewielki medalion z symbolem Zakonu wykonanym ze szczerego złota, który doskonale komponował się z szarym młotem wyszytym na czerwonej sukni. W środku głowni tego zdobionego medalionu znajdował się cenny kamień o kolorze krwi, przyciągający wzrok swym pięknem. Czarne spodnie wychylały się spod wierzchu czerwonej sukni, opinając szczupłe, długie nogi wysokiego Młotowca.
Nammon spojrzał na jego posępną, podłużną twarz. Młotodzierżca wyglądał n około sześćdziesiąt pięć lat. Siwe włosy zdobiły jego skronie a spod czerwonego kaptura, który teraz zrzucił swobodnie na plecy, dało się zauważyć duże zakola postępującej starości. Spod nieskazitelnie białych brwi spoglądały groźne, zamglone oczy, jednak Nammon nie dawał się zwieść pozorom. Starszy Młotowiec zdawał się dostrzegać nimi najdrobniejszy szczegół, szybko oceniając takie aspekty jak chód, budowę ciała czy wygląd Nammona. Ściśnięte dotąd wąskie usta rozchyliły się w niewielkim uśmiechu.
- Bracie Inkwizytorze – odezwał się przewodzący im zakonnik – Oto on!
- Dobrze. Przyprowadź go do swojego gabinetu – polecił wychudzony starzec.
- Słyszeliścież!
Dwaj zamykający kolumnę strażnicy ujęli go pod boki i wprowadzili do pomieszczenia po lewej stronie żelaznej tablicy z symbolem Młota. Posadzili go na drewnianej ławie z żelaznymi obiciami i wyrysowanym na oparciu symbolem Młota, po czym wyszli za granatowe drzwi. Zostali jednak tuż za drzwiami, co poznał po dochodzących stamtąd szeptach.
Postanowił więc wykorzystać moment przerwy na głębsze przyjrzenie się gabinetowi Brata Klucznika. Centrum pomieszczenia stanowiło grube, wiekowe biurko na którym spoczywał ogromny młot bojowy dozorcy Rozpadlin. Ze zdobionych, ciemnopomarańczowych ścian, ukształtowanych w formę łuków połączonych ze sobą kolumnami, wyrastały dwie latarnie podobne do tych, jakie można było spotkać w więzieniu. Tuż za biurkiem znajdowała się niewielka biblioteczka wypełniona przeróżnego rodzaju książkami, papirusami a nawet dwoma wciśniętymi na odlew świecznikami. Pod jego stopami spoczywał miękki, pomarańczowo-fioletowy dywan, taki sam jaki zdobił pomieszczenie z witrażem. We wnęce po prawej stronie ławy, na której siedział, stała kolejna biblioteczka. Jego uwagę zwróciła zaś druga para drzwi, stojących tuż obok pierwszej z szafek pokrytych książkami. Przez moment zastanawiał się nad tym, żeby się tam zakraść, jednak wówczas po swojej lewej stronie usłyszał kroki kolejnego strażnika. Gdy spojrzał w tamtym kierunku, dostrzegł grubą framugę okna prowadzącego na zewnątrz.
Gdy wprowadzali go do Rozpadlin, zarzucono mu na głowę czarny worek, aby, jak to powiedzieli, jego grzeszny wzrok nie spoczywał na świętych darach Mistrza Budowniczego. Nie potrafił połapać się w drodze, jaką go pokierowali. Teraz jednak był już pewien, że przetrzymywali go tylko dwa poziomy pod powierzchnią ziemi. Ucieszył się i już zamierzał wstać, jednak w tym samym momencie usłyszał za drzwiami jakieś podniesione głosy.
Gdy wszystko ucichło, po otwarciu drzwi do środka wszedł Brat Inkwizytor. Zakonnik spojrzał na niego przelotnie, po czym wszedł we wnękę po jego prawej stronie. Nie sięgnął jednak po nic z biblioteczki, tylko wsunął biały klucz w zamek na ścianie naprzeciw regałów. Musiała znajdować się tam skrytka, której wcześniej nie zauważył. Młot wyciągnął z niej pojedynczy zwój papieru, po czy zamknął skrytkę i zasiadł przy biurku Brata Klucznika. Ponownie na niego spojrzał, jednak nie na dłużej, niż na sekundę. Położył klucz na blacie, rozwinął pergamin i zaczął go pośpiesznie przeglądać, wykrzywiając wąskie usta w czymś, co przy bliższych oględzinach mogło przypominać uśmiech.
- Nammon Bezimienny – zaczął czytać – Bez rodziny, bez zawodu, bez zakwaterowania.
- Zgadza się – przyznał.
Inkwizytor spojrzał na niego i na moment z jego twarzy zniknął uśmiech a brwi ściągnęły się groźnie w dół. Po chwili ponownie wrócił do czytania.
- Rzezimieszek, oskarżony o wszczęcie na Skalnym Targu rozrób, któreć zaskutkowały przygnieceniem nogi córki kupca de Neuville’a i jej możliwym trwałym kalectwem, po tym jak jego towarzysz sabotażował skrzynie przy warsztacie kołodzieja Rekoba.
- Zgadza się – ponownie przytaknął Nammon.
- Toć nie było pytanie! – ryknął groźnie Brat Inkwizytor, opierając dłonie na biurku i nachylając się nad nim – Łatwoć odróżnić pytanie od stwierdzenia, azaliż uzbroić się w cierpliwość musisz. Zaczniesz mówić, gdy przyjdzie na to czas!
Nammon schylił posłusznie głowę. Nie warto było pogarszać swojej i tak już tragicznej sytuacji, a ekscentryczna postać Inkwizytora zdawała się nie dopuszczać do siebie innego toku zdarzeń, niż tych przezeń zaplanowanych.
- Jednakowoż – zakonnik ponownie wykrzywił wąskie usta w uśmiechu – Dyć czas ten nadszedł.
Wstał zza biurka, uśmiechając się złowrogo. Powędrował szczupłą ręką po bojowy młot leżący na częściowo wyżartym przez korniki blacie, jednak nie chwycił za rękojeść tylko z namaszczeniem pociągnął palcem po ciężkiej głowni. Ominął biurko i stanął tuż nad ławą, na której siedział Nammon.
- Moić uczniowie ze Świątyni Młota lubią zadawać pytania przy użyciu wymyślnych maszyn naszych przodków. Azaliż ja mam lepsze sposoby na uzyskanie interesujących mnie informacji – powiedział, po czym polecił, by wyciągnął rękę.
Więzień wyciągnął posłusznie skute kajdanami ręce, a wtedy Inkwizytor ścisnął jedną z nich i przyłożył do niej złoty medalion, który wisiał na jego szyi. Zaczął skandować dziwną modlitwę, której słów Nammon nie potrafił dosłyszeć. Nagły ból szarpnął nim tak mocno, że bał się, że straci zaraz przytomność. Zacisnął szczękę i powieki a jego mięśnie naprężały się i rozkurczały. Starał się wyrwać Młotowcowi, jednak ciało odmówiło mu posłuszeństwa.
Nie wiedział, jak długo to trwało, jednak gdy Młotodzierżca puścił go i odsunął swój medalion od niego, doznał takiej ulgi jak nigdy wcześniej. Westchnął donośnie i skurczył się na ławie, starając się objąć całe swoje ciało. Poczuł, że znów panuje nad własnymi członkami, jednak na nadgarstku prawej dłoni, do której Inkwizytor przyłożył swój medalion, wciąż czuł pulsowanie przejmującego bólu. Gdy na nią spojrzał, dostrzegł w tamtym miejscu jaskrawą bliznę w kształcie identycznego młota, jaki wisiał na szyi zakonnika.
- Teraz już mógł będziesz odpowiadać na moje pytania – mówił zakonnik, odsuwając się od niego – A jeżelić będziesz starał wymówić się od powiedzenia prawdy – uśmiechnął się – obaczysz łaskę Mistrza Budowniczego odciągającą cię od grzechu kłamstwa.
Inkwizytor ponownie zasiadł za biurkiem i przyjrzał się leżącym na nim papierom.
- Mówże zatem – zaczął przesłuchanie – Cóż łączy cię z tym heretykiem, Willsem, któryć tworzy własne księgi zamiast kroczyć ścieżkami wysuniętymi w Kodeksie Budowniczego?
- Z kim? – niczego nie zrozumiał Nammon.
- Ja dyć zadaję pytania! – oburzył się Młot – Z heretykiem Willsem.
- Nic nie wiem o tej osobie!
- Mógłże posługiwać się innym imienien, jednakowoż są świadkowie, którzy widzieli was razem przy skrzyżowaniu ulic Targowej i Rękodzielniczej. Podobnoż razem z wami zacząłże te rozróby, jednakoż zniknął, zanim nadbiegli nasi Bracia.
W jednej chwili Nammon sobie przypomniał. Było to tego pamiętnego południa na Skalnym Targu. Wyszli z warsztatu Rekoba i wtedy wpadł na nich ten zastraszony dziaduszek w stroju kapłana Młotodzierżców. Nie pamiętam, jak to było dokładnie, jednak ów starzec zdawał się prosić o pomoc, lękliwie odwracając się co chwilę za siebie, jakby będąc ściganym. To on rzucił się na Wrendala, który następnie padł na stertę beczek stojącą pod warsztatem kołodzieja. To on był winien tego, że znaleźli się w Rozpadlinach.
- Nie znam go – odpowiedział zgodnie z prawdą – To był pierwszy raz jak go na oczy widziałem!
- Łżesz! – krzyknął Inkwizytor, chwytając za swój medalion.
Ciałem Nammona szarpnął obrzydliwy spazm bólu. Wzdrygnął się w konwulsjach i rzucił na boki. Z jego ust mimowolnie uwolnił się przerażający krzyk.
Wtem jego ciało uwolniło się od bólu. Ponownie zwinął się w kłębek, ściskając prawą dłoń, w której wciąż czuł upiorne mrowienie. Skóra wokół blizny w kształcie młota przybrała dziwny, lekko szarawy odcień.
Gdy w końcu podniósł wzrok, Młotodzeirżca wciąż wpatrywał się w niego uważnie swoimi zamglonymi oczyma, opierając ręce o blat stołu.
- Słucham!
- Mówię prawdę – ciągnął Nammon – Ten heretyk wpadł na nas, gdy wychodziliśmy ze sklepu. Wyglądał, jakby ktoś go ścigał.
Przygotował się na kolejną falę bólu, jednak nic takiego nie nadeszło.
- Toć prawda, iż akurat był ścigany przez patrol Brata Tariusa, który przypadkiem spotkałbył go w Mieście – przyznał zakonnik – Jednakowoż nie roni to faktu, że ów grzesznik szukał pomocy w waszym towarzystwie. Jakże zechcesz to wyjaśnić?
- To przypadek – krzyknął Nammon, lecz kolejny atak przeszył jego ciało.
Poczuł się tak, jakby wbito w niego jednocześnie tuziny szerokich mieczy. Targnął nim odruch wymiotny. Z trudem się powstrzymał.
- Słuchajże! – Inkwizytor wyraźnie zaczynał się denerwować – Myślisz, że ja nie wiem? Umówiliście się ze swoim towarzyszem, by razem teć kłamliwe aczkolwiek zgodne ze sobą zeznania złożyć. Wrendal, syn kowala – przeczytał z kartki – krzyczał prawie tak głośno jak ty, lecz jeszcze parę godzin przesłuchania i był być skłony do wyjawienia prawdy – uśmiechnął się udając, że nie dostrzega gniewu Nammona – Twego przyjaciela, Willsa, nie czeka nic groźnego. Póki co jest przymuszany do codziennych medytacji i pracy w fabryce, co by go od heretyckich myśli odsunąć. Podobnemu jemu grzesznikowi o imieniu Dikket poddano indoktrynacji. Wyparł się herezji i dziś jest na nowo wolnym człowiekiem – zrobił krótką przerwę, ponownie wychodząc na środek pomieszczenia – Nie warto się opierać, gdyż to może źle odlać się na twym zdrowiu – chwycił za łańcuszek zwisający mu z szyi i pociągnął go wyżej, pokazując Nammonowi złoty młot – Ten medalion za każdym razem, gdy próbujesz mnie okłamać, na moje życzenie będzie odbierać część twojego życia, karmiąc się twoją krwią. Ze zgromadzoną w ten sposób mocą mogę cię przesłuchiwać w nieskończoność, która dla ciebie skończy się śmiercią. Gdyby jednak twój upór zmalał, oszczędziłbyś sobie i mnie tych bezowocnych trudów. Jakże więc będzie – pochylił się nad nim – Będziesz mówił?
W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi prowadzących na balkon. Drzwi otworzyły się i ich oczom ukazał się strażnik zakonny z ciężkim młotem bojowym zawieszonym na plecach.
- Bracie Inkwizytorze, mogę prosić cię na moment? – spytał, pochylając głowę.
- Wykonuję swą pracę – powiedział znużony Inkwizytor.
- Toć dotyczy przenoszenia skarbcu do starej kuchni. Natrafilim na pewne…. – Młot spojrzał na moment na skulonego na ławie Nammona - …trudności ze starym piecem.
- Dobrze – powiedział starzec, po czym odwrócił się w stronę więźnia – Za chwilę dokończym naszą rozmowę – rzucił, po czym wyszedł za strażnikiem na zewnątrz.
Został sam. Chwycił się za swoją prawą rękę i starannie ją rozmasował. Blizna na nadgarstku wyglądała coraz gorzej a skóra w jej okolicach przybrała kolor niemalże czarny. Jeśli niczego nie zrobi, ten psychopata tu wróci a wtedy rana będzie wyglądać jeszcze gorzej. Nie chciało mu się wierzyć, żeby po powrocie Inkwizytora ten przestał go torturować. Przesłuchanie nie skończy się do chwili, gdy ten nie da sobie wmówić fałszywej prawdy i nie przyzna się do rzeczy, których nie zrobił. Do tego jednak dopuścić nie mógł, ze względu na siebie jak i na swojego przyjaciela, Wrendala.
Podniósł się chwiejnie na nogi, dopiero teraz uświadamiając sobie jak wielki uszczerbek na jego zdrowiu wyrządziły te krótkie chwile tortur. Postanowił, że nie da sobą pomiatać. Już zamierzał chwycić za leżący na biurku młot bojowy, by w chwili gdy wróci przesłuchujący go zakonnik, rozwalić mu głowę. Wtedy jednak dostrzegł srebrny klucz, który leżał tuż obok niego. Bez namysłu wziął go do ręki i podszedł do skrytki, opierając się bokiem o ścianę. Przekręcił zamek i żelazne wieko odsunęło się w bok, ukazując mu klejnoty, sterty pieniędzy, zwitek pergaminu i bombę w kształcie kuli, w której rozpoznał urządzenie do oślepiania przeciwników. Jednym ruchem wrzucił większość wraz ze srebrnym kluczem do głębokiej kieszeni, w którą formowała się jego ciemnozielona narzuta.
W tym momencie usłyszał zza okna kroki strażnika. Nie ma co ryzykować – pomyślał, rezygnując z pomysłu z bojowym młotem – Najlepiej będzie stąd uciec.
Otworzył ostrożnie drzwi, którymi wszedł do pomieszczenia. Przeczekał chwilę, jednak nie dosłyszawszy żadnych podejrzanych odgłosów wychylił się na zewnątrz i starając się zachować jak najciszej, ruszył przed siebie. Minął żelazną tablicę z wizerunkiem Młota i już po chwili schodził po stopniach skręcających w bok schodów.
Gdy znalazł się już na dole, został zmuszony do rzucenia się w korytarz naprzeciw. Po swojej lewej stronie usłyszał bowiem kroki i gwizdy przechodzącego strażnika. Wszedł do szerokiego pomieszczenia. Po swojej lewej stronie zobaczył drugą stronę witraża, który wcześniej tak zwrócił jego uwagę. W ostatniej chwili powstrzymał się od wejścia w blask świecącej lampy. We wnęce po swojej prawej, do której prowadziły niewysokie schody, kątem oka dojrzał kapłana i nowicjusza, pochylonych nad leżącą na ołtarzu otwartą księgą. Światło padające przez witraże z podobiznami jakichś świętych doskonale oświetlało twarz duchownego. Nammon nie kojarzył go dobrze, musiał przybyć do Rozpadlin wraz z Bratem Inkwizytorem. Przykucnął w cieniu, wyciągnął z bujnej brody ostatnio zakupiony wytrych i skupił się na otwarciu zamka w kajdanach spinających jego dłonie.
- Słyszałżeś? – spytał akurat kapłan – Tarius, złota skąpiec, nóż od Shemenova kupił, nie zaś od kowali naszych.
- Jak śmiał on! – odpowiedział mu nowicjusz – Wstydu nie czuje?
Nammon zmienił kształt miedzianego drucika i ponownie włożył go w zamek. Operował głównie prawą ręką, co zmuszało go do narażania się na dodatkowy ból w rozpalonej do czerwoności ręce pokrytej świeżą blizną.
- Wstyd niewątpliwie poczuł, gdy jegoż nowe ostrze przy kolacji pękło – ciągnął tymczasem kapłan.
- Ha! – zaśmiał się nowicjusz, szczęśliwie zagłuszając trzask pękającego w kajdanach zamka – Kiepscy rzemieślnicy z tych Shemenovów, a Tarius się o tym przekonał.
Nammon delikatnie położył rozpięte kajdany na ziemi. Na nic jednak jego ostrożność się nie przydała, gdyż w tym samym momencie z korytarza za nim wybiegł, pomimo swojego podeszłego już wieku, nie kto inny jak sam Brat Inkwizytor.
- Tużeś jest! – krzyknął.
Kapłan i nowicjusz natychmiast odwrócili się w jego stronę.
Uciekinier mimowolnie wypełzł na środek pomieszczenia. Za jego plecami znajdował się niezbadany jeszcze korytarz – jedyna droga wyjścia, pierwszą bowiem całkowicie zasłaniał powoli zbliżający się Inkwizytor. Kapłan i nowicjusz już schodzili po schodach w dół.
To koniec! Jego plan ucieczki spełzł na niczym.
Inkwizytor wyciągnął dłoń w kierunku swojego medalionu, jednak Nammon był szybszy. Nie wiedział, jak tego dokonał. Może to codzienne życie na ulicy nauczyło go tych odruchów, a może usłyszane w pubach rozmowy prawdziwych gwałcicieli prawa. Jaka by to jednak przyczyna nie była, niemalże błyskawicznym ruchem sięgnął do głębokiej kieszeni w swojej narzucie i wymacał okrągłą, metalową kulę. W tym samym momencie, w którym ją wyciągał, naciskał niewielki guzik.
Inkwizytor dotknął swojego medalionu.
Nammon krzyknął, wykręcił się i rzucił na ziemię z bólu, szczelnie zawierając szczęki i powieki. Jego mięśnie ponownie się naprężyły w nieludzkim cierpieniu. Poczuł się, jakby jego ręka topiła się pod wpływem niesamowitej temperatury, lecz ku jego zdziwieniu, ta chwila nie trwała tak długo jak poprzednie. Otworzył oczy i wtedy dostrzegł, że otaczająca go trójka chwieje się na nogach, zasłaniając twarze rękoma.
Gdy tylko dotarło do jego świadomości, że uruchomiona przez niego bomba błyskowa musiała zadziałać, podniósł się na nogi i rzucił w kierunku pustego korytarza.
- Na Budowniczego! – usłyszał za sobą krzyk Brata Inkwizytora – Znajdę cię i twą krwią ściany Rozpadliska naznaczę, złodzieju!
Nammon modlił się w duchu, by do tego nie doszło. Skręcił wraz z korytarzem w lewo i chwilę później, z jego lewej odnogi usłyszał zdezorientowane okrzyki strażników. Bez namysłu rzucił się naprzód, kątem oka dostrzegając w mijanym przejściu trzymane w dłoniach zakonników młoty bojowe, po czym przeskoczył nad żelazną balustradą, odgradzającą korytarz od przepaści. Przez chwilę wisiał w powietrzu, by w końcu z hukiem uderzyć o kamienne stopnie pełzające w dół. Jego ciałem targnął nowy rodzaj bólu, jakiego jeszcze w swoim życiu nie doznał. Plecy, niezagojone po biczowaniu, na nowo się otworzyły a przez chwilę wydawało mu się, że prawa dłoń oderwała się od jego ciała w nadgarstku. Część monet posypała się po stopniach w dół, on jednak nie mógł pozwolić im na wygranie tego wyścigu o śmierć i życie. Ignorując ból podniósł się na nogi i zbiegł w dół, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Przebiegł na drugi koniec bloku więziennego trzymając się cienia, w którym w swojej narzucie wydawał się być niewidocznym dla oka Młotodzierżcy siedzącego w strażnicówce na górze.
- Nammon – Wrendal nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy go zobaczył.
- Uwolnię cię – westchnął uciekinier, przeklinając okropny ból w plecach.
Nim zdążył cokolwiek zrobić, żelazne drzwi tuż obok rozsunęły się i ze Spacerniaka wyszedł patrolujący więzienie zakonnik. Minął przejście do bloku więziennego, kierując się prosto. W tym samym momencie, z drugiej strony usłyszał odgłosy zbliżającego się pościgu. Nammon zwinnym ruchem wsunął się do Spacerniaka, zanim automatyczne drzwi zdążyły się zasunąć.
Będąc w środku natychmiast przywarł do ściany, bowiem w centrum pomieszczenia pochylał się nad dybami robotnik Młotodzierżców. Nammon widział go już wcześniej, gdy ten mężczyzna pracował nad automatycznymi zamkami w jego bloku. Brat Cieśla.
Ich uszu dobiegł sygnał syren alarmowych. Teraz cały kompleks został postawiony na nogi, żeby go znaleźć. Musi się spieszyć.
Zanim Brat Cieśla zdołał choćby się odwrócić, Nammon sięgnął po ciemnopomarańczowy klucz leżący obok torby z narzędziami. Zahaczył ręką o jeden z potężnych, opartych o dyby młotów. Narzędzie uderzyło o ziemię, robiąc przy tym dużo hałasu.
- Na Budowniczego! – krzyknął zdezorientowany zakonnik w tym samym momencie, w którym Nammon przebiegał przez rozsuwane drzwi naprzeciw tych, którymi tutaj przybiegł.
Wbiegł niesamowitym sprintem w korytarz prosto. Przeskoczył przez parę stopni, odbił się od ściany i rzucił się dalej korytarzem. Dobiegł do skrzyżowania i już miał popędzić po stopniach naprzeciw, gdy zza zakrętu wyłoniło się dwóch strażników dzierżących w dłoniach swoje bojowe młoty. Oniemiali na jego widok tylko na sekundę. Wystarczyło. Rzucił się w boczną odnogę, a oni pobiegli zaraz za nim.
Tam, w blasku skwierczącej migotliwym blaskiem lampy, czekał na niego kolejny Młotodzierżca. Ten jednak nie potrzebował chwili na opamiętanie się. Zamachnął się swoim ciężkim młotem i uderzył. Nammon poczuł się, jakby ktoś rozerwał mu wnętrzności. Przeleciał jak szmaciana lalka i uderzył głową o kamienną ścianę tuż pod okienkiem strażnicówki. Padł na ziemię i stoczył się po paru stopniach.
Ból pulsował mu w skroniach, plecy na nowo zalały się krwią z popękanych od niedawnej chłosty ran. Zdawało mu się, że wszystkie żebra na lewym boku miał połamane, a większość z nich nawet rozgruchotane na miazgę. Najmniejsze drgnienie ciała wprawiało go w niesamowite cierpienie. Dodatkowo, blizna na prawym nadgarstku zdawała się płonąć, dodając mu kolejnych powodów do okrzyków.
Z jego ust nic się jednak nie wyrwało. Może dlatego, że nie miał nawet siły ich otworzyć, a może dlatego że już nie żył. Nie potrafił się skupić, żeby się nad tym zastanowić. Myśli latały nieskładnie, nie potrafiąc uczepić się żadnego innego punktu jak tylko bólu, który targał jego ciałem.
Minęła dłuższa chwila, zanim zorientował się, że w jego uszach pobrzmiewało okropne, pulsujące piszczenie, które łączyło się z dźwiękiem syren alarmowych i zdenerwowanymi krzykami strażników.
- Łapać uciekiniera! – jak zza mgły usłyszał za sobą głos jednego z nich.
Młotowiec przebiegł gdzieś obok niego i po chwili jego pośpieszne kroki całkowicie ucichły.
Kogo oni gonią? – zdążył pomyśleć, pozwalając, by ogarnęła go ciemność – Przecież leży tuż obok, tuż pod ich nogami…

* * *

Kroki. Coraz głośniejsze.
- Niech Budowniczy kroczy z tobą – usłyszał powitanie.
Budowniczy? A więc był prawdziwym Stwórcą, a nie tylko legendą? A on, Nammon? Czyżby opuścił własne ciało i udał się na pielgrzymkę do bram raju?
- I z tobą – odpowiedział za niego inny głos.
Inny głos? Do kogo ten należał? I dlaczego to nie on odpowiedział na te wezwanie?
Odgłos kroków ucichł miarowo.
Nic nie czuł.
Uchylił powieki. Minęło sporo czasu zanim jego zamglony wzrok wyostrzył się do tego stopnia, że był w stanie rozróżnić kontury ścian i kamiennych bloków tworzących sklepienie.
Gdzie jest? To nie wygląda na raj.
Spróbował podnieść głowę, lecz poczuł taki ból aż pomyślał, że zaraz wyzionie ducha, o ile jeszcze do tego nie doszło.
Zamknął oczy i zdusił w sobie przekleństwo. Chwilę zbierał w sobie siły, zarówno fizyczne jak i mentalne, by za jednym razem obrócić się na plecy.
Udało mu się. Pożałował tego. Powietrze uszło mu z płuc a połamane żebra całkowicie zaprzątnęły jego umysł. Chciał krzyknąć, jednak z jego opuchniętych ust wydobył się tylko bezgłośny skrzek. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz płukał gardło wodą.
Jednego był pewien – skoro odczuwał tak niebywałe cierpienie, należał jeszcze do świata umarłych.
Zdążył się zorientować, że leżał pod wąskimi schodami, które kończyły się w wąskiej szczelinie w murze. Nie widział tu żadnych śladów obecności Młotodzierżców. Jakimś niezwykłym trafem musiał wpaść do tej opuszczonej części kompleksu, z dala od wzroku fanatycznych zakonników.
Minęła dłuższa chwila, zanim zdecydował się na kolejny ruch. Próbował podnieść prawą rękę, ta jednak była całkowicie sparaliżowana. Podparł się więc na lewej i podniósł do góry, ignorując pękające na plecach strupy. Na kolanach, jak niemowlę za plecami matki, zaczął posuwać się do przodu. Obumarła, poczerniała ręka ciągnęła się za nim bezwładnie. Szedł tak przez chwilę, patrząc pod siebie pustym, nieobecnym wzrokiem, gdy nagle wokół swojej prawej dłoni poczuł objęcie zimnej toni.
Woda!
Rzucił się łapczywie do picia. Życiodajny płyn przelał się przez jego wysuszone gardło, nawilżając je. Nie przeszkadzał mu nawet mdły zapach stęchłej wody w tym podtopionym od dawien dawna korytarzu. Pił tak długo, aż jego brzuch uwypuklił się niczym bańka.
- Niech twój młot prawdziwie bije! – usłyszał zza schodów głos jednego ze strażników.
- A twoja ręka nigdy nie zadrży! – odpowiedział mu rozmówca.
Ochlapał twarz wodą.
- Słyszałżeś? Nakazano Bratu Klucznikowi by zorganizował poszukiwania tegoż rzezimieszka, Nammona.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Ponoć w jakiś sposób zdjąłże kajdany, kiedy Brat Inkwizytor na krótką bodaj chwilę był się odwrócił. Teraz uciekłże z połową zawartości schowka na skonfiskowane przedmioty.
Podniósł się na nogi i wkroczył w zalane przejście. Złapał się zdrową ręką za połamane żebra.
- Brat Cieśla doniósł, iże dziwny rozgardiasz zoczył, naprawiawszy dyby. Brat Klucznik tamże rozkazał rozpocząć poszukiwania, jednak niczego nie znalazł.
Jęknął, gdy ból w prawej ręce na nowo się rozpalił. Zakręciło mu się w głowie.
- Jeśliby ten łotr wkrótce nie został schwytany, znaczy iże trudy przesłuchania śmiertelne piętno na nim odcisnęły.
Wyszedł z wody i padł na ziemię tuż za kamiennym murem. Uczucie bólu zastąpiła wielka ulga.
- W istocie, lepiej, iżby teraz żywym go znaleźli, nie wonczas, kiedy już cuchnąć pocznie. A któż wie, co z onego formą cielesną stać by się mogło, gdybyż do nawiedzonej kopalni dotarł...
Choć przed oczyma miał już tylko ciemność, jego usta rozchyliły się w uśmiechu. O tak! – pomyślał – Gdyby tak znalazł się w tej kopalni. Wróciłby wówczas do góry w nowej postaci i stał się największym koszmarem tych niesprawiedliwych, fanatycznych i surowych Młotodzierżców, a z Rozpadlisk oszczędziłby tylko jedną osobę, swojego przyjaciela – Wrendala. Potraktowałby ich tak, jak oni potraktowali jego.
Gdyby tak tylko wybrał się do kołodzieja godzinę wcześniej niż to zrobił…

***

Historia Feliksa


Szybko uporawszy się z otwarciem okiennicy, włamywacz schował cie-niutki wytrych do kieszonki na przedramieniu i wpełzł do gabinetu. Leżące na biurku, na którym przykucnął, kartki papieru zaszeleściły cicho, poru-szone nagłym podmuchem wiatru. Złodziej bezszelestnie zsunął się na drewnianą podłogę i otworzył szerzej okiennice, by wpuścić do środka jak najwięcej światła dobiegającego się od strony księżyca.
Po wystroju gabinetu niczym nie dało się poznać, że zaledwie przed pa-roma godzinami odbył się pogrzeb jego właściciela. Na stoliczku pod ścianą, obok zadbanego kwiatu florencji i drewnianego kubka zimnej już herbaty, leżała ostatnia prenumerata Gościa Miejskiego, z kolei na gabineciku znaj-dował się stosik niedawno przekładanych książek. Jedynie na niewielkim, czerwonym dywaniku, położonym na środku podłogi, dało się zauważyć śla-dy zaznaczone przez koronera. Ślady świadczące o tym, że w tym miejscu niedawno umarł człowiek.
Edmund Caretaker był mieszczaninem z klasy średniej w podeszłym już wieku, na co dzień zajmującym się prowadzeniem kartotek w jednym z ma-gazynów przy dokach. Majątek, jakim dysponował, nie wyróżniał się niczym szczególnym, stąd też jego śmierć nie była dla nikogo wydarzeniem wartym wspomnienia, jednak Feliks, doświadczony jeśli chodzi o odwiedzanie miesz-kań nieboszczyków zaraz po ich śmierci, wiedział, że często rzeczywistość różni się od tego, co nam się wydaje, że nią jest.
Uśmiechnął się na samo wspomnienie o tym, co zastał w skrytce miesz-kania jednego z rzezimieszków, Wierzbika Bystrzaka, zaraz po jego nagłym zaginięciu. Rozejrzał się po pokoju, zastanawiając się, gdzie podobny skarb-czyk mógł ukryć jego stary gospodarz.
Jego uwagę przykuł portret świeżo upieczonego nieboszczyka, wiszący nad gabinecikiem pomiędzy dwoma, niewielkimi lampkami. Podszedł do nie-go, delikatnie przesunął ramę, zdjął malowidło i przyjrzał się ścianie za nim. Jasnozielona tapeta, ukryta za obrazem, niczym szczególnym się nie wyróż-niała, poza tym, że jej kolor był nieco jaśniejszy od reszty. Feliks położył jeszcze dłoń na ścianie, i, upewniwszy się, że nie było tam żadnej skrytki, za-łożył malunek z powrotem. Od niechcenia zbadał jeszcze niewielkie, okrągłe binokle, wieńczące stos książek leżących na gabineciku jak wisienka na tor-cie, jednak nie odkrywszy żadnych drogocennych złoceń czy zdobień, je rów-nież odłożył na miejsce tak jak leżały.
Ominąwszy ślady na czerwonym dywaniku, zbliżył się do niewielkiego biurka, dobrze oświetlonego dzięki poświacie księżyca wpełzającej do środka przez okno, którym dostał się do środka. Przejrzał kartki leżące pod dawno wypalonym świecznikiem i, odkrywszy, że nie zawierają one niczego więcej poza papierkową robotą związaną z prowadzeniem magazynu, zajrzał do górnej szuflady.
Jego uwagę od razu przyciągnął szary, podniszczony wolumin, leżący na kolejnej stercie papierów. Ostrożnie chwycił go w dłonie i otworzył. Więk-szość kartek była wyblakła, i to co było na niej niegdyś zapisane, dawno za-tarło się z wiekiem czasów. Dostrzegł jednak ślady po dbałym, gotyckim pi-śmie, różnych rysunkach czy wykresach. Przewracając kolejne strony natra-fił na nieco lepiej zachowany rozdział, okryty licznymi, świeżo zapisanymi ołowianą kredką notatkami. Rozpoznał w nich charakter pisma nieboszczy-ka Caretakera.
Wczytał się w słowa uważniej i z każdym kolejnym zdaniem na jego twa-rzy pojawiało się coraz większe niedowierzanie połączone z niepohamowaną fascynacją. Z trudem powstrzymał się przed radosnym okrzykiem.
Po paru minutach, zamknął starannie stary wolumin, schował go do przestronnej, złodziejskiej kieszeni, zasunął szufladę, wspiął się na biurko i wyszedł na zewnątrz, starannie zamykając za sobą okiennice mieszkania Edmunda Caretakera, wynosząc dobytek, który okazał się dla niego więk-szym skarbem, niż się tego spodziewał.

* * *

Gdy w odpowiedzi usłyszał umówiony sygnał, odchylił zbitą z paru desek klapę i ześlizgnął się na strych.
- Nie uwierzycie! – krzyknął na powitanie, zamykając za sobą otwór do ich tymczasowej kryjówki.
W środku czekało na niego czterech znajomych złodziei, z którymi, wraz z nieobecnym akurat Sutterem, utworzył anonimową grupę rzezimieszków, wzajemnie działających ku wspólnemu dobru w tym nędznym, nie dającym żadnych perspektyw dla takich jak on, Mieście.
Jeden z nich, ogolony mężczyzna w średnim wieku o imieniu Markus, siedział akurat w kącie rudery i ostrzył swój sztylet. Znany był ze swojej bezwzględności i brutalności, a jego głos nie jednego potrafił przyprawić o dreszcze. Markus nawet nie podniósł na niego wzroku, gdy mówił:
- A cóż takiego mogłeś znaleźć w tamtej zapchlonej ruderze? – powiedział zachrypłym głosem – Same sterty śmieci – szeroka blizna na jego policzku poszerzyła się, gdy się uśmiechnął.
- A zdziwiłbyś się, brzydalu! – warknął na to Feliks – Znalazłem więcej, niż ty przez całe swe życie.
- Wdówkę w małżeńskim łożu nieboszczyka! – zaśmiał się Cather, młody, energiczny mężczyzna o kruczo czarnych włosach.
- Do diabła z wami! – wydyszał Feliks, gdy śmiechy pozostałych nieco ucichły.
Podszedł do niewielkiego drewnianego stolika i usiadł obok blondyna o imieniu Davey, najmłodszego wśród nich. Wyciągnął ze złodziejskiej torby szary, potargany wolumin, położył go na stole i przysunął bliżej świecę. Na strychu wysokiej kamienicy, na której się ukrywali, było bardzo ciemno.
- No to co tam takiego masz? – zaciekawił się czwarty ze złodziei imieniem Dranko, odgarniając z czoła grzywkę składającą się z długich, jasno-brunatnych loków, które były jego znakiem rozpoznawczym.
- Robotę, z którą skończymy ze szlajaniem się po strychach i będziem mogli zacząć normalne żywoto! – oznajmił Feliks.
Inni, widząc jego niecodzienną ekscytację, podeszli bliżej, by zobaczyć co też takiego przyniósł ze swojego nocnego wypadu. Feliks przewertował szyb-ko strony i znalazł interesujący go rozdział.
- Niech mnie diabli! – zaklął Cather.
- Daj spokój – wtrącił ochryple ogolony Markus – Stary przyniósł starą księgę legend miejskich i będzie nam je teraz czytał na dobranoc.
- Tosz to żadna księga legend! – oburzył się Feliks – Róg Kwintusa, on naprawdę istnieje!
- Bajka! – prychnął Markus i wrócił do kąta, gdzie zajął się ostrzeniem sztyletu.
- Nie wydaje mi się – powiedział Dranko, nie odrywając wzroku od starej księgi – Te notatki, przyjrzyjcie się! Ktoś tu się nieźle napracował - odgarnął loki z czoła.
- Toć stary, pieprzony Caretaker! – z twarzy Feliksa nie znikała ekscytacja – Zarządca magazynów? Też mi coś. Ten skurczybyk życie poświęcił Kościeli-sku! Skąd on to był wytrzasnął?
- Na pewno nie z samego Kościeliska – powiedział na to Cather – Kto tam wchodzi, nigdy nie wraca – przytoczył znaną maksymę.
- Mniejsza o to! – nie dawał sobie przerwać na długo Feliks – Róg Kwin-tusa! Tu pisze, że on tam leży w środku!
- Bajka! – powtórzył swoim cynicznym, ochrypłym tonem Markus.
Pozostali pochylili się niżej nad kartkami, wczytując się w notatki zapi-sane ołowianą kredką przez starego magazyniera. Ich wzrok przechodził od lewej do prawej strony, po czym wiersz niżej i tak w kółko.
- Niech mnie! – zaklął Dranko.
- Tu pisze, że Róg skrywany jest w kryptach rodu Kwintusów, głęboko w Kościelisku.
Cather zaśmiał się pod nosem.
- I co? – spytał – Zamierzacie przeszukać całe te nawiedzone katakumby? Powodzenia! Przynajmniej zrobi się trochę miejsca na tym zapchlonym stry-chu!
- Nie będziem przeszukiwać wszystkich krypt, tylko pójdziem prosto po szczebelkach do celu – powiedział na to Feliks, wyciągając spomiędzy kart starego woluminu lekko wytartą, choć poprawioną ołowiem mapę.
- Cholera! – na atrakcyjnej twarzy Dranko pojawił się uśmiech – To się może udać!
Przez chwilę wpatrywali się w mapę, śledząc palcem drogę prowadzącą od zapadniętego, zewnętrznego grobowca, do najciemniejszych i najgłębszych komnat, podpisanych jako „Sale Kojącego Pogłosu”.
- Skrzydło Edine – przeczytał młodziutki Davey – Tak, ta mapa jest prawdziwa. Stary Adolfo wspominał, że kiedyś odważył się zejść do Kościeli-ska. Grobowce Patrycjuszy rzeczywiście były niedostępne.
- Założę się, że Adolfo nie postawił nawet stopy w tych katakumbach – wtrącił się Cather, gładząc kruczoczarne włosy.
- Ta mapa toć prawdziwy skarb! – zignorował go Feliks – Jeślibyśmy tyl-ko znaleźli ten Róg, bylibyśmy bogaci jak ci lordowie.
- Chyba nie mówisz, że chcesz tam schodzić – przeraził się Davey.
- Pewnikiem, że tak! – odparł na to Feliks – Sprzedając Róg i dzieląc się zdobyczą zarobilibyśmy dużo grosza! Mógłbym wyzbyć się tych wszystkich cholernych długów u Kusego a pewnie jeszcze nie jedna ani nie dwie złote monety by mi się ostały! Pomyśl o tym, Dav.
- Nic z tego – młodziutki Davey odsunął się od stołu – Działanie na wła-sną rękę jest zbyt niebezpieczne. Powinniśmy się postarać o względy u Za-wietrzników. Robota byłaby ta sama, a przynajmniej nie musielibyśmy się martwić o zapasy jedzenia.
- Młody sika ze strachu – zaśmiał się atrakcyjny Dranko – Zresztą czemu się dziwić, ledwo mleko mu spod nosa skapło. Ja w każdym razie w to wcho-dzę! Toż to włam godzien pieśni! – poruszył długą, kędzierzawą czupryną.
- Na mnie również możesz liczyć – powiedział Cather – A znając tego tchórza, Suttera, łatwo się go przekabaci do wzięcia w tym udziału.
Feliks podniósł wzrok i spojrzał na siedzącego w kącie Markusa, który wciąż ostrzył swój sztylet.
- Liczysz na moją pomoc, dziadku? – prychnął ochrypłym głosem, na co blizna na jego policzku lekko zadrżała – Nic mnie nie obchodzi ten Róg Kwantylionów. Zejdę z tobą na dół, ale więcej zarobimy kradnąc ten klejnot, o którym nie raz przy piwie wspominał Adolfo.
- Świetnie! – zatarł ręce Feliks – A niech mnie! Jak tylko Kusy się dowie! Napiszę do niego i wyślę mu mapę. Pewnikiem się do nas dołączy! W każdym razie dajemy sobie trzy dni na przygotowanie. A potem wejdziemy do tego cholernego Kościeliska!

* * *

Feliks zszedł na dół po tajemniczej linie, zwisającej z drewnianego, czę-ściowo zawalonego stropu i schował się pod czymś, co kiedyś musiało być schodami. Przyjrzał się wieńczącemu niedługą, szeroką wnękę, kamiennemu grobowi, oświetlonemu dwoma, palącymi się w tym opuszczonym przez Bu-downiczego miejscu, pochodniami. W blasku łuczyw wyraźnie oddzielał się wizerunek stroju wojownika na kamiennej płycie. Po chwili czuwania, nie zastawszy żadnych niebezpieczeństw, Feliks dał sygnał pozostałym by scho-dzili z niestabilnego sufitu.
Pierwszym był Sutter, nieobecny tej nocy, której wrócił z wypadu do Ed-munda Caretakera. Szczupły, ubrany w czarny, złodziejski strój, zeskoczył bezszelestnie na dół i natychmiast do niego dołączył, rozglądając się niepew-nie na boki.
- Te pochodnie – on również od raz je dostrzegł.
Feliks owinął ponownie wzrokiem szare, wyszczerbione cegły, które w złączeniu z grubymi, brunatnymi, kamiennymi płytami, zachodzącymi z le-wej strony pomieszczenia, tworzyły wąski, zaciemniony korytarz, prowadzący w głąb. Powolnym, ostrożnym krokiem wyszedł na środek krypty.
- Nie podoba mi się to – powiedział Cather, dołączając do nich – Dlaczego one się palą?
- Nie bój dupy! – szepnął do niego Feliks.
W powietrzu unosił się zapach rozkładu, śmierci i pleśni, które złączone w jeden, wspólny odór, nieprzyjemnie kręciły w nosie, przyprawiając o ból głowy.
Odsunął się o krok, gdy obok niego lądował Dranko.
- I jak?
- Spokój.
Dranko uśmiechnął się pod nosem.
- Kościelisko – zaśmiał się – Chyba legenda je przerosła.
Markus zsunął się z linii i stanął na środku krypty.
- Tu wprost roi się od tych waszych zjaw i upiorów – zadrwił Cather - Chodzący cmentarz!
- Taki mądry to jak wytłumaczysz te palące się pochodnie? – spytał po-ważnym tonem Sutter, wychodząc na środek.
- Tak samo jak i tę zwisającą z sufitu linię – odparł złodziej o kruczoczar-nych włosach – To kryjówka jakichś obdartusów, pewnie bezbożników. Albo skryli się gdzieś głębiej, albo czmychnęli do któregoś z okolicznych lasów po grzybki halucynki czy co inne.
- Nie myślim tak – powiedział Feliks – Spójrzcie tam! – wskazał kierunek palcem.
Na granicy chwiejnego blasku światła pochodni, w kącie, przy wnęce prowadzącym do kamiennego grobu, leżało ludzkie ciało. Już na pierwszy rzut oka dało się dostrzeż, że było w rozwiniętym stadium rozkładu. Spomię-dzy bladych, postrzępionych mięśni i nielicznie zachowanych fragmentów wręcz białej, obrzmiałej skóry, można było dostrzec, że trupowi brakowało dość znacznych fragmentów jamy brzusznej i uda.
Kryptę wypełnił ochrypły śmiech ogolonego Markusa.
- Te umarlaki są bardziej martwe, niż wspominali – chichocząc, ruszył w kierunku szczątków.
- Nie rób tego! – ostrzegł Sutter.
- A cóż mi się takiego może stać? – zadrwił łysy złodziej, kucając nad trupem i wyciągając rękę – Hej, widać mu nawet mózg.
Feliks, stojący parę metrów dalej, doskonale widział, jak nieżyjącemu od wielu dobrych lat nieboszczykowi w jednym momencie rozchyliły się czę-ściowo zgnite powieki, ukazując martwe, żółte gałki oczne. Okropny ryk be-stii połączył się z przelęknionym okrzykiem Markusa, gdy nieumarły wycią-gnął po niego swą obżartą przez robaki i inne plugastwa rękę. Złodziej z bli-zną na policzku popisał się nieprzeciętnym refleksem, odchylając się do tyłu. Uderzył pośladkami o podłogę, po czym podniósł się na nogi i ruszył biegiem ku reszcie.
- Tędy! – krzyknął Feliks, zachowując głowę na karku.
Poprowadził ich ciemnym, wąskim korytarzem rozpoczynającym się z le-wej strony oświetlonej wnęki z kamiennym grobem wojownika. Słyszał pozo-stałych, jak biegli za nim. Kark zlał mu zimny pot a dreszcze wstrząsnęły ca-łym ciałem, gdy gnał przed siebie w nieprzeniknionym mroku, modląc się w duchu, by nie wpaść na kolejne, chodzące ciało.
Nagle stracił grunt pod nogami i zsunął się w dół po równi pochyłej, sły-sząc za sobą przekleństwa, gdy biegnący za nim złodzieje, nie spodziewając się niczego, również upadli. Przez moment ślizgał się bezsilnie w dół, rusza-jąc pośladkami po grubych, wilgotnych kamieniach włożonych w podłoże, gdy nagle natrafił stopami na opór. Zaklął w duchu, gdy w jego plecy uderzył jeden ze spadających za nim kompanów.
- Co jest? – usłyszał za sobą głos Cathera, gdy ten również musiał za-trzymać się w tej spadającej kolumnie.
- Ślepa uliczka – wykrzyczał poruszony adrenaliną Feliks.
- Zrób coś! – krzyknął panicznie Sutter – On się zbliża!
Rzeczywiście, w tym zamęcie dało się słyszeć świsty i jęki nadchodzącego nieumarłego. Feliks zaparł się z całych sił i naprężył nogi, próbując wy-pchnąć kawał starej, zaniedbanej ściany. Równia była zbyt pochyła, by zdą-żyli wspiąć się do góry, zanim wpełzłby do niej żywy trup. Jedyna ucieczka była w wypchaniu kamiennych płyt, które zagrodziły im drogę.
- Szybciej!
Naparł z całych sił nogami.
- Kurwa!
Tuż za nimi dało się słyszeć jęki wygłodniałego, obumarłego ciała. W tym samym momencie, w którym wszystko wydało się być już stracone, ściana ustąpiła.
Zsunął się w dół, a wraz z nim jego towarzysze i kawał gruzu. Uderzył o zimną posadzkę, czując jak na jego plecy spada Dranko a nogę przygniata mu kamienna płyta. Nastąpił ogromny huk, szelest turlających się kamieni, jęk Suttera i przekleństwa Markusa.
A potem nastała głucha cisza.
Minęła dłuższa chwila, jak pył i kurz wzniesione po tej rozwałce, opadły na szare kamienie a oczy przyzwyczaiły się do ciemności, wytyczających wojnę kolejnym palącym się pochodniom, tym razem, jak się wydawało, z drugiego końca obszernego przejścia.
- Wszyscy cali? – spytał po chwili, gdy mógł już zaczerpnąć tchu po tym, jak Dranko wstał z niego łaskawie.
- Tak, nie licząc zlanych spodni Suttera! – zadrwił Cather.
- Zawrzyj mordę, bękarcie!
Podniósł się do góry, przeklinając ból w plecach, odsunął kamień z nogi i zaczął ją starannie masować.
- Cholera, widzieliście to? – wydyszał Markus – Ten trup wstał!
- To cię oduczy szydzenia z umarłych – pouczył go Dranko – Mamy nie-zwykłe szczęście, że udało nam się go zgubić!
- Mniejsza o to! Gdzie jest moja fiolka z miksturą leczniczą? – spytał Sutter.
- Pieprzyć twoją fiolkę! – powiedział Cather – Lepiej mi powiedz, gdzie te-raz jesteśmy.
- W głębi tego cholernego Kościeliska!
Przy całej tej mrożącej krew w żyłach akcji stracili poczucie orientacji i ich plan trzymania się szlaku naznaczonego na starej mapie legł w gruzach tak jak krypta, w której się teraz znajdowali.
- Chwilka! – powiedział nagle Dranko, nachylając się nad czymś – Tu jest jakiś napis!
Feliks podniósł się na nogi i podszedł do starej płyty leżącej u stóp spo-czywającej wśród gruzu kamiennej trumny. Wieńcząca potężne wieko pła-skorzeźba przedstawiała muskularnego mężczyznę o długiej, sięgającej pasa brodzie. Włamywacz domyślił się, że to właśnie ten grób narobił tyle hałasu, spadając wraz z nimi piętro niżej.
Ząb czasu zrobił swoje, jednak litery wciąż dało się rozszyfrować.
- Alarus! – przeczytał Feliks, natychmiast sięgając po mapę z woluminu magazyniera – Jeżeli toć jest grobowiec Alarusa, to już wim gdzie jesteśmy. Musimy iść tędy – wskazał na koniec przejścia, z którego dobiegał ich słaby blask pochodni.
- A mamy inny wybór? – spytał Markus.
I słusznie, nie było innej drogi.
Gdy doszli do końca przejścia, ich oczom ukazała się szeroka krypta, z dwoma kamiennymi sarkofagami, na których spoczywały różne kosztowno-ści. Nie to jednak zwróciło pierwotnie ich uwagę, tylko ogromna, zakrywająca całą ścianę płaskorzeźba podzielona na dziewięć posępnych, nieludzkich oblicz, o wąskiej żuchwie i długich, szpiczastych uszach. Całość była dopełniona przez dwie, kamienne wrony, stojące w rogach na niezwykle precyzyjnie wykonanych kulach.
Zanim zdążyli się zorientować, Markus już stał przy grobach, wrzucając pozłacane kielichy i niebieskie klejnoty do swojej złodziejskiej torby.
- Bierzta ile chcesz! – powiedział z uśmiechem Feliks – Gdy dostaniem skarb Kwintusów, twoje kielichy będą wyglądać przy nim blado!
- Mów co chcesz! – nie dał się zwieść ogolony mężczyzna – Ale nie licz, że jak niczego nie znajdziecie, będę się z wami dzielił! – prychnął.
Ruszyli dalej, wgłębiając się w kolejny wąski korytarz, tym razem oświe-tlony łuczywami rzucającymi chwiejny blask z niedużych wnęk w ścianach. Po chwili weszli w boczny korytarz i ich oczom ukazała się niewielka, wąska kapliczka, pośrodku której stała niewysoka, wygasła fontanna, rzucająca jakby jasną poświatę. Ściany podpierane były przez grube, drewniane bele a w suficie widniały okrągłe dziury, rzucające dodatkowego blasku za pomocą jakiegoś dziwnego, antycznego mechanizmu.
- A niech mnie! – zaśmiał się Markus – Co to robi w takim miejscu.
- Nie wiem, aleć nie wydaje mi się, aby stało to tu bez niniejszej przyczy-ny - powiedział Feliks, pochylając się nad żłobieniami fontanny, wśród któ-rych wciąż przelewało się trochę wody – Cather, daj no swojego Danielsa.
- Zapomnij! – odparł mężczyzna o kruczoczarnych włosach – Trzeba było przewidzieć, że będzie tak zimno i wziąć swoją działkę.
- Nie ma czasu do dyskusji – warknął Feliks, odbierając mu piersiówkę.
Ignorując protesty partnera, wylał zawartość na ziemię. Jasnobrunatny płyn wsiąknął się w ziemię pomiędzy kamieniami. Włamywacz podszedł do fontanny i przyłożył do niej metalowy pojemnik, starając się zapełnić go wo-dą.
- Zapłacisz mi za to! – warknął Cather.
- Feliks ma rację – powiedział Dranko – Ta fontanna nie stoi tu bez po-wodu. Przypuszczam, że niegdyś wypływało z niej źródło pobłogosławionej wody Budowniczego. Śmiejcie się, ale Adolfo opowiadał, że to naprawdę dzia-ła na tych nieumarłych.
- Gdym znowu ich spotkamy – uśmiechnął się Feliks, zakręcając pier-siówkę i wsadzając ją do swojej kieszeni – nie będziem uciekać, tylko poka-żemy im gdzie raki zimują!
Korytarz kończył się kolejną, choć o wiele uboższą tym razem kryptą. Przy dłuższych ścianach znajdowały się wnęki z kamiennymi grobami, z ko-lei naprzeciw pochodni zawieszonej na węższej ścianie były ulokowane scho-dy do dalszej części katakumb.
Oczy Markusa natychmiast zwróciły się w kierunku błyszczącej złotej wazy, stojącej na jednym z sarkofagów, jednak Cather był szybszy. Już do-tykał czubkiem czarnej rękawiczki skarbu, gdy nagle Markus rzucił się na niego, by go przewalić. Strzały, które wyleciały z niewielkich otworów w mu-rze pod pochodnią, śmignęły tuż nad ich głowami. Ich świst odbił się echem w uszach włamywaczy, by w końcu skończyć się na stopniach schodów, gdzie rozbiły się na kawałki drewna.
Dwaj złodzieje, którzy ledwo uszli z życiem, doczołgali się do trumien po przeciwnej stronie ściany, gdzie w końcu mogli podnieść się na kolana.
- Dzięki – wydusił z siebie Cather – Skąd wiedziałeś?
- Kamień pod twoją stopą zapadł się nieco w sobie – powiedział Markus, poruszając blizną na swoim policzku – Powinieneś był pić z nami równym tempem a nie wybijać się do przodu, moczymordo, a więcej ciekawostek byś zdołał poznał z opowieści Adolfa.
Mężczyzna o kruczoczarnych włosach zrobił skwaszoną minę, ale nic więcej nie powiedział. Spojrzeli jeszcze z cichą rezygnacją na złotą wazę, od-bijającą światła łuczywa, po czym z westchnieniem odwrócili się od niej i we-szli po stopniach, by po przejściu niedługiego korytarza znaleźć się w kolej-nych kryptach.
Podniosłe, zimne posągi ostrzegały ich uniesioną w pouczającym geście dłonią, gdy stąpali po hałaśliwych, biało-czarnych płytkach. Ognie pochodni świeciły im w oczy a w grubych blokach skalnych, tworzących ścianę widniały otwory za którymi musiały znajdować się kolejne groby.
- Co teraz? – spytał Sutter – Kolejna ślepa uliczka?
- Tu jest otwór w podłodze – zauważył Markus – I kolejna lina!
Nim zdążyli się zastanowić nad tym faktem, blask oślepiający dotąd ich oczy jakby ściemniał. Feliks obrócił się w stronę pochodni i dostrzegł, że w miejscu, gdzie dotąd były głuche ściany, teraz stał wynędzniały Młotodzierż-ca w poszczerbionym stroju. Choć budowa jego ciała pozostawiała wiele do życzenia, ogromny młot bojowy, który trzymał w wyblakłej dłoni, wyglądał bardzo niebezpiecznie. Feliks przez chwilę przypatrywał się jednemu z jego pożółkłych oczu, by w końcu zrozumieć, że mają do czynienia z kolejnym nieumarłym.
- Na dół, szybko! – wrzasnął.
Sutterowi nie trzeba było powtarzać i już po chwili zsuwał się po tajem-niczej linii.
Nie mogło się jednak odbyć bez starcia z tą Szachrajską kreaturą. Feliks błyskawicznym ruchem wyciągnął swój miecz i zablokował uderzenie bojo-wego młota. Choć trup wyglądał na mizernego, siła ataku na moment spara-liżowała jego ręce. Na szczęście obok niego znalazł się Dranko, wymachując swoim rapierem. Ostrze wbiło się w ramię nieumarłego, lecz ten, jakby nie odczuwając niczego, zaczął przygotowywać się do kolejnego ataku.
- Szybciej! – zawołał Feliks, blokując tępą stroną miecza kolejne uderze-nie truposza.
Kątem oka dostrzegł jak Cather jako drugi znikał w dziurze w podłodze.
Zombie tymczasem zrobił trzy chwiejne kroki do tyłu, jęcząc złowrogo i szykując się do kolejnego ataku. Bojowy młot Młotodzierżcy na moment za-wisł w powietrzu, by po chwili upaść z donośnym brzękiem na czarno-białą posadzkę. Obok młota wylądowała również trupio blada dłoń, po tym jak oręż Dranka odrąbał ją w nadgarstku.
Nieumarły nie pozostał jednak dłużny. Dranko jęknął głośno, gdy zombie drugą ręką uderzył w jego pierś, rozrywając szatę i skórę chłopaka zanie-dbanymi pazurami.
- Dranko! – krzyknął ochryple Markus, który już wisiał na linie nad przepaścią.
Wskoczył z powrotem na posadzkę i podbiegł do rannego, trzymającego się wolną ręką za pierś.
- Schodźcie! – zawołał Feliks – Ja go na chwilę zatrzymam!
Usłuchali jego rozkazu i ruszyli w kierunku liny. Młotodzierżca nie chciał im pozwolić na ucieczkę, jednak niegołosłowny Feliks zastąpił mu drogę. Na częściowo wyżartej przez robale twarzy pojawił się grymas gniewu a żółte oko łypnęło na niego złowieszczo. Zamachnął się przed sobą mieczem, starając się dać swoim kompanom jak najwięcej czasu, jednak trup, widocznie nie zdając sobie sprawy z wiążącego się z tym niebezpieczeństwa, bądź wręcz przeciwnie, będąc pewnym swoich barier przed uczuciem bólu, ruszył przed siebie, dysząc złowrogo.
Feliks napiął mięśnie ramion, kierując ostrze swojego miecza w kierunku nadchodzącej bestii i uderzył z całych sił. Nie chybił. Miecz przebił bladą pierś, przeszywając rozprute czerwono-czarne szaty Młotodzierżcy. Rozległ się donośny syk, gdy nadgniłe powietrze uszło z przebitego płuca nieumarłe-go. Ten jęknął, zachwiał się, ale już po paru chwilach, ku przerażeniu Felik-sa, ruszył na niego z nowymi siłami.
Złodziej, zmuszony puścić rękojeść swojego miecz aby nie być w zasięgu szponiastej dłoni trupa, cofnął się parę kroków. Dranko i Markus już dawno zniknęli w podłodze, pozostał sam, bez żadnej broni w ręku, podczas gdy zombie nieubłaganie zbliżał się do niego z mieczem sterczącym mu z piersi.
Skrył się za wyciągającym dłoń posągiem, unikając uderzenia.
Wtem przypomniał sobie o ostatnim odkryciu w jednym z bocznych kory-tarzy. Wyciągnął piersiówkę Cathera, odkręcił ją i chlusnął błyszczącą wodą w twarz Młotodzierżcy.
Stało się coś nieoczekiwanego. Trup syknął, ryknął i westchnął donośnie, podnosząc ręce jakby chcąc złapać się za twarz, z której buchnęły tajemni-cze, białe obłoczki o kojącej woni. Młotodzierżca zatoczył się do tyłu, kolana ugięły się pod nim i runął na plecy.
Nastała głucha cisza.
Po paru chwilach, upewniwszy się, że nie grozi mu żadne niebezpieczeń-stwo, Feliks podszedł do nieżywego przeciwnika, chwycił rękojeść swojego miecza i wyciągnął ostrze z piersi trupa. Wytarł je pośpiesznie z czarnej lep-kiej mazi, klnąc na mdlący zapach, który docierał ze strony martwego ciała, po czym wsunął go do pochwy przy swoim boku.
- Feliks, jesteś tam? – z dziury w podłodze dotarł do niego głos Suttera.
- Ta! – odparł, przyglądając się piersiówce.
W walce z nieumarłym wylał czwartą część płynu, który rzeczywiście, jak to początkowo sądzili, okazał się być wodą święconą. Coś mu podpowiadało, że w tych nawiedzonych katakumbach jeszcze nie raz mogło dojść do po-dobnego starcia. Spojrzał w kierunku korytarza, z którego przyszli, zastana-wiając się nad uzupełnieniem zapasów na dalszą podróż, jednak posępny mruk dobiegający z jego strony, odpędził od niego tę myśl. To zbyt niebez-pieczne – pomyślał, po czym wskoczył na linę zwisającą z sufitu i zsunął się w dół.
- Wszystko w porządku? – spytał go Sutter, gdy znalazł się na dole.
- W najlepszym – wydyszał – Jak z Drankiem?
- Nic mi nie jest – odpowiedział młodzieniec.
Widać jednak było, że nie do końca mówił prawdę. Jego twarz zrobiła się blada, po skroni spływały gęste krople potu, a mokre kędzierzawe loki lepiły się ze sobą na jego czole. Feliks nie skomentował jednak tego.
- Dobra – powiedział po chwili – Teraz będziemy musieli iść…
- Tędy! – odparł natychmiast Cather, nie dając mu chwili do namysłu – Sprawdziliśmy tamten korytarz. Z drugiej strony czekają na nas tylko kolejni truposze.
- Ale według…
- Chyba nie chcesz, żeby sytuacja z Młotowcem znowu się powtórzyła? – powiedział ochrypłym głosem Markus – Idziemy tędy i kropka. Przyda ci się kąpiel – dodał po chwili.
Rzeczywiście. W kierunku, który wskazał Cather, znajdowało się wejście do kolejnej, niższej krypty. Całkowicie zalanej pod wodą.

* * *

Smród, jaki wydzielali po wynurzeniu z wody, był nie do opisania. Feliks, uciekając przed Niebieskim Płaszczami, nieraz zanurzał się w kanałach pły-nących pod ulicami Miasta, lecz nawet dla niego, to co teraz czuli, było nie do zniesienia. Była to woń składająca się ze ścieków, szczurów, gnijącego drewna i rozkładającego się ciała. Nic tylko wyjść przed domy i epidemia murowana.
Jednak cel przyświecał środki, a dla Rogu Kwintusa zanurzyłby się w tym gównie jeszcze raz.
Gdy tylko odnaleźli swoją pozycję na mapie i ruszyli w kierunku Sal Ko-jącego Pogłosu, okazało się, że korytarz, którym zamierzali przejść, od lat był zawalony. Drogę zablokowały im potężne, kamienne bloki skalne. O poru-szeniu ich nie było mowy, więc zdecydowali się pójść inną drogą, której nie było na mapie.
Wydrążony w ścianie tunel w niczym nie przypominał korytarzy, z jakimi mieli do czynienia w czasie swojego pobytu w Kościelisku. Okrągły, koloru ciemnoczerwonej cegły, nie był pokryty żadnymi zdobieniami czy płaskorzeź-bami, z jakimi spotykali się w poprzednich kryptach.
Nie widząc jednak innego wyjścia, weszli w głąb ciemnego tunelu, oświe-cając sobie drogę dwoma pochodniami, które zdjęli z uchwytów przytwier-dzających je do zimnych ścian. Gdy okazało się, że tunelom może nie być końca, postanowili zaznaczać kredą na twardych skałach strzałki, wskazu-jące drogę powrotną, co miało ustrzec ich przed zgubieniem się w istnym la-biryncie korytarzy.
Tunel kończył się nagle niewielką dziurą w podłożu, gdzie około czterech jardów niżej znajdował się jego brat bliźniak, tym razem wyryty w jasnosza-rej skale. Zalegały je grube, owalne kamienie. Nie chcąc ryzykować skręce-niem kostki, które w tym miejscu mogło się okazać niezwykle zgubne, po-stanowili wrócić się kawałek i wyciągnąwszy z zasypanego gruzem korytarza dość solidną, długą belkę, zrobili z niej kładkę, po której mogli zejść niżej.
Tunel jednak niemal natychmiast wpadał do rozległej, wysokiej pieczary, wysklepionej podobną, jasnoszarą skałą. Dwa rozległe stalagnaty wyznaczały środek groty, wyróżniając się spośród niezliczonych stalaktytów.
Zeskoczyli do groty i ruszyli ostrożnie, kierując się wzdłuż prawej ściany. Wszyscy mrużyli oczy, próbując wypatrzyć cokolwiek w ciemności.
- Co za smród – szepnął Sutter.
- Akurat tobie kąpiel nie służy – zadrwił Cather.
- Zamknij się, bękarcie. W powietrzu czuć coś więcej, niż tylko nasze ob-ślizgłe dupy.
Nikt tego nie skomentował, jednak Feliks w głębi ducha musiał przyznać rację Sutterowi. W powietrzu, oprócz smrodu, jaki towarzyszył im od chwili wynurzenia się z cuchnącej wody, dał się również odczuć odór padliny. Ogromna grota, wydrążone w ziemi tunele i ten smród. To mogło oznaczać tylko jedno.
- Pośpieszmy się!
W końcu natrafili na pierwszą wnękę, prowadzącą do kolejnego tunelu. Feliks przyjrzał się jej uważnie, oświetlając trzymaną w dłoni pochodnią. Je-go wzrok zatrzymał się na zaznaczonym krzyżyku wykreślonym kredą.
- Ktoś tu był przed nami – powiedział Dranko, wycierając pot ze skroni.
Jasnobrunatne, długie loki przylepiały się do jego czoła.
- To znaki Adolfa – powiedział od razu Markus, rozpoznając symbole, którymi posługiwał się jego ulubiony towarzysz z tawern.
- Powinniśmy się temu lepiej przyjrzeć – zaproponował Sutter.
- Terażem już, że toć niesławny Adolfo odwiedzał przed nami te krypty – powiedział Feliks, rozglądając się nerwowo na boki - Tamtejsze liny musiały należeć do niego. To wyjaśnia również czemuż na naszej drodze napotkalim tak mało kosztowności. Ale to już bez znaczenia. Pewnikiem już od dawna wącha trupy od spodu!
- Bez znaczenia? – wychrypiał Markus – Szczam na wasz Róg! Jak znajdę klejnot, o którym wspominał Adolfo, to…
Ale nie zdążyli się dowiedzieć, co by takiego zrobił.
Parę kroków za ich plecami rozległ się donośny ryk, który zatrząsnął ca-łym sklepieniem. Gdy się odwrócili, dostrzegli w ciemności zarys bestii po-tężnych rozmiarów i wzrostu, podnoszącej gruby, uzębiony ryj do góry i ro-biącej długi wdech.
Rzucili się do ucieczki, każdy w inną stronę, gdy obłok trujących gazów wybrzuszył się w ich stronę.
Feliks, nie zwracając uwagi na resztę, pobiegł w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszli, pilnując ściany po swojej prawej stronie. Kark zlał mu zimny pot, gdy w oddali usłyszał szczeknięcia i gwizdy kolejnych, nad-ciągających bełkotliwców. Tuż obok niego biegł Cather, co poznał po prze-kleństwach, jakie wydobywały się z jego ust. Nie miał pojęcia co z pozosta-łymi, poza tym nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Tutaj każdy walczył o swoje życie.
Wtem potknął się o wystający z ziemi kamień i runął jak długi. Zanim zdążył się odwrócić, nad nim stała już dwunożna bestia, rozchylając szeroką paszczę. Zaskamlała jak ranny pies i uciekła jak spłoszony kot, gdy sztylet Cathera utkwił w jej opasłym boku, niedaleko umięśnionej szyi.
Feliks obrócił się na plecy, chcąc podziękować swojemu wybawcy, ale z jego ust wydobyło się tylko:
- Tam!
Tuż nad ich głowami, na wysokości około trzech jardów, znajdowała się szeroka jama, prowadząca do kolejnego tunelu. Była zbyt wysoka, by w tym rozgardiaszu wspiąć się do niej na rękach. Czuł jednak, że Cather będzie wiedział co robić.
I nie mylił się. Jego towarzysz już wyciągał swój krótki łuk, jednocześnie sięgając ręką po linową strzałę.
Podniósł się na nogi i wyciągnął miecz, przygotowując się na nadejście bełkotliwców, których ryki i posapywania zdawały się wypełniać całą jaski-nię. Obrócił się w kierunku jasnego płomyka, gotując się na najgorsze, jed-nak po chwili odetchnął z ulgą, rozpoznając nadbiegającego Markusa, trzy-mającego w lewej dłoni palącą się pochodnię, w prawej zaś zakrwawiony miecz.
- Położyłem jednego – oznajmił ochrypłym głosem – Jednak to nic. Tam grasuje całe stado!
Ryk jednego z bełkotliwców połączył się w całość ze świstem wypuszcza-nej strzały, która wbiwszy się w zielony mech porastający ścianę, wypuściła długą linę.
- Włazić! – polecił krótko, podając pochodnię Catherowi.
Żaden z nich nie wyraził sprzeciwu. Włazili po kolei na górę, pomagając sobie nawzajem, gdy zamykający trzyosobową kolumnę Feliks osłaniał ich tyły. Gdy jednak przyszła na niego kolej i już chował miecz do pochwy, by mieć wolne ręce, usłyszał za sobą świst wdychanego hurtem powietrza. Wpełzł na górę z niesamowitą prędkością, jednak nie wystarczającą by osło-nić się przed żółtawym obłokiem dymu. Trucizna wypełniała jego płuca i w jednym momencie zakręciło się mu w głowie. Zaczerwionymi oczyma, jak przez łzy, dostrzegł jak Markus wyciąga ku niemu rękę a Cather celuje ze swojego łuku w kierunku bestii.
Zamknął oczy…
…a gdy je otworzył, siedział już w tunelu, tuż przy dwóch swoich kompa-nach. Wzdrygnął się i zaniósł kaszlem, półprzytomnie widząc jak Cather od-gania bestie, co chwilę ciskając w ich kierunku strzałami. Wsłuchał się w ję-ki skamlących potworów, gdy jego uszu dobiegł chyba najbardziej przeraża-jący krzyk, jaki słyszał w swoim życiu. Ktoś wydarł się donośnie, jakby go żywcem obdzierano ze skóry.
Później, a nie wiedział ile czasu mogło minąć, słyszał tylko mlaski poży-wiających się bełkotliwców. Nie wiedział, który z jego przyjaciół stał się po-karmem w tym opuszczonym przez Budowniczego miejscu, Sutter czy Dran-ko.
Ze strony tunelu doleciało echo kojącego głosu. Róg Kwintusa zagrał me-lodię, otrzymawszy uprzednio ofiarę krwi. Tylko czyż on nie miał koić i uspo-kajać bestie, zamiast je podsycać i pobudzać?
Powoli odzyskiwał panowanie nad swoim ciałem, choć w głowie wciąż mu się tliło od trujących oparów. Spojrzał pustym wzrokiem w kierunku ukrytej w mroku pieczary, po czym odwrócił się w stronę, z której nadchodził głos Rogu.
- Idziemy! – powiedział.
- A co z resztą? – spytał Cather.
- Nie ma już żadnej reszty.
Wtem z pieczary wystrzeliła skórzana rękawica, uczepiwszy się podłoża. Markus natychmiast rzucił się w jej kierunku i pociągnął ją do góry. Cather przyjrzał się uważnie Feliksowi, podczas gdy ogolony na łyso złodziej pomógł wgramolić się towarzyszowi do tunelu.
Sutter zaniósł się kaszlem.
A więc to Dranko poległ.
Włamywacz, który cudem uniknął śmierci, podniósł powoli wzrok i przyj-rzał się obliczu Feliksa.
- Ta zapłata to za mało, na takie nadstawianie karku – powiedział krótko.

* * *

- Ostrożnie! – powiedział Cather, oświetlając sobie drogę pochodnią – Tam jest wielka dziura!
Feliks zsunął się po linie, wypuszczonej z kolejnej strzały Cathera, i przyjrzał się grocie, do której doprowadził ich tunel. Była wysoka, o stro-mych, szarych ścianach ociekających kroplami wody. Półka skalna, na której wylądowali, sięgała do kolejnego wyrytego przez bełkotliwce tunelu zaś po ich prawej stronie widniała głęboka otchłań, zajmująca ponad połowę groty.
Podszedł do niej i nachylił się nad nią, wyciągając przed siebie pochodnię i sięgając wzrokiem w dół.
- Tam jestże woda! – oznajmił, dostrzegając bardzo nisko w dole falujące odbicia płomyków.
Markus powodził za nimi wzrokiem.
- Mało tego – powiedział po chwili – Tam jest inna półka skalna i kolejny tunel.
Feliks spojrzał w tamtym kierunku. Rzeczywiście, po drugiej stronie roz-padliny, niżej o wysokość około dwóch pięter, znajdowała się kolejna wy-pustka skalna a tuż nad nią dało się dostrzec okrągłą, czarną otchłań na-stępnego tunelu.
Wsłuchał się w odgłos Rogu, który, choć parę chwil wcześniej zdawał się być jedynie bliżej nieokreślonym echem, teraz coraz bardziej swoją pieśnią odznaczał się od szumu wiatru i głosu tuneli.
- Tędy! – wskazał drogę, prowadzącą na drugi koniec ich półki skalnej.
Gdy tylko ruszyli, usłyszeli za sobą ochrypły głos Markusa:
- Idźcie beze mnie!
- Nie wygłupiaj się. By wydostać się na powierzchnię, musiałbyś ponow-nie przejść przez te jaskinie bełkotliwców.
- A czy ja wyglądam na tchórza? – oburzył się ogolony na łyso złodziej – Od samego początku powtarzałem wam, że w dupie mam ten wasz Róg. Mnie tu ciągnie inny cel: skarb Adolfa! Nie wiem, czy ten stary skurczybyk odnalazł ten legendarny klejnot, czy nie. Pamiętam jednak, jak mówił, że głęboko pod tunelami tych pomiotów Szachrajskich można znaleźć coś uży-tecznego. Gdyby nie te psy, nasze pożegnanie miałoby miejsce pod tym tune-lem oznaczonym krzyżykiem, jednak co się odwlecze to nie uciecze!
- Ale samemu…
- Zostaw psubrata – odezwał się poważnym tonem Feliks – Takać była jego intencja od samego początku, jak rozmawialim na stryszku. Jeżeli chce-ta samemu znaleźć te zmyślone kamienie Adolfa, twoja wola. My mamy wyż-szy okaz na oku!
Uścisnęli sobie dłonie, żegnając się nad głęboką rozpadliną. Rzucili jedną z pochodni. Łuczywo padło z trzaskiem na kamienny stopień po drugiej stronie dziury, dobrze oświetlając tunel, którym chciał podążyć Markus. Ba-jeczne cienie stalaktytów zatańczyły po szarych, skalnych ścianach.
Markus ściągnął z pleców poręczny toporek o kształcie kilofa i przygoto-wał się do skoku. Podniósł na chwilę głowę.
- Ten Róg brzmi tam złowrogo. Jeden pierun! Do zobaczenia na po-wierzchni! – powiedział, po czym rozpędził się i wyskoczył.
Jego ciało uniosło się nad rozpadliną, niczym w spowolnionym tempie. Serce spowolniło swoje bicie, a oko wyłapywało każdy, najmniejszy szczegół. Niewyraźne w tych ciemnościach szaty Markusa zafalowały w powietrzu.
Krew zamarła w ich żyłach, gdy spostrzegli, że rozpadlina okazała się być większa, niż to początkowo przypuszczali. Ciało złodzieja, ciągnięte siłą gra-witacji, już w połowie szerokości rozpadliny zaczęło opadać w dół. Z ust Suttera wydobyło się przerażone westchnienie, jednak Markus zamachnął się i w chwili, gdy wszystko wydawało się być już stracone, zaczepił się to-porkiem o wystającą półkę skalną i zawisł w powietrzu.
Zaśmiał się cicho pod nosem. Płomienie pochodni leżącej na skale odbi-jały się od jego spoconej, wygolonej głowy. Ktoś jednak, sprawował nad nim pieczę.
Ktokolwiek to jednak był, szybko odwrócił się do niego plecami.
Skała skruszyła się pod jego ciężarem i oderwała od półki wraz z ciałem złodzieja. Jego ochrypły krzyk dało się słyszeć jeszcze dobre parę chwil. Po-tem wszystko umilkło.

* * *

Ciałem Feliksa wstrząsnęły konwulsje. Pochylił się, złapał za kolana i zrzygał się pod siebie. W duchu odmawiał wszelkie znane mu modlitwy, jed-nak gdy się odwrócił, zmora nie zniknęła. Cather wciąż wpatrywał się w nie-go swoim pustym wzrokiem. Kruczoczarne włosy okalały ziemię wokół jego głowy. Z jego ust wypływała pojedyncza stróżka krwi. Z piersi sterczało pół tuzina strzał, wszczepionych w ciało niemal po same pióropusze. Krótki łuk i kołczan leżały obok niego.
Sutter wpatrywał się w niego ze strachem, siedząc na chłodnej, pokrytej cegłą ziemi. Feliks wiedział, że chociaż ci dwaj nie przepadali za sobą, śmierć Cathera musiała wywołać na nim szok. Nikt nie chciałby skończyć w ten sposób.
Gdy wsunęli się do tunelu nad rozpadliną, po paru minutach drogi do-tarli do potężnych, ośmiokątnych krypt. Zimne, kamienne groby, powsadza-ne do wnęk w ścianach, wznosiły się kolumnami do góry, aż pod wysokie sklepienie.
Dźwięk Rogu mieszał się z posapywaniem chodzących wszędzie trupów, przez co byli zmuszeni do ciągłego utrzymywania dystansu do nieumarłych i do rozjaśniających mrok, nieustannie palących się pochodni.
W jednej ze stojących na uboczu ośmiokątnych krypt natrafili na zdobio-ny, niebieski kufer przedstawiający podobiznę boga-słońca. Spragniony złota Cather postanowił złupić trochę więcej jako premię. Bez namysłu odchylił wieko skrzyni i wtedy to się stało. Grad strzał wyleciał z wnęki w ścianie na-przeciw kufra i zatopił się w jakże miękkim i kruchym ciele, które niegdyś do niego należało.
W jednej z poprzednich krypt, gdzie na grobie wciśniętym w ścianę stała drogocenna, złota waza, z podobnej pułapki uratował go Markus. Przed przeznaczeniem jednak nie można było uciec.
Dźwięk Rogu zabrzmiał donośniej w uszach. Kolejna ofiara krwi przyjęta. Cena za jego śpiew zostaje spłacona.
Spojrzał na kompas.
- Dobra – westchnął ze zmęczeniem – Róg spoczywa na północ od gro-bowców…
- Chybaś oszalał, że chcesz dalej iść po tym co przytrafiło się Catherowi! – wypluł te słowa Sutter – Jeśli nie padniesz ofiarą pułapek czy ożywieńców to rozprawią się z tobą bełkotliwce!
- Nie ma szans – uparł się Feliks – Jak ludziska prawdę gadali, to dźwięk Rogu powinien koić krwiożercze zapędy tutejszych bestii. Nie przyjdzie im do łba, co by zadzierać ze starym Feliksem.
- Chodź ze mną, uciekajmy stąd!
- Rogu nie opuszczę. Czuję w piszczelach, że będzie mój.
- Jesteś szaleńcem!
- A ty tchórzem.
Sutter odwrócił się.
- Ta zapłata nie jest tego warta – ruszył w kierunku wyjścia.
- Tak, uciekaj ty tchórzliwy psie – rzucił za nim Feliks – A jak wysuniesz swój żałosny pysk spod ziemi, schowaj go do swojej zapchlonej budy! Jak będziesz ci starcem, przyjdziem ci opowiadać, jak to stary Feliks zgarnął ci cały skarb sprzed nosa.
Był na niego cholernie zły. Jak mógł w ten sposób zrezygnować z Rogu Kwintusa, którego bajeczne brzmienie odbijało się od ścian katakumb, nio-sąc się zwielokrotnionym echem. To jego wina! Od zawsze wszyscy mieli go za tchórza. W grocie z bełkotliwcami pewnie ukrył się w najgłębszym cieniu, podczas gdy bestie wygryzały życie z ciała Dranka. Żałował, że nie mieli ze sobą Daveya zamiast niego. Choć młodziak miał pod nosem jeszcze mleko, z pewnością byłby bardziej przydatny niż ten tchórz.
Dźwięk Rogu brzmiał w jego uszach, nawołując do siebie. Feliks ruszył niczym zahipnotyzowany w kierunku, z którego docierała do niego ta piękna muzyka.
Jego głowę częściowo zaprzątał mały zapas wody święconej. Gdy wsunęli się do Sal Kojącego Pogłosu, nie odbyło się bez paru starć z umarłymi. Pier-siówka nieboszczyka Cathera była teraz zapełniona zaledwie w trzeciej swojej części. Obiecał sobie, że będzie omijać ożywieńców do czasu jak nie znajdzie jakiejś kolejnej studzienki z wodą święconą. Jak dotąd, jednak na nic takie-go się nie zanosiło.
Poczekał, aż pochrząkujący umarlak przejdzie, i zatopił się w wąskim ko-rytarzu, prowadzącym do kolejnej, ośmiokątnej krypty. Dźwięk Rogu brzmiał w jego uszach, nawołując do siebie.
Jego głos towarzyszył mu nieprzerwanie, zdawałoby się, że od samego dnia narodzin. A jak to było naprawdę? Zastanowił się. Pierwszy raz dotarł do niego jego dźwięk tuż po śmierci Dranka. Czy to możliwe, żeby krzyk chłopaka, gdy był rozszarpywany przez bestie, obudził starożytny instru-ment? Przed oczyma pojawił mu się nagle obraz: okrągła, biała czaszka, le-żąca pomiędzy dwoma stalagnatami na rozszarpanej kupie kości.
Otrząsnął od siebie tę myśl.
Głos Rogu brzmiał już donośnie, gdy nad rozpadliną żegnali się z Marku-sem. Wspomniał on wówczas, że Róg gra złowrogo, niczym trąba wojenna. Jak on mógł być tak głuchy na ten kojący, piękny głos? Dziedzictwo Kwintu-sa zadrwiło z niego i skończył w głębokiej, ciemnej czeluści.
Cather, ignorując zachęcające brzmienie Rogu, zatopił swój łaknący bo-gactw wzrok w innych skarbach. Zazdrosny instrument wciągnął go do swo-jej pułapki.
Wszyscy trzej ponieśli śmierć tu w Kościelisku. On ich zachęcał do tej wyprawy. To on ich zabił. Ale czy był winny ich śmierci? Zgodzili się na ten wypad tylko dlatego, że obiecał im podzielić się łupem. Chcieli zgarnąć część dla siebie. Część czegoś, co należało się mu, Feliksowi. Nie przypadkowo na-trafił na stary wolumin w gabinecie Edmunda Caretakera. Połączyło go z Ro-giem przeznaczenie.
Jednak czy aby na pewno takie myślenie było prawidłowe? Dranko dołą-czył do niego w walce z trupem Młotodzierżcy. On nie ruszył mu na ratunek w grocie pełnej bełkotliwców. Markus wyciągnął ku niemu dłoń, gdy był otumaniony trucizną. On jej nie wyciągnął, gdy ten wisiał nad przepaścią. Cather obronił go, strzelając ze swojego łuku. On nie obronił go przed strza-łami lecącymi z pułapki. Czy tak wygląda droga prowadząca do grobowca Kwintusa?
Minął paru nieumarłych, niespokojnie łapiących na niego starymi, po-żółkłymi gałkami ocznymi.
Dźwięk Rogu wezwał go do szerokiej krypty o wysokości około siedmiu pięter. Na środku wznosiły się do góry dwie potężne, kamienne kolumny, podtrzymujące strop. Za nimi dało się zauważyć niezliczone płyty, pokrywa-jące oświetloną pochodniami ścianę. Na każdej płycie, wyryty był inny sym-bol.
Przykucnął i położył swoje tabory, by móc chwilę odpocząć. Dźwięk Rogu rozbrzmiewał w jego uszach. Z zaskoczeniem zorientował się, że melodia brzmiała teraz inaczej niż wcześniej, jakby z nutą głębokiej, nieprzeniknionej ciemności. Wysoki ton zaczął opadać sromotnie w dół.
Tuż za sobą usłyszał ciche stąpnięcia miękkiego ciała i świst wdychanego powietrza. Ryk trupa na chwilę zagłuszył dźwięk Rogu. Feliks poczuł, jak w tym samym momencie ostre zęby zatopiły się w jego szyi. Skoczył do przodu, wydostając się z sideł nieumarłego i jednocześnie rozrywając sobie przy tym mięśnie szyi. Wyciągnął piersiówkę Cathera, jednak ból był tak wielki, że od-ruch fizyczny zmusił go do złapania się za szyję.
Piersiówka uderzyła z metalowym brzękiem o ceglane podłoże. Zamyka-jący ją korek odchylił się, wylewając resztki płynu na kamienie.
Po palcach Feliksa spływały obfite strumienie ciepłej krwi. Czuł, jak coś wgryza się w jego łydkę. Upadł na ziemię z trzaskiem.
Nie miał siły, by sięgnąć po miecz. Obraz rozpływał mu się przed oczyma.
Ale dźwięk Rogu… on ponownie brzmiał tak niebiańsko… tak kojąco…

***

Mam nadzieję, że kiedyś znajdę czas i motywację do kontynuacji dzieła ;) Każdym opowiadaniem staram się możliwie najbardziej przedstawić poszczególną "misję" Thiefa (na początek pierwszego) - wykorzystać znajdujące się w niej lokacje, postacie, teksty, dialogi (również te nie wykorzystane).
Mam nadzieję, że się podoba ;)
Tekst o Baffordzie szczególnie wymaga korekt, gdyż pisałem go w niedojrzałym jeszcze wieku. ;) Nie mniej umieszczam go wraz z pozostałymi.

Bardzo ważnym aspektem przy tworzeniu opowiadań było dla mnie ukazanie pozornie trzecioplanowych postaci gry w innym świetle, żeby czytelnik, podczas grania ponownie w którąś z poszczególnych misji bardziej wczuł się w problemy tamtejszych ludzi i głębiej poczuł ich historię.
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Keeper in Training »

Ho, ho, Edek powraca - doskonałe wieści, witamy z powrotem :). Kogo teraz bierzesz na celownik?

Właściwie ciekawym eksperymentem byłoby spisanie czegoś o Viktorii przez mężczyznę. Nieoczekiwane, efekty - na dwoje babka wróżyła, ale czemu nie?
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Edversion »

Nie wiem czy Edek ale uczelnia na pewno powraca ;) Nie wiem, czy uda mi się w najbliższym czasie skreślić coś nowego. ;)

Na czas urlopu wgrałem sobie na e book parę tutejszych opowiadań i tak się złożyło, że wszedłem trochę w klimat. ;) Muszę się w końcu zdobyć na wyczyszczenie laptopu i rozpoczęcie Thi4fa, ale nie wiem co z tego wyjdzie. ;)
Awatar użytkownika
Keeper in Training
Arcykapłan
Posty: 1409
Rejestracja: 01 października 2009, 15:01
Lokalizacja: Miasto, Południowa Dzielnica (przy fontannie)
Kontakt:

Re: [LITERATURA] Uniwersum Thiefa

Post autor: Keeper in Training »

Edversion pisze:Nie wiem czy Edek ale uczelnia na pewno powraca ;) Nie wiem, czy uda mi się w najbliższym czasie skreślić coś nowego. ;)

Na czas urlopu wgrałem sobie na e book parę tutejszych opowiadań i tak się złożyło, że wszedłem trochę w klimat. ;) Muszę się w końcu zdobyć na wyczyszczenie laptopu i rozpoczęcie Thi4fa, ale nie wiem co z tego wyjdzie. ;)
Będziesz grać w Kleptomaniaca? To lepiej przygotuj sobie parę dłuższych tekstów na odtrutkę ;).

PS Które?
"(...) Garrett had the humbling realisation that he'd smothered more girls than he'd kissed. A good deal more. An embarrassingly good deal." - RedNightmare, "Half-Full"
ODPOWIEDZ