Mój projekt też :)

Rozplącz swoją wyobraźnię. Zagość w świecie stworzonym przez fanów lub do nich dołącz.

Moderator: SPIDIvonMARDER

Awatar użytkownika
marecki
Kurszok
Posty: 635
Rejestracja: 13 września 2005, 15:59
Lokalizacja: Wólka Kozodawska

Re: Mój projekt też :)

Post autor: marecki »

[rozgląda się, nie widać nigdzie Caer]
Mwahaha, ten wątek żyje!
(nie mogłem się powstrzymać)
Maveral pisze:Cytat:
Nie wiem jak to się stało, ale sakiewka znikła a ja trafiłem prosto w ręce obcego mi mężczyzny.

"Zniknęła"
Obie formy są poprawne.
Nothing is exactly as it seems, nor is it otherwise
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Edversion »

Black_Fox pisze:Po pierwsze to z tym czasem faktycznie kręce i to nieźle, ale nie o to mi chodzi, bo to nie są ostateczne poprawki. Chodzi mi o to czy to wciąga, czy lekko się czyta, czy chce się wiedziec co będzie dalej itp. Albo po prostu: czy to jest do dupy?
No mie to bardzo zaciekawiło.. Czekam na (poprawione) kolejne rozdziały.
Issyt to nie pomyłka.
Issyt był żebrakiem. Przynajmniej za to został skazany w Więzieniu Rospadlin. No właśnie.. mogłeś poruszyć wątek jak mu Garrett pożyczył swoją szczęśliwą rękawicę.
Artemus to też nie pomyłka. A co? Macie jakieś źródła kto go zaprowadził do ich siedziby?
Ja pomyślałem, że to Mayar go zaprowadził, ponieważ tekst w przerywniku filmowym (przed każdą misją na początku filmiku) przed misją Trening akurat należał do niego.
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Mam dwa kolejne rozdziały, jak napisze trzeci to wrzuce. Fabułe staram się wymyślac trochę z głowy i trochę wrzucając fakty z życia Garretta.

Rękawicy Garrett oddac nie mógł, bo jej jeszcze nie miał. :D Teraz już łatwo przewidziec co będzie w tekście...
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
Maveral
Bruce Dickinson
Posty: 4661
Rejestracja: 11 kwietnia 2003, 12:07
Lokalizacja: Radlin
Płeć:

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Maveral »

Black_Fox - ponowne pisanie o czymś co już znamy z gry. Spróbujcie czegoś własnego, a nie się rzuciliście na opisywanie tego początku Thief jak szczerbaty na draże. Tekst przeczytałem. Jest tyle błędów i niedociągnięć, że posta z krytyką będę pisał chyba z miesiąc ;) Ale spoko napiszę hehehe Generalnie wydaje mi się, że potrafisz sobie wymyśleć ciekawe sytuacje, potrafisz wyobrazić sobie miejsce akcji, ale gorzej z przekazaniem tego wszystkiego. Błędy skutecznie rażą niestety (np. nie czepiam się tego zwykle, ale interpunkcyjnych masz tyle, że oczy bolą). Dobra, więcej napiszę w poście z (w miarę) dokładą krytyką. Pozdro ;)
Ciemność jest naszym sprzymierzeńcem!
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Widzisz Edversion? Nie jesteś sam. ;)
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
Maveral
Bruce Dickinson
Posty: 4661
Rejestracja: 11 kwietnia 2003, 12:07
Lokalizacja: Radlin
Płeć:

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Maveral »

Uwaga miotne postem ;) Zgodnie z obietnicą, zamieszczam wykaz tego co znalazłem w tekście Black_Fox. Trochę tego będzie, ale mogą być jakieś pomyłki, bo dużo tego jest. Nie wszystko co wypisalem jest błędem w tekście. Po prostu niekiedy wytykam błędy, a niekiedy daję tylko propozycje np. ułożenia bardziej składnego zdania. No to jedziem z koksem ;)
Już świtało, kolejne promienie słońca przedzierały się do piwnicy.
Może lepiej „Już świtało, a kolejne...” lub „Już świtało. Kolejne...”
Największą sympatią darzyłem Lee, był to chłopak o jasnych, kędzierzawych włosach i jasnoniebieskich oczach. Był średniego wzrostu, a co najważniejsze stawiał na spryt. Podczas kradzieży oczywiście(2). Issyt i Bob zawsze tupali i sapali. Ja byłem wolnym strzelcem, choć czasami współpracowałem z Lee.
1. “Największą sympatią darzyłem Lee. Był to chłopak...”
2. Aleś ten fragment stylistycznie zmasakrował. Masz powtórzenie „był”, poza tym jak można stawiać na spryt? Dziwnie to brzmi Ktoś może być po prostu sprytnym, a nie stawiać na spryt ;) W każdym razie proponuję ten fragment skorygować. Obadaj: „Największą sympatią darzyłem Lee. Był to chłopak średniego wzrostu, o jasnych, kędzieżawych włosach i jasnoniebieskich oczach. Podczas kradzieży wykazywał się niezłym sprytem”. Od razu płynniej się to czyta. Można też tak: „Był to chłopak średniego wzrostu, o jasnych, kędzieżawych włosach i jasnoniebieskich oczach, który podczas kradzieży wykazywał się niezwykłym (wprost) sprytem”.
3. Sorry, ale to się kupy ni dupy nie trzyma, bo co ma wspólnego ze sobą to, że jeden był sprytny, dwaj tupali i sapali, a czwarty był wolnym strzelcem? To są porównania? Porównaj jakieś cechy, które ze sobą w pewien sposób współgrają i zazębiają się. Np. skoro ten Lee był sprytnym w czasie kradzieży, to opisz techniki kradzieży. Napisz np., że Issyt miał długie, złodziejskie palce i potrafił ukraść wszystko z kieszeni ofiar, a Bob... no nie wiem... był przystojny, zatem z łatwością uwodził i okradał damy itp. itd. Porównuj informacje krążące wokół jednego określonego tematu – np. techniki złodziejstwa.
Za łóżka służyły nam grube, wełniane koce. Pomiędzy moim „łóżkiem”, a łóżkiem Lee znajdował się kominek, nieczynny kominek.
1. Powtórzenie – „Pomiędzy moim łóżkiem, a posłaniem/kocem Lee...”.
2. Się zakominkujesz w tym zdaniu ;) Zmień na „...znajdował się nieczynny już kominek”.
Zwykle służył nam zachowek na żywność, łupy i takie tam. Nad kominkiem była krata przez którą wpadało trochę światła.
1. A poczepiam się troszkę hehehe „za schowek”.
2. „Ponad nim znajdowała się...” bym wstawił.
Największym atutem piwnicy były ukryte drzwi, które przypadkiem odkrył Bob, opierając się o ścianę na której wystawał kawałek metalu, zwykle używanego do mocowania pochodni.
„...ścianę, z której...”
Przesuwając „wajchę” otwierały się ukryte drzwi, przez które można było dojść do ciemniej uliczki zastawionej kontenerem na odpady.
Ja bym dał jednak „otwierało”.
Drugie wejście – główne, była to klapa na suficie. Zawiesiliśmy tam kawałek liny dzięki której można było wejść do opuszczonego, parterowego domu. Właściwie izby, bo był to jeden, zupełnie pusty pokój.
1. Niefajne zdanie... Dąż zawsze do tego, żeby tekst czytało się jak najbardziej płynnie, dlatego proponuję zastąpić to zdanie tak: „Klapa na suficie służyła nam za główne wejście”.
2. „tam” zmień na „przy niej” lub „na niej”.
3. „...liny, dzięki której...”
4. Tak w ogóle, to można zmodyfikować ten fragment tak, aby płynniej się go czytało. Proponuję: „Klapa na suficie służyła nam za główne wejście. Zawiesiliśmy przy niej kawałek liny, dzięki której można było wejść do opuszczonego, parterowego domu, a właściwie izby, gdyż był to jeden zupełnie pusty pokój”.
Oprócz łóżek, kominka i kraty w Norze znajdował się mały stolik przy którym grywaliśmy w karty, które gwizdnąłem ze straganu. Co więcej, cztery małe stołki, dużo pajęczyn i szczury, które łapaliśmy w worki, a po amputacji ich ogonów można było je sprzedać u alchemika lub kramarza przy Skalnym Targu.
Coś tu nie jest ten tego... Można to napisać o wiele sprawniej: „Oprócz łóżek, kominka i kraty, w Norze znajdował się także niewielkich rozmiarów stolik, przy którym grywaliśmy skradzionymi ze straganu kartami, oraz cztery małe stołki. Jako, że było tu bardzo dużo pająków i szczurów, łapaliśmy je w worki, a następnie po amputacji ogonów, sprzedawaliśmy alchemikowi lub kramarzowi przy Skalnym Targu”.
Wstałem z łóżka, przeciągnąłem się.
„Wstałem z łóżka i przeciągnąłem się.”
Coś poruszyło się obok kominka, zobaczyłem znajomy ogon, chwyciłem za worek i rzuciłem się na szczura, przy okazji przewracając stołek robiąc przy tym nie lada rabanu.
„Coś poruszyło się obok kominka. Zobaczywszy znajomy ogon, chwyciłem za worek, po czym rzuciłem się na szczura. Podczas natychmiastowego zrywu przewróciłem stołek i narobiłem nie lada hałasu.”
Szczur popędził do kominka , zajrzałem do środka, ale go tam nie było, dziwne…
1. Chyba lepiej brzmiałoby „wśliznął się”.
2. „Szczur popędził do kominka. Zajrzałem do środka, ale nie było go tam. Dziwne, pomyślałem.”
- Co do diabła? – powiedział Bob przecierając oczy, wyszedłem z kominka, obróciłem się, wszyscy stali na nogach.
Jakieś dziwnie stawiasz znaki interpunkcyjne. Zrób jakoś tak: „...powiedział Bob przecierając oczy, gdy tymczasem ja wygramoliłem się z kominka. Odwróciłem się...”.
Bez słowa podszedłem do klapy w suficie, chwyciłem sznur i wdrapałem się do izby.
Jakiś błąd logiczny. Chyba raczej podszedł do sznura, bo skoro do klapy musiał się wdrapywać, to żeby do niej podejść, musiał by chodzić po suficie :D „Bez słowa podszedłem do sznura i wdrapałem się do izby”. O!
Gdy Miasto się budzi – piekarnia również.
LOL buahahahahaha masz złoty medal w dziedzinie rozśmieszenia mnie :D Czy to jakieś staromiastowe przysłowie? :asd Śmiesznie to przecież brzmi. Skąd biedny piekarz ma wiedzieć kiedy się miasto budzi? A może jest pod wpływem klątwy „Jeśli ktos się obudzi, to ty także piekrzau!” :DDD Wiem o co ci chodzi, ale to zdanie naprawdę brzmi komicznie. Poza tym, piekarnie nie „budzą się” tylko rankiem „idą spać”, bo chleb wypieka się z reguły w nocy i wczesnym rankiem.
Oparłem się o ścianę zakładu krawieckiego i przyglądałem się piekarzowi który wykładał bułeczki na stół przed piekarnią. Czekałem na odpowiedni moment. Przy okazji podglądając życie mieszkańców.
1. „...piekarzowi, który...”.
2. “... moment, podglądając przy okazji życie mieszkańców”.
Jakiś Młotodzierżca prowadził skazańca, żebracy opierając się o ściany zakładów rzemieślniczych prosili czy może bardziej błagali o pieniądze przechodniów.
1. „...skazańca, a żebracy...”
2. „...rzemieślniczych, prosili, czy może bardziej błagali przechodniów o pieniądze”.
Lee wyciągnął brązowy bukłak – „Z wodą” – pomyślałem.
Mała uwaga. Niepotrzebna jest ta wstawka, bo od razu zdradza, że w bukłaku wody nie będzie :P Ja bym to wykasował, bo potem większe będzie zaskoczenie hehehe ;)
Obaj się roześmialiśmy, złapaliśmy za jabłka i opuściliśmy Norę. ()
Coś jest nie tak z tym zdaniem. Skojarzyło mi się to, jakby oni śmiali się, a następnie złapali się za jabłka adama :P Naprawdę ;) Może lepiej „złapaliśmy” zastąpić np. „wzięlismy”?
Lee poszedł od frontu i zaczął w te słowa:
- Panie, proszę, daj morelę biednemu – powiedział błagalnym i lekko piskliwym głosem Lee.
Jeden dopisek w stylu „zaczął rozmowę” albo „powiedział jakoś tam” wystarczy. Nie musisz nas informować dwa razy, że ktoś coś powiedział.
Wyciągnąłem rękę ku pękatej sakwie po czym delikatnie, lecz pewnym ruchem począłem przecinać mocny rzemień.
„Wyciągnąłem rękę ku pękatej sakwie, po czym delikatnym, acz pewnym ruchem począłem przecinać mocny rzemień”.
Oniemiałem. Dalej nie muszę mówić co było.
Tego typu zwrotów raczej nie stosuje się w opowiadaniach, które w zamierzeniu nie mają być komedią. Przynajmniej tak mi się wydaje. To wygląda jakby autorowi nie chciało się pisać, więc usprawiedliwia się krótkim „dalej nie muszę mówić/pisać co było” ;) Wyrzucić!
Ten charakterystyczny krzyk „ZŁODZIEJ!”, uczucie jakbym był z waty i tupot nóg (zapewne strażników).
Nie stosuj nawiasów w opowiadaniu! To co masz w nawiasie daj po kropce.
Można już się do tego przyzwyczaić. Na placu aż zawrzało.
Czas! Nie mieszaj czasów! Stosujesz przeszły, to stosuj go konsekwentnie. Wstaw „Można już było się do tego przyzwyczaić” albo „Można już się do tego przyzwyczaić, pomyślałem”.
Po kilku sekundach, gdy wróciły mi zmysłykopnąłem rusztowanie podtrzymowujące stragan, a po chwili kupiec już się miotał w płótnie dachu.
1. „Podtrzymujące”.
2. Rozbij to na dwa zdania “Po kilku sekundach, gdy wróciły mi zmysły, kopnąłem rusztowanie podtrzymujące stragan. Po chwili kupiec miotał się w płótnie dachu.”
Chwyciłem leżący mieszek i zacząłem uciekać, Lee krok w krok za mną
Propozycje:
1. „Chwyciłem leżący mieszek i zacząłem uciekać, a Lee biegł krok w krok za mną”.
2. „Chwyciłem leżący mieszek i zacząłem uciekać. Lee krok w krok za mną”.
Trafił prosto w twarz, sok podrażnił oczy strażnika, który zaniechał dalszej pogoni.
„Trafił prosto w twarz. Sok...”
Biegliśmy dalej, w ręce mocno ściskałem sakwę ze złotem.
„Biegliśmy dalej, a w ręce mocno ściskałem sakwę ze złotem”.
Skręciliśmy w jakąś ciemną uliczkę, to była ślepa uliczka
Uliczka i uliczka... Zmień to np. na: „...uliczkę. Okazało się, że była ślepa”.
„To pewnie straż” – przemknęło mi przez myśl zresztą nietrudno było się tego domyślić, a jeszcze łatwiej było się domyślić tego co ze mną zrobią jak mnie złapią.
„...przemknęło mi przez myśl. Zresztą...”
Wziąłem rozbieg, dwoma krokami, odbiłem się od bocznej ściany i szybkim, technicznym ruchem wdrapałem się na kontener.
1. Krok jest za spokojnym określeniem na taką akcję. Daj „susami”.
2. LOL „technicznym ruchem”? :asd Toż to przecież nie są zajęcia z rysunku technicznego :P wywal to „technicznym” i wstaw np. „zwinnym”.
Szybko się położyliśmy w najciemniejszym miejscu i czekaliśmy.
Źle to brzmi. „Położyliśmy się” i od razu lepiej ;)
Nagle, nie wiadomo skąd do uliczki wpadło trzech strażników.
Bez sensu... jak to niewiadomo skąd? Skoro to ślepa uliczka, to tylko z jednej strony mogli przybiec. Chyba, że potrafią latać, albo wyszli z pod ziemi :D Wywal „nie wiadomo skąd”.
Każdy miał pochodnię w ręku, a jeden nawet w drugiej obnażony krótki miecz.
„...jeden nawet w drugiej...” LOL - masz mistrza w układaniu koślawych zdań :P Zrób taki zabieg: „Każdy z nich miał pochodnię w ręku, a jeden dodatkowo dierżył w dłoni obnażony miecz”.
Reszta straży poszła od razu za nim, wychodząc na główną ulicę głośno rozprawiali o dzisiejszej służbie.
„Reszta straży poszła od razu za nim, a wychodząc na główną ulicę, głośno rozprawiali o dzisiejszej służbie.”
Po minucie, może dwóch usłyszałem chichot nad uchem. Zawtórowałem mu tym samym.
Komu zawtórował? Chichotowi? Wiem, że chodzi o jego towarzysza, ale dopisz np. „...usłyszałem chichot Lee nad uchem...”.
Ale Lee dalej się śmiał, na szczęście bardzo cichutko.
„Ale Lee śmiał się dalej, na szczęście bardzo cichutko.”
Wprawdzie miałem ochotę śmiac się na całe gardło i do łez, ale wolałem zachować środki ostrożności.
Dziwnie to brzmi. Ja bym to zmienił. Może tak: „...śmiać się do łez i ryczeć/rechotać przy tym na całe gardło...”
Cichy zeskok z kontenera i jak bezpański kot używający cienia miasta oddalenie się od tego pełnego emocji miejsca (..., oddaliłem się...).
1. Czas! Jak już występuje w 95% tekstu, to używaj przeszłego!
2. „...bezpański kot, używający...”
3. Proponuję: „Cicho zeskoczyłem z kontenera i jak bezpański kot, używający cienia miasta, oddaliłem się od tego pełnego emocji miejsca”.
Noc zapadła na dobra, sakwę schowałem do kieszeni.
„dobre”.
Najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy gdzie iść. Myślałem, że zna Miasto jak własną kieszeń, aż do tej chwili.
Kto? on czy Lee? Napisałeś to taką bezpańską formą, że teraz nie wiadomo czy „zna” to literówka i chodzi o „znam”, czy „zna” odnosi się do Lee, którego w takim wypadku należało by wymienić. W końcu czytając to, nie wiadomo o kogo chodzi.
Poza tym stylistyka znów się kłania. „Aż do tej chwili myślałem, że zna/znam Miasto jak własną kieszeń”. Czyż nie lepiej to brzmi? ;)
W środku karczmarz wycierał szynkwas, a na środku izby siedziało kilku mężczyzn zajadających się mięsiwem i popijających piwo.
Powtórzenie słowa „środku” – może wyrzuć to pierwsze i zacznij tak: „Karczmarz...”
W powietrzu unosił się zapach pieczonej gęsi, czy może kaczki. Zapach mieszał się z czosnkiem, ziołami i czymś czego nie potrafiłem nazwać.
„Zapach ten mieszał się z czosnkiem, ziołami i czymś czego nie potrafiłem nazwać”.
Gospodarz sam do nas podszedł i zapytał dosłownie „Co podać?”.
Dosłownie? LOL... Słowa „dosłownie” używa się, gdy chcemy podkreślić, że coś niezwykłego się stało, coś niezwykłego się powiedziało itp. Np. „on dosłownie powiedział profesorowi „Ty chuju”. A co jest dziwnego czy niezwykłego w tym, że karczmarz się pyta „co podać?”. Na tym chyba polega jego robota ;)
W tym czasie przyglądałem się dogłębniej wnętrzu gospody, sala była dosyć duża, na ogół czysta.
1. „...wnętrzu gospody. Sala była...”.
2. Sala była na ogół czysta? A co on jasnowidzem jest? ;) Przecież pierwszy raz jest w tej karczmie, więc skąd on ma wiedzieć, że na ogół jest w niej czysto? Chodziło ci raczej o „Sala była dosyć duża i w miarę czysta”.
Przy okrągłym stole, na środku sali siedział jakiś mężczyzna z bródką, towarzystwa mu dotrzymywało: grubszy facet o krągłej twarzy, który ciągle zajadał się mięsem, a obok niego zupełny kontrast: facet był chudy jak sztacheta w płocie. Popijał co chwila z kufla i obserwował otoczenie.
Stylistyczna masakra hehehe Poprawiłem to tak: „Przy okrągłym stole, na środku sali siedział jakiś mężczyzna z bródką. Towarzyszyli mu dwaj mężczyźni - gruby facet o krągłej twarzy, który ciągle zajadał się mięsem oraz całkowite jego przeciwieństwo, chudy jak sztacheta w płocie jegomość, który popijał co chwila z kufla i obserwował otoczenie”.
I tak bym to jeszcze inaczej napisał, bo trochę masakrę zrobiłeś z tym zdaniem, ale chciałem trzymać się mniej więcej twojej wersji.
U brodacza zauważyłem sakiewkę przywiązaną do pasa, ale z drugiej strony majaczył sztylet schowany w skórzanej cholewie. Miał wystarczający argument, aby odgonić moją myśl kradzieży jego mieszka.
„cholewie. Był to wystarczający argument...”
Kątem oka widziałem karczmarza, który od czasu do czasu z uśmiechem się nam przyglądał zza lady
Niefortunnie złożone słowa – „przyglądał się nam zza lady”.
Cienie na ścianach się wydłużyły, karczmarz chodził po izbie i wymieniał niedopałki świec, dorzucał drew do ognia w kominku.
Stylistyka znowu w akcji ;) Zmień to tak: „Cienie na ścianach wydłużyły się. Karczmarz chodził po izbie wymieniając niedopałki świec oraz dorzucając drew do ognia w kominku”.
Odsunąłem misę, byłem najedzony do syta jak nigdy.
Wywal „do syta” albo „jak nigdy”. To raczej równoważne odpowiedniki tego, że ktoś się po prostu nawpierdalał.
Było już bardzo późno, ale ta gospoda jak też kilka innych były otwarte na zmianę nocną do świtu.
„...ta gospoda, jak też kilka innych, były otwarte...”.
Właśnie mieliśmy wychodzić, podparłem się o brzeg stołu i uniosłem na kolanach.
Proponuję podzielić na dwa zdania. „Właśnie mieliśmy wychodzić. Podparłem się...”.
Ktoś wszedł do gospody, był to grubszy człowiek w purpurze, to był kupiec który dziś zafundował mi kolację.
„Ktoś wszedł do gospody. Był to kupiec, który dziś zafundował mi kolację”. Od razu lepiej ;)
Mój druh, który od razu zauważył co się dzieje pociągnął mnie za koszulę znów do pozycji siedzącej.
1. „...zauważył co się dzieje, pociągnął mnie...”.
2. „...pociągnął mnie za koszulę z powrotem do pozycji siedzącej”.
Karczmarz wyszedł z zaplecza, mruknąłem „teraz”, wrzuciłem sakwę do kieszeni i ruszyłem ku drzwiom.
Rozdziel. „Karczmarz wyszedł z zaplecza. Mruknąłem „teraz”, wrzuciłem sakwę do kieszeni i ruszyłem ku drzwiom”.
Sam jeszcze stałem w progu, rzuciłem ostatnie spojrzenie na karczmarza który wybałuszał oczy na całe zdarzenie, a gębę miał tak otwartą, że mógłbym tam wepchnąć swój własny mieszek.
„...na karczmarza, który...”
Puściłem się jak strzała wystrzelona z łuku za nim i szybko go dogoniłem.
„Puściłem się za nim jak strzała wystrzelona z łuku i szybko go dogoniłem”.
W „domu” Issyt i Bob głośno pochrapywali. Lee też się już ułożył. Dopiero teraz się poczułem taki zmęczony…
Styl ehhhh... „W „domu” Issyt i Bob głośno pochrapywali. Lee też zdążył już ułożyć się do snu. Dopiero teraz poczułem, że jestem bardzo zmęczony…”.
Obudziłem się dość późnym porankiem, wiedziałem, że już nie śpię, ale nie otwierałem oczu.
1. „...porankiem. Wiedziałem...”.
2. LOL no sorry, ale jak się obudzisz, to chyba logiczne, że wiesz że już nie śpisz :P
Garrett… nie wiem skąd mam to imię. Nazywano mnie tak od dziecka, chociaż wciąż nim jestem.
„...Nazywano mnie tak od dziecka, chociaż... wciąż nim jestem”.
Nie znałem moich rodziców, w prawdzie nie dbałem o to.
Znów wykręciłeś ten numer. Jak jest „wprawdzie”, to pojawia się jakieś „ale”, natomiast ty urwałeś jakby w połowie zdania. Nie rób tego, bo to strasznie denerwujące. Zrób tak: „Nie znałem moich rodziców, ale nie dbałem o to”.
Wstaję i długo się przeciągam. Czuję w tym błogość dla moich mięśni po wczorajszych wydarzeniach.
Lepiej brzmi w innym szyku: „Wstaję i długo się przeciągam. Po wczorajszych wydarzeniach czuję w tym błogość dla moich mięśni”.
Szedł bardzo szybko, przecinał ulicę.
Raportujesz jak Wołoszański. To nie zeznanie agenta FBI. „Szybkim krokiem przecinał ulicę”.
Już odcinałem rzemień, gdy nagle, z niewyobrażalną prędkością człowiek złapał mój nadgarstek w żelazny uścisk.
„Szybkością” jak już... prędkość może mieć samochód, albo człowiek jak idzie :P
- To nie dla ciebie – rzekł drwiącym głosem zakapturzony, jego twarzy nie było widać, jedynie lekkie zarysy, obszerny kaptur dobrze ją ukrywał.
„- To nie dla ciebie – rzekł drwiącym głosem zakapturzony. Całej jego twarzy nie było widać, a spod kaptura dało się zauważyć tylko lekkie jej zarysy”.
- Garrett – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, nieznajomy nagle jakby stał się jeszcze poważniejszy, przechodzący błazen pociągnął z małej buteleczki i dmuchnął na pochodnie , zionął niczym smok.
„- Garrett – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nieznajomy nagle jakby stał się jeszcze poważniejszy. Przechodzący obok błazen pociągnął z małej buteleczki i dmuchnął na pochodnie. Zionął niczym smok”.
Dzięki temu przez ułamek sekundy ujrzałem twarz mężczyzny, po jego oczach przebiegł dziwny blask.
Zrób dwa zdania. „Dzięki temu przez ułamek sekundy ujrzałem twarz mężczyzny. Po jego oczach przebiegł dziwny blask”.
Stałem jak słup soli, wahałem się, nie wiedząc co to wszystko może znaczyc i dlaczego ogarnia mnie takie uczucie.
Jakie? Dziwne, nieprzyjemne, ekscytujące? JAKIE??? Opisz je ;)
Ciemną i wąską uliczką podążam za zakapturzonym.
Tak, tak. Za chwilę pojawia się „kluczyliśmy”... – czas!!!
Szedłem za nim, wlepiając wzrok w ziemię i w jego stopy. Omal na niego nie wpadłem.
„Szedłem za nim, wlepiając wzrok w ziemię i w jego stopy, dlatego omal na niego nie wpadłem”.
Zakapturzony pchnął drzwi, które głośno zaskrzypiały, wszedł do środka.
Zakapturzony pchnął drzwi, które głośno zaskrzypiały, po czym/i wszedł do środka.
Wprawdzie miałem już dość tej gry w ciuciubabkę.
Jeżeli piszemy „wprawdzie”, to jest też jakieś „ale”. Kolejny taki numer wywinąłeś. Wygląda to tak jakbyś urwał w pół zdania i pisał sobie dalej. Wywal „wprawdzie”.
Potem kolejne drzwi, kolejna izba (to chyba była piwnica). Zatrzymałem się u boku (teraz już chyba mogę się tak wyrazić) towarzysza przez ścianą z litego kamienia.
1. Pomieszałeś czasy. „Mogę” a chwilę przed masz czas przeszły „zatrzymałem”.
2. Nie stosuj nawiasów!!!
Postąpiłem wedle rozkazu, ale tak gdzie była ściana z kamienia teraz znajdowało się wejście do jakiegoś korytarza.
„...z kamienia, teraz znajdowało się...”
Cholera teraz mnie już chyba nic nie zaskoczy.
„Cholera, teraz mnie...”
W korytarzu, w równej odległości od siebie widniałby zapalone pochodnie.
Chyba „widniały” ;)
Po chwili u wylotu korytarza dochodzimy do kolejnych schodów.
1. „Po chwili, u wylotu...”
2. Czas! Znów wpychasz ten teraźniejszy! „Doszliśmy”.
W końcu znów mogę oddychać świeżym powietrzem, bo wyszedłem na jakiś mały dziedziniec.
W jednym zdaniu strzeliłeś czasem teraźniejszym i przeszłym! Nie szalej :P
To był bardziej hall niż korytarz. Osadzone na ścianach pochodnie doskonale oświetlały hall.
Powtórzenie. Zmień końcówkę drugiego zdania na „...doskonale go oświetlały”.
Przy ścianach stały dziwaczne posągi, a na ziemi leżał czerwony dywan na całej długości pomieszczenia.
Stylistyka! Zobacz jak da się to zmodyfikować: „... a na ziemi, na całej długości pomieszczenia, leżał czerwony dywan”.
W sumie to inaczej bym to opisał, bo zdanie i tak jest jakieś niezgrabne, ale modyfikuję tylko pod kątem twojego tekstu.
W końcu drzwi ustępują i przekraczamy próg.
Czas! Mieszasz nim strasznie :/
Czuję serce walące mi jak młotem.
Ja bym napisał po prostu „Serce waliło mi jak młotem”.
Na ścianach w równej odległości osadzone są futryny, same wyjścia, bez zawieszonych drzwi.
1. „Na ścianach, w równej...”
2. Wywal „same wyjścia”, bo czyni to zdanie strasznie niezgrabnym. „...osadzone są futryny bez zawieszonych drzwi”.
Gdzieniegdzie leżałby księgi.
„Leżały” chyba ;)
Wiszące obrazy i wszystko dookoła pachniało starością. Nadawało temu miejscu ascetyczny charakter.
Połącz to w jedno zdanie:
1. „...starością, ale to nadawało temu...”.
2. „... starością, nadając temu...”.
Chociaż serce mi mówiło, że w ciemnościach ukryte są bogactwa.
„Jednak serce mówiło mi...”.
Ale największe wrażenie odgrywali tu ludzie
Jak ludzie mogą odgrywać wrażenie? LOL Z tego co wiem, wrażenie można robić. „Największe wrażenie robili tu sami ludzie”.
Oczy o stalowym połysku czujnie wypatrywały każdy ruch.
Jak już to „każdego”. Poza tym i tak lepiej brzmi chyba: „...wypatrywały najmniejszego ruchu”.
Blizna na policzku dodawała mu szacunku wśród innych, świadcząc o tym, że ma doświadczenie w tym co robi. Jednakże nie znałem jego zawodu.
1. „...mu szacunku wśród innych...”
2. Skąd on wie, że blizna dodawała mu szacunku wśród innych? Może jego koledzy nie mieli do niego szacunku? Hmmm? Chodziło ci raczej o to, że „Blizna na policzku dodawała mu powagi i świadczyła o tym, że...”. W każdym razie i tak bez sensu to brzmi, bo zaraz po tym pisze...
3. „Jednakże nie znałem jego zawodu” LOL hahaha No wiesz, blizna nie świadczy zaraz że ktoś ma doświadczenie w jakimś zawodzie. Tym bardziej jak spotykam osobę, której zawodu nie znam. Jak zobaczę na ulicy kogoś kto ma bliznę, to od razu mam myśleć, że jest doświadczony w tym co robi? LOL Przecież człowiek z blizną może okazać się krawcem czy listonoszem. I co mu w takim razie po bliźnie? To wyszło tak, jakby wszyscy którzy mają blizny byli zajebistymi robotnikami :P Weź to jakoś zmień ;)
- Jest już późno, nie czas na wyjaśnienia i jałowe dyskusje – rzekł i ciągnął – teraz odprowadzę cię do twojej komnaty.
„Rzekł” wystarczy w zupełności.
Opiekun wcisnął klucz w dziurkę i przekręcił ze zgrzytem, popchnął dębowe drzwi i przekroczył próg ze słowami:
„...przekręcił ze zgrzytem, po czym popchnął dębowe drzwi i przekroczył próg ze słowami:”.
- Oto twoja komnata – oznajmił.
Jak już wcześniej pisze „...przekroczył próg ze słowami:”, to „oznajmił” już jest niepotrzebne.

Uffff... nie chce mi się już pisać żadnego komentarza ;) Pozdro.
Ciemność jest naszym sprzymierzeńcem!
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Eee... to ja idę po kawę... O_O (Przed czytaniem posta).

A tak na poważnie to miałem niezły ubaw z tego co napisałeś. Dzięki za wytknięcie błędów. I za świadomośc, że pisarzem nie zostanę. :D
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
Maveral
Bruce Dickinson
Posty: 4661
Rejestracja: 11 kwietnia 2003, 12:07
Lokalizacja: Radlin
Płeć:

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Maveral »

Nie chodzi o to, że nie zostaniesz. Caer ci powie ile błędów mi wytknęła w moim pierwszym opowiadaniu o Thief ;) Jak tego nie było z 5 razy tyle, to ja jestem Adolf Hitler :D Chodzi o to, że trening czyni mistrza i jeśli się zaprzesz, to nie ma chuja - wyrobisz się. Tak więc nie zrażaj się, tylko ćwicz. HOWGH! ;)
Ciemność jest naszym sprzymierzeńcem!
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Od razu powiem na wstępie, że tekst nie jest mój. Nie ważne czyj. Chodzi o to aby Malveral-Spec ocenił go.

///

Efrin był na okrągłej macie, dość dużej by mógł spokojnie na niej usiąść w pozycji kwiatu lotosu. Był młodym mężczyzną z zielonymi oczami i białymi włosami. Szczupły ale umięśniony, patrząc na niego można by pomyśleć, że jest zwinny i szybki, lecz nie silny. Zawsze był najlepszy w grupie i nie tylko, bo w całym Trainersie jak nazywali tą szkołę. Około 6 stóp wzrostu, był idealny w budowie dla Masterów (nauczycieli), ale jego psychika pozostawiała wiele do życzenia. Miał za silną wolę i za wielką energia ukrywała się w jego wnętrzu. Mógł jednym ruchem ręki położyć niewielką watahę wilków, swoim uśmiechem potrafił rozbawić i pocieszyć. Chodził w szkole na palcach jak każdy w Trainersie, ale tylko on potrafił bez większego wysiłku bić ludzkie oraz elfickie rekordy. Spiczaste uszy i wąskie usta dodawały powagi jego twarzy i sylwetce.
Pokój w którym się znajdował był oświetlony z każdej chropowatej szyby, białym i łagodnym promieniem. Pomieszczenie kształtem przypominało walec, lecz jego ściany składały się z prostokątów. Sklepienie miało pod sobą pięcioramienną gwiazdę, która wierzchołkami dotykała jego krańców, a pod samym jej środkiem siedział Efrin. Moldron zajmował swoje stałe miejsce na nietypowym tronie w pozycji podobnej jak jego uczeń. Na podłodze znajdowało się malowidło, poruszające się malowidło, przedstawiające młodego człowieka, który biegł przez różne krainy, a gdy profesor mu nakazał, zatrzymywał się przysiadając koło źródełka i odpoczywał, ale nie był nigdy zmęczony. Efrin tylko raz słyszał, żeby młodzieniec się odezwał. Został wtedy na kilka sekund sam w Sali po opowiedzeniu Moldronowi o pewnej sprawie, która nie dawała mu spać, chłopak powiedział tylko:
-Nie martw się, będzie lepiej.- i uśmiechną się. A w duszy Efrina zakwitła nowa nadzieja, a może będzie lepiej. Wtedy wszedł Moldron i chłopiec wstał, a następnie ruszył przed siebie jak zawsze.
Sala nie miała drzwi, jeżeli Moldron wpuścił Cię do środka to nie miałeś szans stamtąd wyjść. Jedna z szyb była portalem na zewnątrz. „Wchodząc w nią czułeś jakbyś był mokry” tak to określał Efrin. Substancja ta była ciepła i widziana tylko gdy Mistrz do niej podszedł.
Tak w ogóle to mało kto widział ta salę. Starsi froterzy, jak nazywano uczniów tej szkoły, którzy uczyli się w niej dłużej niż 10 lat, opowiadali, że za złamanie kodeksu głównego w choć jednym punkcie trafiało się do tej Sali z Moldronem i nikt już z takiej wizyty nie powrócił. Lecz Efrin był wyjątkowy, choć Mistrz często zwracał mu uwagę i karał za każde przewinienie, nawet najmniejsze, robił to tylko po to by młodzieniec nabrał zasad.
-No i…?- zapytał spokojnie Moldron.
-Po co to wszystko?- pytanie było tak proste i absurdalne.
-Abyś mógł pomóc innym i sobie. Jeżeli ja pomogę chociaż ćwiartce studiujących tu, nieliczni z nich pomogą następnym pokoleniom. A ty, ty pomożesz tylu osobom ilu nie pomógł jeszcze nikt z tej szkoły ani na świecie. Koniec wyjaśnień, czas już spać.
-Mistrzu przecież wiesz, że nie będę.- zaśmiał się Efrin.
-Tak, wiem. Masz zamiar posiąść jeszcze kawałek wiedzy i umiejętności, a potem pochwalić się nimi przed Masterami.- Moldron rzadko się uśmiechał, a jeszcze rzadziej się śmiał, lecz Efrin zawsze potrafił swoim zachowaniem wywołać to czego inni nie widują.
-Ja wcale się nie chwale.- odpowiedział szybko młodzieniec- Po prostu robie to czego wymagają tylko trochę lepiej.
-Dobrze już, lepiej wracaj do swojego pokoju.- powiedział Moldron otwierają przejście.
-Po drugiej stronie Efrin był już sam, westchną cicho i ruszył przed siebie.
Najpierw szedł szerokim korytarzem na którym zawsze było pełno uczniów pod swoimi salami, lecz zbliżała się już północ i tylko małe, sprzątające Szuple chodziły po posadzce w czarno-białą szachownicę. Kolor zmieniał się tylko na okres świąt, uczt, bądź wizyt ważnych gości. Szuple miały malutkie trójkątne uszy odstające na boki, krótkie nóżki, długie ręce, małe noski i czarne oczka. A co chwilę słyszało się tylko:
-Dobry wieczór i dobranoc, Sir.
-Dziękuję i wzajemnie- odpowiadał Efrin. Szuple były wszędzie gdzie było coś do posprzątania. Takich korytarzy jak te było wiele, a w kamiennych ścianach co około 10 stóp wisiała pochodnia. Główne sale jak te i wszystkie nauczycielskie oraz balowe znajdowały się w gigantycznym zamku, który stał po środku wielkiego lasu zwanego przez uczniów Puszczą Robala i Mrocznym Lasem przez Masterów. Drzewa tu wysokością przewyższały budynek szkoły, a ich wiek dochodził do kilku tysięcy lat, były bardzo cenne. W jednym miejscu , gdzie właśnie zmierzał elf były na ich gałęziach pokoje dla uczniów, m.in. pokój Efrina. Jego sypialnia znajdowała się na samym szczycie, więc nie miał dookoła żadnych sąsiadów, którzy mogli by mu przeszkadzać. Tylko czasami w wolne dni wpadał do niego najlepszy kolega Elaith. Elfy nie miał nazwisk, ponieważ żadne imię nie powtarzało się. Nowo narodzonego elfa nazywano Juski i Juska, a pierwsze wypowiedziane słowo przyjmowano jako imię. Mały Jusk nie zaczynał rozmawiać stopniowo jak ludzkie dzieci. Od pewnego momentu nagle mówił. Był to przeważnie 13’ty miesiąc życia elfa, z tego kiedy zaczął mówić można było odczytać jaki będzie. Ci którzy zaczęli szybko byli porywczy i rzadko się zastanawiali, tych rozpoczynających później cechowała rozwaga, lecz nie zawsze ta reguła się sprawdzała. Efrin odezwał się w 16’tym miesiącu życie, nie było to nic niezwykłego, aczkolwiek Moldron cieszył się z tego, z resztą jak każdy ojciec, nawet przybrany. To on wychował chłopca. Nie miało to zbytniego wpływu na jego umiejętności, ale elf starał się nauczyć Efrina tylu rzeczy ilu nauczyli by go rodzice, choć wiedział, że nigdy ich nie zastaniu.
Elaith, najlepszy kolega Efrina, miał kruczo czarne włosy oraz bardzo ciemne oczy. Często zabierał przyjaciela na wspólne treningi. Uczyli się wiele od siebie nawzajem, lecz Kruk bądź El, jak mówili na czarnowłosego elfa, nigdy nie dorównywał umiejętnościami koledze. Nie przeszkadzało mu to i był bardzo szczęśliwy za każdym razem gdy jego kompan wygrywał kolejne szkolne turnieje i konkursy.
Pokój miał dwoje drzwi. Jedne do wind, których w każdym drzewie mieściło się 10, a drugie do schodów oplatających drzewo od korzeni do samego szczytu. Nimi właśnie zawsze wbiegał Efrin dla treningu, bądź porannej rozgrzewki. Na zewnątrz każdego pokoju znajdował się niewielki balkon. Wewnątrz stało biurko z rozrośniętego korzenia odwróconego do dołu płaską częścią, a na górze wyrównane i pozostawione tylko jedne rozgałęzienie na lampkę. Niedaleko stały dwie półki na książki i ozdoby, a w jego przypadku też niewielką kolekcje kamieni. Znajdowały się tam też szafa na ubrania galowe i codzienne, łóżko wykonane podobnie jak biurko, szafka i lampka nocna. Wewnątrz zawsze utrzymywała się stała temperatura, którą można było regulować wedle życzenia pokrętłem na ścianie. Jedzenia nie przynoszono do pokoi, chyba że ktoś sam zabierał ze sobą z posiłków owoce lub inną małą przekąskę, ponieważ śniadanie obiad i kolacje podawano w głównej jadalni. Sprzątały uprzejme szuple, w czasie gdy lokatora nie było bądź spał. Niekiedy mogli je spotkać uczniowie wracający tak późno jak dziś Efrin, ale nie zdarzało się to, ponieważ chodzenie nocą po korytarzach zamku i po całej posiadłości było surowo zabronione.
-Dobry wieczór, Sir.- usłyszał chłopak wchodząc do swojego pokoju- Już sobie idę, przepraszam- przestraszył się młody szupl, że może przeszkadzać, taką miały naturę i wychowanie.
-Nie musisz, jeżeli chcesz odpocznij tu albo dokończ. Mi nie przeszkadzasz, idę na balkon. Jak chcesz, to choć za mną. Razem pooglądamy niebo.- grzecznie zaproponował Efrin.
-Ale…naprawdę mogę, Sir?
-Tak, nawet chętnie bym z kimś porozmawiał.
-Dobrze, jeżeli mogę to z miłą chęcią, Sir. Dawno nie patrzyłem w niebo, Sir.
Wyszli na zewnątrz i usiedli na poręczy balkonu. Pod sobą mieli mroczne, ponad sto sześćdziesiąt stóp, a nad nimi wisiało czarne niebo z wieloma błyszczącymi punkcikami i jednym dużym, Księżycem. Dziś w nocy była pełnia i jasne promienie odbijające się od białego olbrzyma rozświetlały w jakimś stopniu mrok.
-O czym myślisz, gdy patrzysz w blask gwiazd?- powoli zapytał małego stworka Efrin wciąż przyglądając się niebu z zainteresowaniem, jakby pierwszy raz je dostrzegł.
-Nie wiem, może o tym, że nigdy nie zobaczę go z bliska, Sir.- szupl był nadal onieśmielony i zwracał uwagę na każde wypowiedziane słowo, aby przypadkiem nie urazić rozmówcy.
-A dlaczego by nie? Popatrz na to.- i jednym ruchem nadgarstka sprawił, że księżyc zaczął się przybliżać. Dotychczas niewielki koło na niebie, przerodziło się teraz w krąg o średnicy co najmniej dziesięciu stóp. Potem nagle się oddalił, Efrin zakrył go na chwilę dłonią, a po chwili był już wewnątrz niej. Położył go na poręczy i zaczął mu się uważnie przyglądać.
-Uwaga! Ześlizgnie się, Sir.- krzykną szupl. Ale było już za późno, spadł w mrok, pozostawiają za sobą tylko wiązkę białego światła.- Co Pan zrobił, Sir. Pobiegnę po niego.- i już miał zeskoczyć z poręczy na balkon, gdy Efrin chwycił go za kościsty bark.
-Popatrz w górę.- wyszeptał i szupl ujrzał na niebie stary dobry blask księżyca.
-Wspaniała sztuczka, Sir. Ale niech jej Pan przy mnie nie robi, bo boje się, że noc będzie zawsze ciemna, Sir.
-Poplątałeś się troszkę, noc zawsze jest ciemna.- poprawiło elf i uśmiechną się.- Jest dość późno i chyba położę się już spać, jeżeli pozwolisz się opuścić.
-Oczywiście, Sir. Dobranoc, Sir.- i oddalił się w stronę windy.
-Poczekaj.- krzykną Efrin, a szupl odwrócił się ze zdziwioną miną.
-Tak, Sir?
-Jak masz na imię?
-Ozi, Sir.
-A ja Efrin, więc dobranoc Ozi.
-Dobranoc, Sir.

***

Elf był sierotą. Rodzice porzucili go w nadziei, że spotka go lepszy los. Przez 14 lat wychowywał go Moldron, dyrektor Trainersu. To on usłyszał jego imię, on dbał o niego, gdy był mały i on odkrywał i nim moc, której zapewne nie dostrzegli jego rodzice. Ich decyzję porzucenia go tłumaczuł sobie brakiem dochodów na jego utrzymanie, i tym że kierowali się miłością. Nie znał rodziców ale zawsze wyobrażał sobie jacy byli, że mama zawsze wyglądał pięknie i po niej odziedziczył oczy a po ojcu białe włosy. Nie wiedział co to za uczucie przytulić się do matki ani bawić z tatą. Nie umiał kochać. Znajdował wielu przyjaciół, ale nie znam miłości. Choć Elaith był jego niezrównanym kolegą, a nawet najlepszym bo jedynym przyjacielem, nie mówił mu wszystkiego, to co czuł wyśpiewywał drzewom, a one odpowiadały cichym szumem liści na wietrze. Żył tym co mu przyniesie los, nie martwił się co będzie jutro bo nie spodziewał się, że może się zmienić. Lecz była jeszcze legenda…mówiła o Elfie na d elfami, który ma ocalić całą rasę przez pokonanie zła i poświęcenie siebie. Nikt nie wiedział co to za zło ani kiedy przyjdzie, wiedzieli że ten, kto jest wybrańcem urodzi się w określonym dniu i będzie nieprzeciętnie uzdolniony, aby pokonać mrok. Wszystko pasowało jak ulał do Efrina. Nikt inny urodzony tego samego dnia nie posiadał takich umiejętności, które on miał. Efrin zapisał ją na kawałku pergaminu, który trzymał w szufladzie koło łóżka. Czasem czytał ją na głos i doszukiwał się w niej ukrytego między wierszami znaczenia, dzięki któremu nie musiała by się skończyć źle, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. Oto ona:


Czwartego dnia, czwartego miesiąca, czwartego roku, czwartego kwartału, czwartej ery,
Narodzi się szczęście i ono ugasi zło,
A zło będzie bliskie sercu szczęścia, które poświęci siebie,
W zamian za pokój w rasie boskiej.
Drzewa będą opłakiwały sen szczęścia, a gdzie ono zaśnie,
Narodzi się światło dające siłę i wiarę.


***


Od pewnego czasu jego głowę zaprzątała myśl o pewnej dziewczynie. Miała na imię Kate i nie była jak można by przypuszczać bardzo szczupłą pięknością zadufaną w sobie, tylko normalną nastolatką z długimi kręconymi blond włosami i nieskazitelną, ale nie anemiczną figurą. Jej błękitne oczy wywoływały uśmiech na twarzy Efrina, a głos uspokajał jak kojąca pieśń. Wystarczyło przywitanie z nią i mijały wszystkie troski.
Poznali się na wakacjach, gdy miał 12 lat, wtedy tylko rozmawiali i to rzadko. Na następnych chodzili za rękę, przytulali się i kłócili. On odprowadzał ją do domu, ponieważ jego koleżanka Suinta mieszkała niedaleko i był u niej przez parę dni. Niekiedy Kate przychodziła do nich. Dziewczyny znały się od dawna, były dobrymi przyjaciółkami. Nastolatka o której wciąż myślał miała wtedy 11 lat, młodsza od niego o 256 dni czyli równo elficki rok, nie wyglądała jak swoje rówieśniczki. Przynajmniej wtedy. Gdy rozpoczęła się szkoła, wszystko się zmieniło. Czuł się trochę dziwnie nie był przy niej naturalny. Nie potrafił w jej obecności być sobą. Czasami nawet, nie wiadomo czemu, nie potrafił do niej podejść, nie czasami tylko prawie zawsze. Płakała przez niego, przez to, że jest taki. Może i starała się go zmienić, ale albo nieskutecznie albo on tego nie zauważał. Niekiedy zdarzały się tygodnie, gdy mówili sobie tylko „Cześć”. Ich zachowanie było czasami wręcz dziecinne, a nawet głupie. Przesyłali sobie liściki przez kogoś lub do ręki. On udawał brak czasu, ona zażekała się, że go kocha. Przez pierwsze dni roku szkolnego Efrin widząc ją na korytarzu uśmiechał się patrząc jej w oczy zapominał o świecie, słysząc jej głos odpływał w zapomnienie. Nie musiał się rozglądać by wiedzieć, że stoi obok. A potem czar prysł, krępował się przy niej. W większości wina leżała po jego stronie, jego uczuciach oraz oporach i doskonale o tym wiedział. Rozmawiali czasem przez drzewc. Była to mała tabliczka upleciona z liści i młodych pędów drzew pokryta miękkim puchem, na której kawałkiem gałązki pisałeś bądź malowałeś dowolne znaki i obrazy, a to ukazywało się u drugiej osoby, z którą aktualnie byłeś połączony. Służyło głównie do rozmowy. Bywało, że ona mu nie ufała i nie wierzyła. Efrin wtedy wciąż zastanawiał się z jakiego powodu oraz jak mógł by to naprawić. Podejrzewała go, że kręci z inną, choć ona sam nie wiedział czy jest z Kate. Opowiadał drzewom o swoich przeżyciach, a one często mu doradzały. Nie był już szczęśliwy, gniew wyładowywał ćwicząc. Nie wiedział już jak ma z nią rozmawiać. Tylko czekał na cud, który odmieni wszystko oraz pozwoli mu być szczęśliwym, z nią.
Pewnego razu doszedł nawet do wniosku, że faceci to tylko powód cierpień kobiet i


-Efrin, Elaith, Suzi, Pegee i Rob za mną. Pozostali niech ustawią się w szeregu. Krasnolud wybrał drużyny. Każda z grup miała inne zadanie a Efrin w raz z przyjacielem musieli odnaleźć jeden z najrzadziej występujących tu gatunków jednorożca. Powoli zagłębiali się w Puszczę Robala. Las najpierw był rzadki i przejrzysty, po pewnym czasie ścieżka zaczęła się zwężać a drzewa gęstnieć. Efrin miał wrażenie że za chwilę nie będzie już którędy się poruszać. ==nauczyciel== zapalił lampę aby rozjaśnić zupełny mrok. Mogli posłużyć się magią, ale to w tym zadaniu było najbardziej intrygujące, że zabroniono im jej używać. Szli powoli pomiędzy wysokimi brzozami, które powoli znikały z pola widzenia, a zamiast nich pojawiały się świerki i sosny nieprzeciętnych rozmiarów. Korę miały nierówną i chropowatą. Efrinowi od jakiegoś czasu wydawało się jakby ktoś ich śledził bądź poruszał się w pobliżu. Nagle zauważył na jednym z drzew ślady krwi.
-Znalazłem trop profesorze. To on Krwawy Jeździec.-wypowiedział spokojnie, wciąż przyglądając się znalezisku.-Ale coś tu nie pasuje, ta krew… ona jest ciepła.
Krasnolud powoli zbliżył się do niego, stała tam już cała grupa. Pochylił się nad odkryciem, obejrzał dokładnie, dotkną palcem i rzeczywiście czerwona substancja nie była zimna, tak jak powinna. Krwawy Jeździec ocierają się o drzewo zostawiał na nim substancje, która wyglądała na krew, ale powinna być chłodna.
-Oj niedobrze, bardzo niedobrze.- wymruczał nauczyciel zawijając na palcu brodę jak to zawsze robił, gdy czymś się denerwował.
-Co się stało panie profesorze?- pytanie padło jak zwykle od strachliwej Suzi.- Czy coś jest nie tak?- jej głos powoli zaczynał drżeć. Wystarczyło tylko ją postraszyć i rozpłakała by się.- Panie profesorze ja chcę wracać do szkoły.
-Nic się nie stało, po prostu jeden z jednorożców zadrasną się i poplamił korę, prawda?- Rob sam nie wierzył w to co mówi, ale starał się uspokoić koleżankę.
-Miejmy taką nadzieję.- cicho odpowiedział nauczyciel nadal wpatrując się w ślad. Podniósł wzrok i rozejrzał się dokładnie po lesie.- To nie jest nic niebezpiecznego, lecz jeżeli któreś z was nie chce dalej iść, niech wróci z tą lampą do zamku trzymając się ścieżki. Pozostali niech przygotują się do użycia magii.- Jego głos był stanowczy i roznosił się po lesie głuchym echem.
Suzi i Rob odebrali od profesora lampę i ruszyli w drogę powrotną. Reszta ruszyła dalej. Efrin wiedział już, że nie jest to zwykłe zadrapanie. Zwierze musiało być ranne i to dość poważnie, ponieważ ta odmiana jednorożca która występowała w tej części lasu była połączeniem Krwawego Jeźdźca z Pegazem królewskim, co zmieniło jego budowę, miał jedną parę czerwonych skrzydeł i korzystał z nich prawie zawsze, rzadko kiedy przysiadając na ziemi.
-No więc okazało się teraz kto jest naprawdę odważny Pegeer.- Zauważył Elaith i podążyli za profesorem.- Efrin, jak myślisz, co się mogło stać?
-Nie mam najmniejszego pojęcia. Jest parę wyjaśnień. Mógł wpaść w ciernie albo niefortunnie upaść, bo wątpię żeby coś go zaatakowało. Sam ślad krwi na wysokości ponad sześciu i pół stopy mówi o tym, że to bardzo okazały samiec. Nie poddał by się jakiemuś dzikowi a nawet Niedźwiedziowi Wielkiemu.
-Cisza.- Wszyscy umilkli i szukali wzrokiem punktu pomiędzy drzewami na którym utkwiło spojrzenie krasnoluda. W ciemnościach dostrzegli tylko dwoje jaskrawo czerwonych oczu, które patrzyły prosto na nich. Pegee wydała tylko cichy krzyk i dwa punkty zaczęły się szybko zbliżać.
-Leutrouta Virkart- wykrzykną profesor. Rozległo się trzaśniecie, a przed nimi leżał już sparaliżowany Krwawy Pegaz.- Spokojnie mały, nic Ci nie będzie- szeptał krasnolud- Już dobrze. Efrin szybko wyciągnij z torby opatrunek i ziele anil. Ale pospiesz się!
Elf podbiegł do worka z lekarstwami i ziołami wszelkiego rodzaju i wyją z niego kawałek opatrunku i słoiczek z zakonserwowanymi błękitno-zielonymi glonami.
-Proszę profesorze.
-Widzę, że znasz się odrobinę na zielarstwie.- Uśmiechną się krasnolud i dodał po chwili.- Wy dwoje co tak stoicie? Pomóżcie mi, on jest dość spory, a rana też nie wygląda na płytką. Elaith przytrzymaj ziele anil w tym miejscu. O tak, bardzo dobrze, a ty Pegeer podejdź do jego pyska i pogłaszcz go delikatnie po grzywie. Niech się trochę uspokoi.
-Co z nim zrobimy Panie profesorze? Robi się coraz później, a my nadal mam spory kawałek do granic lasu.
-Nie martw się zdążymy wyjść przed pobudką nocnej części lasu. A co do naszego przyjaciela. No to trzeba go będzie zanieść do stajni. A teraz małe pytanko ze zwierzoznastwa. Efrin jak powinniśmy go przewozić?- Nauczyciel już zdążył zauważyć, że wszyscy w mniejszym bądź większym stopniu zaczynają się denerwować, więc aby nie ulec panice starał się zająć ich mózgi czymś, co pozwoli im zapomnieć o nocy i czających się między drzewami cieniach. –Szybko, szybko. W poważniejszych sytuacjach nie miał byś tyle czasu na zastanowienie.
-Powinniśmy ułożyć go na czymś twardym z kopytami podkulonymi pod siebie, głową opartą wyżej i skrzydłami po bokach.
-Bardzo dobrze. Teraz Elaith, czym różnią się dorosłe samce kresowca górskiego od morskiego?- I tak płynęły kolejne minuty zanim krasnolud nie opatrzył rany Krwawemu Pegazowi. Efrin w tym czasie zdążył już pod przewodnictwem nauczyciela przygotować nosze. Pegee wciąż uspakajała zwierzę, a Elaith najpierw pomagał w opatrunku, a potem przy robieniu noszy i przenoszeniu na nie rannego.

///

To tyle. Maveral do dzieła! :)
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
Maveral
Bruce Dickinson
Posty: 4661
Rejestracja: 11 kwietnia 2003, 12:07
Lokalizacja: Radlin
Płeć:

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Maveral »

Prędzej czy później to ocenię, ale nie teraz, bo czasu mam mało. W każdym razie przeleciałem pobieżnie tekst i wydaje mi się, że Elaith to był chyba mag z jakiejś książki fantasy. Ale tylko tyle pamiętam ;)
Ciemność jest naszym sprzymierzeńcem!
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Dzięki. Nie musisz się spieszyć.
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
marecki
Kurszok
Posty: 635
Rejestracja: 13 września 2005, 15:59
Lokalizacja: Wólka Kozodawska

Re: Mój projekt też :)

Post autor: marecki »

Maveral pisze:Elaith to był chyba mag z jakiejś książki fantasy
Elaith Craulnober to był bodajże elfi zabójca/złodziej z książek Elaine Cunningham, ale mogło mi się coś pomylić.
Nothing is exactly as it seems, nor is it otherwise
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Edversion »

W między czasie wyskrobałem coś takiego.. Tekst opowiadający o jeszcze jednej histori z życia Garretta. Dramat w połączeniu z małą dawką humoru.

Tekst nazwałem "Prison Break" i zamiast się dowiecie dlaczego. ;)

"No to po mnie" - pomyślałem, gdy czterch osiłków prowadziło mnie do sali przesłuchań na miejskim posterunu straży miejskiej.
A miało być tak pięknie... Zamierzałem "pożyczyć" klejnoty w pobliskiej jubilerii. Wszedłem przez głowne drzwi, które o dziwo były otwarte. Gdy zobaczyłem okradzione gabloty poczułem niesamowity ból z tyłu głowy i po chwili widziałem już tylko ciemność i ciemność. Oprzytomniałem sześć godzin poźniej ale niestety w rękach straży miejskiej.
A teraz zabierali mnie na przesłuchanie. Oj, ciężko ze mną, ciężko.
Wprowadzili mnie do małej, 3x3m sali. W lewej ścianie było dość duże, prostokątne okienko. Pośrodku sali był drewniany stolik z dwoma niskimi krzesłami. Strażnik wskazał mi krzesło po drugiej stronie stołu. Posłusznie więc usiadłem. Nie chciałem wdawać się w bójki ze strażnikami w miejscu, gdzie poprostu się od nich roiło.
Długo czekałem w Sali Przesłuchań na nadejście jakiegokolwiek osobnika. Jednak po dziesięciu minutach zjawiła się już osoba, który miał mnie przesłuchać. Był to mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Oczy miał lekko znużone. Widocznie pracował w nadgodzinach. Miał długi nos, wąsy i szerokie usta. Na twarzy miał dwie blizny, które dodawały mu grozy. Jedna przecinała lewe oko i zatrzymywała się na wysokości ust. Druga była znacznie mniejsza od pierwszej. Mężczyzna miał ją na prawym policzku.
Usiadł na drugim krześle i położył na stole jakieś papiery.
- Imię i ród - odezwał się grubym głosem wciąż zerkając na papiery.
- Eee... Giertych. Imienia nie podaję, bo zapomniałem - kłamałem.
Mężczyzna zbadał mnie oczyma. Minę miał tak groźną! Już myślałem, że zaraz na mnie ryknie. Ale nie! Meżczyzna znowu spojrzał na papiery i uśmiechnął się.
- Dobrze, Garrett! Dalej uprzykrzaj sobie życie. Zobaczymy do czego dojdziesz - powiedział spokojnie a na widok mojej zdziwionej miny dodał - Myślałeś, że nie poznam najbardziej poszukiwanego złodzieja wszechczasów? - wybuchnał śmiechem.
- Dziękuję - odpowiedziałem cichu.
Mężczyzna ucichł i udał, że tego nie usłyszał.
- Dobrze. Powiedz, więc co robiłeś u jubilera - powiedział spokojnie.
- Wyszedłem z domu, skręciłem w prawą uliczkę, ominąłem rezydencję Lorda Gapetto, udałem się w stronę targu, przez ulicę...
- Zamknij się! - krzyknął staruszek - Nie pytałem cię o szczegółową mapę konwojową Miasta, tylko o to, co robiłeś u jubilera.
- Jubilera? - postanowiłem pobawić się ze staruszkiem - U którego jubilera? Tego przy Alder Street, w Day Porcie obok posiadłości Lorda Bastard, w bocznej uliczce targu czy tego w nieistniejącej już w części Starej Dzielnicy?
- Milcz!! - wrzeszczał meżczyzna - Tego przy Alder Street.
- Aaa! U Benkhardaa.
- No właśnie - ochłonął nieco staruszek - To co u niego robiłeś?
- Eee... spałem?
Mężczyzna spojrzał na mnie jak na jakiegoś wariata.
- A jak to? Nie masz pan łoża w domu?
- Nie o to chodzi. Zostałem ogłuszony.
- Ogłuszony - zdziwił się staruszek - Przez kogo??
- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - Nie widziałem napastników.
- Rozumiem. A mógłby pan opisać napastnika?
I tu nastąpiła chwila ciszy. Mężczyzna patrzył na mnie a ja na niego. Trwało to kilka sekund. W pewnej chwili staruszek zmieszał się i odezwał.
- Ekhem... no tak... Więc sądzi pan, że to nie pan okradł jubilera?
- Tak. Dokłanie - odpowiedziałem mu.
- Więc.. biorąc pod uwagę pańskie poprzednie kradzieże - i meżczyzna jednym tchem wymienił - Lord Bafford, Lord Ramirez, świętej pamięci Szeryf Truard i Karrass, katakumby Bonehoard, talizman wody z operu, talizman ziemi od bractwa Dłoni, talizman Powietrza z świątyni Młotów i Pierwszy Miejski Bank - wdech i powiedział dalej - a także spowodował pan jakieś ociemnienie i nasze Miasto zaatakowały jakieś stwory - w tej chwili widziałem jak po jego spoliczku spłyneła łza - ach... biedna Luiza, został zgwałcona przez jakieś sczuro-ludki. Ach! Więc biorąc jeszcze pod uwagę te wszystkie przedmioty, które znaleźliśmy razem z tobą...
- Standardowy ekwipunek każdego obywatela? - przerwałem mu.
- Aach!! Mam tego dość. Spędzisz w więzienu jakieś... dożywocie! - powiedział i wstał przewalajać za sobą krzesło.
Wyszedł ze sali i powiedział do strażników:
- Do Autengaardu!
Potem widziałem już tylko strażników wbiegających do sali. Jeden z nich miał w ręce dużą, drewnianą pałkę. Poczułem ogromny ból i znowu widziałem tylko ciemność!
Obudziłem się już w wilgotnej i ciemnej celi więziennej. Na ściannach powoli odpadały już kawałki brzydkiej, brązowej farby. Naprzeciw siebie widziałem ogromną kratę umieszczoną w celi.
Wstałem z niedużej drewnianej półki obsypanej cienką warstwą siana, która miała mi służyć za łoże. W jednym kącie sali zobaczyłem mały, brudny klozet. Pod jednej ze ścian stał nieduży drewniany stolik, obok którego stało jedno, małe krzesło. Na stole leżała talia kart.
Na suficie wisiała stara, metalowa lampa, która aż za bardzo przypominała mi lampy z więzienia Rozpadlin. No właśnie.. z więzienia.. Znajdowałem się w więzieniu. W więzieniu!! Zostanę tutaj do końca mojego żywota. A jestem jeszcze taki młody! Ale mój los nie jest jeszcze przesądzony. Wydostanę się z tąd. Jestem przecież Mistrzem Złodzieji. Nie w takich byłem tarapatach.
Podszedłem do kraty i wyjrzałem za nią. Po drugiej stronie krat była ogromna sala zbudowana z jasnej, żołtej cegły. Po prawej stronie była wysoka wieżyczka z jednym Młotodzierżcą. Po lewej stronie były schody na dół i do góry - jedyne wyjście z tego hallu. Salę patrolowało w kółko dwóch strażników.
Naprzeciwko mnie zauważyłem trzy inne cele. W celi po lewej stronie siedział staruszek z długą, siwą brodą i z długimi rozczochranymi włosami. Był ubrany w rozstrzępioną, zielonkawą od starości szatą. Stopy miał nagie.
W środkowej celi (tej naprzeciwko mnie) stał ogromny mięśniak z ogoloną na łyso głową i mięśniami większymi od moich ud. Był ubrany w biały podkoszulek i krótkie, czerwone spodenki sportowe.
Trzecia cela była pusta.
- Witaj, jesteś tu nowy, prawda? - usłyszałem jakiś głos po mojej lewej stronie.
Obróciłem się. W celi obok mnie stał młody mężczyzna, o krótkich blond włosach i krótkiej koziej bródce. Jego oczy były koloru niebieskiego. Nos miał krótki i bardzo ładny.
- Tak! - odpowiedziałem mu - Trafiłem tu przed chwilą.
Nie chciałem zamykać się w sobie. Aby wydostać się z tego więzienia musiałem mieć dużo kontaktów z tutejszymi.
- No nie tak przed chwilą - zaśmiał się więzień - Widziałem jak przyprowadzali cię sześć godzin temu.
- Sześć godzin? - niedowierzałem mu - Hmm.. to długo musiałem leżeć nieprzytomny - zauważyłem.
Mężczyzna uśmiechnął się. Nie wiem dlaczego, ale spodobał mi się ten człowiek. Był uprzejmy, miły i chętny do rozmowy. Mógł mi się przydać.
- Jestem Ben - odezwał się - A ciebie jak zwą?
- Mnie? Ga.. eee.. Gregory - nie chciałem ujawnić mojego imienia.
- Gregory, tak? - Ben jakby posmutniał - A już myślałem, że będzie ciekawie.
Zdziwiłem się.
- Dlaczego?
- Myślałem, że spotkam kiedyś tego Mistrza Złodzieji. Podobno naprawdę jest dobry.. ale to nieważne! Widzisz tego, który jest w sali naprzeciwko? - zmienił temat.
- Tego muskularnego, bezmózgiego barbarzyńcę? - zapytałem ironicznie.
- Tak. Nazywa się Roger Strongman, ale my go nazywamy Pudzian. Tak jakoś się przyjęło.
Przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na Pudziana robiącego na podłodze pompki. Zapytałem:
- Za co siedzi?
- Mówił, że brutalnie zamordował pięciu osobników na Skalnym Targu ale to tylko jego przechwałki. To zwykły wandal! Porozrabiał po pijanemu w jakiejś knajpie i Młoty go zgarnęły.
- A ten z brodą? - zapytałem po chwili ciszy.
- On? Jest w tym więzieniu najdłużej ze wszystkich. Jakieś dwadzieścia lat. To wariat! Mówił, że prześladują go duchy. W nocy nie da się wyspać przez jego jęki. Zgwałcił i zamordował córkę Lorda Baffora! Lord mu nie darował i wsadził do kurdla na dożywocie.
Przerwał. Myślałem, że to koniec jego opowiadania, lecz po chwili znów otworzył usta i ponownie zaczął opowiadać.
- Wiesz co? Powiem ci coś! - zaczął półgłosem - Cztery lata temu Włochaty, bo tak nazywamy brodacza, miał okazję z tąd uciec. Znikł i nikt nie wiedział jak. Stało to się dokłaniej tej samej nocy, gdy uciekł z tąd Reuben. Młotowcy poprostu nie wiedzieli co tu się dzieje. W więzieniu zapanował wielki ruch. Zakonnicy kręcili się niespokojnie i mruczyli coś pod nosem. Dzień później go odnaleziono. Stał przed głównym wejściem i walił pięśćmi w bramę. Chciał wrócić do więzienia, chociaż był na wolności. Rozumiesz? Ten koleś naprawdę jest porąbany. Mógł przecież uciec, ale tego nie zrobił.
Ben przystanął na kilka sekund. Na jego twarz był wymalowany smutek i żal. Przełknął ślinę i powiedział:
- Wiesz co oni mu zrobili? - zapytał roztrzęsionym głosem - Odcieli mu prawą rękę począwszy od łokcia i lewą dłoń. I wiesz co powiedzieli? "Nie masz zbrodni bez kary".
Dopiero teraz zauważyłem, że nie było widać u Włochatego jednej ręki a w drugiej brakowało dłoni. Ach! Ci przeklęci Młotodzierżcy! Gdybym mógł bez skrupółów wybiłbym ich wszystkich z tej planety!
Ciszę przerwał Ben.
- Powiedz, Gregory, za co siedzisz?
- Byłem złodziejem.. I to nielada jakim!! Akurat skoczyłem do jubilera, lecz pały mnie złapały! Potem przesłuchanie, wyrok i więzienie... A ty? - zaciekawiłem się życiem Bena.
- Ja? - Ben nagle spuścił głowę i wyraźnie posmutniał - Razem z najlepszymi przyjaciółmi - Teddym i moją Tizą poszedłem do pieczar na północy. Mieliśmy zamiar wydobyć kilka grudek srebra, aby potem wymienić je na pieniądze. Lecz nistąd nizowąd pojawiły się te przeklęte bełkotliwce. Rozszarpały Teddy'ego a Tiza nawdychała się ich trujących gazów. Zemdlała. Próbowałem ją jeszcze ratować. Wziąłem na ramiona i przebiegłem z nią aż do Miasta długie kilometry. Ale gdy mieszczanie nas zobaczyli ubzdurali sobie, że to ja ją zabiłem. Zdajesz sobie sprawę? Ja.. moją ukochaną. Słyszycie?! - zaczął wrzeszczeć w stronę Młotów - Jestem niewinny! Niewinny! Aaargh! - i zniknął w swojej celi.
Ach. Żal mi było tego Bena. Postanowiłem więc go już nie męczyć. Źle przyjmował rozmowę o swojej ukochanej. Zacząłem więc ją omijać.
Odszedłem od kraty w głąb celi. Położyłem się na łóżku podpierając głowę rękoma i spojrzałem na sufit. "T-To nie możliwe!" - pomyślałem. A jednak! Na suficie zobaczyłem coś, co dodało mi chęci do życia. Coś, przez co przestałem się bać o moją przyszłość. Z błogim uśmiechem na twarzy zamknąłem oczy i w mgnieniu oka zasnąłem.
Budząc się poczułem na twarzy jakiś wilgotny dotyk. Otworzyłem oczy. To był szczur! Gwałtownie wstałem i ręką odrzuciłem ssaka z mojej twarzy. Zwierzę padło na ziemię i szybko przebiegło przez kraty i wpadło do hallu. Młotodzierżcy podnieśli się z miejsca i trzymając w ręce swoje bitewne młoty zaczęli gonić gryzonia. Szczur robił dużo uników przed młotem jednak po chwili został roztrzaskany.
- Haha! Masz, w imię Budowniczego! - zawołał uradowany zakonnik.
Odezwał się Młot siedzący na wieżyczce.
- Dobra, Czesiek, a teraz biegiem do komory sprzątaczki po miotłę i zamiatamy szczątki swojego przeciwnika.
Młotodzierżca podniósł swój młot i odszedł w stronę schodów mrucząc pod nosem:
- Cholerne szczury. Same z nimi problemy. Niech je wszystkie diabły wezmą. Teraz znowu będę musiał pucować swój młot. Gdyby... - ale reszty już niedosłyszałem.
Przyznam, że akcja ze szczurem troszkę mnie rozbawiła. Ach, ci Młotowcy. Oni są jednak naprawdę powaleni na łeb. Co on chciał się popisać swoją siłą? Ale przed kim? Może przed tym osiłkiem z celi naprzeciwka. Pasują do siebie.
Ej, zaraz! Pudziana i tego brodatego starca nie ma w celi. Co się stało? Wypuścili ich? A może egzekucja? Nie, to niemożliwe!
- Gregory, śpisz? - odezwał się znajomy głos z lewej strony.
- Już nie - odpowiedziałem.
- Ech.. przegapiliśmy śniadanie. A to był odpowiedni moment, aby troszkę rozwinąć kości.
- Przegapiliśmy? To znaczy, że Młoty nas nie obudzili?
- Niestety tak. Wystarczy, że spóźnisz się piętnaście sekund to już cię nie wypuszczą - powiedział Ben.
Zastanowiłem się. Gdy większość zbrodniarzy z tego więzienia skupia sie w jednym miejscu to musi być przy nich większość straży. Strażnicy z bloków więziennych przechodzą do jadalni na czas posiłków. Zostaje najwyżej kilku do pilnowania reszty więźniów, którzy się spóźnili. To doskonały czas na próbę ucieczki. Tylko oby niezakończyła się porażką, ponieważ to by była katastrofa. Zamierzałem umrzeć w jednym kawałku.
- Hmm.. - odezwałem się do Bena - Powiedz mi, czy udało się komuś z tąd uciec?
Ben spojrzał na mnie badawczym wzrokiem lecz po chwili uśmiechnął się. Wiedział o co mi chodzi.
- Tak jak wspominałem była taka jedna osoba. Nie kto inny jak Reuben, jeden z szefów najgroźniejszych band złodziejskich w Mieście. Było to cztery lata temu. Zgadnij w jakiej celi przebywał.
- Nie mam pojęcia!
Tak naprawdę miałem pewne przypuszczenia.
- W tej, co teraz ty! Nikt nie wie jakim cudem uciekł. Żadne kamera niczego nie zarejestrowała. Poprostu znikł a razem z nim Włochaty - spojrzał na mnie po czym dodał - Nie rób sobie nadzieji. Nie uda ci się uciec. To warownia nie do przejścia.
- Skoro mu się udało to czemu mi nie? - odpowiedziałem kryjąc się w głębi celi.
Usiadłem na łóżku i oparłem się o ścianę. Właśnie wrócił Pudzian i Włochaty ze śniadania. Spoglądając na Włochatego zastanowiłem się nad jego przygodą ze śniadaniem. Jak on je? Bierze widelec w zęby i potem.. i potem.. nie to nieprawdopodobne. A może wsadza głowę na talerz i zbiera jedzenie zębami i językiem? Hmm.. ciekawe jak to robi.
Wstałem z łóżka i usiadłem z koleji na małym, drewnianym krześle. Potasowałem karty i zagrałem w Pasjansa. Co chwilę zerkałem na sufit nad łóżkiem.
Była tam dziura do wentylacji o wielkości ok. 1x1m. Niestety, wejścia do dziury uniemożliwiały cztery metalowe pręty ułożone w kratkę. Przez te pręty nie dało się wsadzić nawet głowy. Jednak najbardziej zafascynowało mnie to, że pręty były w kilku miejscach przecięte tak, że dało się je zdjąć i wejść do wentylacji. Tylko jak on to zrobił? Najprawdopodobniej jakimś pilnikiem. No tak! W budynku Młotów napewno będzie jakaś fabryka a w niej napewno palnik. Reuben skradł potajemnie palnik, potem w swojej celi zrobił dziury w tych prętach i uciekł niepozostawiając po sobie żadnego śladu.
Ucieczkę planowałem na jutrzejszy poranek. W tym więzieniu nie było żadnym znanych mi osób ani wielkich bogactw ale Ben.. Żal mi go było! Jego historia życia była taka smutna.. Został niewinnie skazany. I niepozwolę aby zmarnował sobie życie gnijąc tutaj! Uwolnię go, ponieważ mój sąd jest sprawiedliwy. Cholera, zaczynam gadać jak jakiś Budowniczy.
Dzień w więzieniu mijał bardzo powoli. Nie wiem jak długo grałem w karty, ale doczekałem się obiadu. Byłem głodny. Od szesnastu godzin nic nie jadłem.
- Zbióka - krzyczał Młot otwierając mi kratę. Weszłem do hallu przy którym zbierała się już reszta więźniów.
Ustawiliśmy się w szyk. Najpierw Młotodzierżca, dalej Pudzian, Włochaty, ja, Ben i drugi zakonnik. Ruszyliśmy. Młot poprowadził nas po schodach na dół, zeszliśmy piętro niżej, weszliśmy w korytarz, potem długą, prostą drogą doszliśmy na miejsce. Jadalnia była ogromną salą. Wszędzie dookoła były poukładane krzesła i stoły. W czterech kątach sali były wieżyczki, na których przebywali pilnujący strażnicy. Sala roiła się od więźniów. Poszłem śladami reszty więźniów z mojego bloku i usadowiliśmy się przy małym stoliku przy jednym z kątów.
Spojrzałem do drewnianej miski z jedzeniem i...
- Co to do cholery jest?! - podniosłem się z krzesła i krzyknąłem z całej siły.
W mojej misce była jakaś nieznana mi dotąd żółta zupa z kawałkami jakiegoś zgrzybiałego mięsa. Na powierzchnię zupy wyskoczyło jakieś zwierzęce nieduże oko.. Obok misji leżały dwie spleśniałe kromki chleba.
I wtedy zdałem sobie sprawę, że wszytskie ślepia są we mnie wlepione. Od razu zrobiło mi się głupio. Spuściłem głowę i powolutku usiadłem na swoim miejscu.
- Czy ty ocipiałeś? - zapytał jeden z więźniów siedzący przy naszym stoliku. Miał długie, tłuste włosy w nosie i zezowate oczy. Z przykrością się na niego patrzyło. Co za wybryk natury!! - Chcesz aby wszyscy nas znienawidzili - i po chwili wstał i powiedział do reszty więźniów - Wybaczcie mu.. On nie wie co mówi.. On ma taki uraz.. psychiczny.. tak, właśnie... - i usiadł.
Ale i tak do końca obiadu wszyscy na nas jakoś tak złowrogo patrzyli.. Nic nie przełkłem. Jak wogóle można jeść takie ochyctwo?!
Kilka chwil później powróciliśmy już do naszych cel. Nie podejmowałem już dzisiaj rozmów z więźniami. Zagrałem sobie trochę w pasjansa, potem ułożyłem zamek z kart.
Gdy nadeszła pora kolacji nie ruszyłem się z celi. Już nigdy w życiu nie chciałem widzieć tego ochyctwa na oczy.
Wcześnie położyłem się na łóżku. Jutro dzień mojej wielkiej ucieczki. Pokażę im na co mnie stać!
Miałem okropny koszmar. Stałem na środku ogromnej sali a dookoła mnie kręciły się znane mi postacie. To więźniowie, których dzisiaj widziałem w jadalni. Zaczęli się do mnie zbliżać.
- Go uwolniłeś, ale nas nie! - powiedział Włosonosy.
Podnieśli ręce do góry i powoli zaczęli zbliżać się do mojej twarzy.
- Zobacz co z nim zrobiliśmy - Pudzian wskazał palcem na sufit.
Zobaczyłem Bena powieszonego na linie za szyję. Na oczach miał związaną czarną hustę. Nie ruszał się!
- Ciebie czeka to samo - powiedział Włochaty.
Więźniowie zaczęli niebezpiecznie się do mnie zbliżać.
- Giń! Giń! Giń! - powtarzali.
Poczułem, że co mnie chwyta od tyłu za szyję i wtedy.. się obudziłem. Leżałem na podłodze. Miałem strasznie spoconą szatę.
Dookoła sadowiła się nieprzenikniona ciemność. Bałem się. Coś się tutaj stało. Coś strasznego. Tylko co to było.
Nagle nastał jęk tak przerażający, że bałem się ruszyć.. że bałem się nawet podnieść wzrok.
- Niee - usłyszałem znajomy mi głos.
Cisza, i po chwili ponownie te przerażające lęki.
- Proszę, błagam. Zostaw mnie! Nieee...
Dalej już nic nie słyszałem. Lampy ponowne się zaświeciły. Wstałem i podszedłem do kraty.
- Co się stało? - usłyszałem obok głos Bena.
- Nie wiem - odpowiedziałem mu - Ale to brzmiało przerażająco.
Do halu wbiegli młotodzierżcy. Chwilę rozglądali się po celach i po chwili wbiegli do włochatego gwałciciela.
- Nie żyje - usłyszałem głos.
Zakonnicy zaczęli wychodzić z celi. Dwóch ostatnich nieśli ciało Włochatego.
- On nie żyje - powiedział przerażony Ben - Co mu się stało?
- Wydaje mi się, że siostra Lorda Bafforda odwiedziła naszego przyjaciela.
Ben zrobił okrągłe oczy spoglądając to na mnie to na celę Włochatego.
- Myślisz, że wzięły w tym udział siły nadprzyrodzone? - zapytał.
- Tak.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Gdy Ben odwrócił się i już zamierzał wracać do łóżka zatrzymałem go.
- O co chodzi? - zapytał.
- Czy chciałbyś ze mną uciec z tego więzienia?
- CO?!
- Pytałem, czy chciałbyś...
- Wiem o co pytałeś..
- Więc, jak?
- Nie rób sobie nadzieji. Z tego więzienia nie da się uciec.
- A co było z Reuben? On uciekł.
- Ale on to zawodowy złodziej a ty...
Akurat w tej chwili przechodził obok mojej celi pewien młotodzierżca. Powoli wyciągnąłem rękę i chwyciłem sztylet, który wisiał u jego boku. Zakonnik niczego nie zauważył, ani nieczego nie poczuł. Ben zrobił okrągłe oczy.
- Co?! Myślałeś, że jestem podrzędnym kieszonkowcem?? - zapytałem.
- Ja, eee...
- Nie mart się. Wyciągnę cię stąd. Poczekaj tylko do jutra. Pamiętaj - nie idź jutro na śniadanie!
I zniknąłem w mroku celi. Obudziłem się wczesnym rankiem, gdy wszyscy jeszcze spali. Leżałem na niewygodnym łóżku i wspominałem dawne czasy kiedy to się było początkującym złodziejem. Później stawałem się coraz bardziej znanym włamywaczem aż w końcu byłem przestrachem bogaczy i Straży Miejskiej. Zostałem Mistrzem Złodzieji.
Gdy usłyszałem głosy strażników wołających na śniadanie nawet się nie ruszyłem. Leżałem na łożu czekając aż wszyscy wyjdą z halu. Wtedy podniosłem się z łóżka, krzesło położyłem na łożu i wtedy spokojnie dosięgłem kraty. Sztyletem Młotodzierżcy podważyłem kratę i wszedłem do szybu wentylacyjnego. Udałem się na lewo i doszedłem do kraty Bena. Ani drgnęła.
- Śpisz? - zapytałem.
- Nie... Szybko wydostań mnie z tąd.
- Muszę coś znaleźć aby przeciąć tę kratę.
- Pospiesz się, bo zaraz śniadanie się skończy.
Zacząłem czołgać się i zaglądać przez coraz to nowe kraty. Widziałem puste cele więźniów, kaplicę, bibliotekę, siedziby strażników, siedziby kapłanów, jakiś stary magazyn i maszynownie.. No właśnie. Może coś tutaj znajdę? Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nikogo nie było. Lekko popchnąłem kratę i ta z dźwięcznym hukiem uderzyła o posadzkę. Widocznie tylko kraty u więźniów są mocno przybite a gdzie indziej nie. Zeszłem na dół i rozejrzałem się po tutejszych narzędziach.
Leżały tutaj różne figurki, grudki, odlewnie, mise z gorącą lawą i na jednej półce jakieś przyrządy, których nieznałem. Postanowiłem je przetestować. Pierwszy wydalał jakąś lepiącą substancje.. chyba klej. Ten niestety by się nie przydał. Sprawdziłem drugi. Ten po naciśnięcziu takiego małego czerwonego guziczka odśpiewywał piosenję "Jingle Bells". "Hmm.. Raczej nie.." - pomyślałem. Sprawdziłem trzecie urządzenie. Po naciśnięciu spustu wylatywał z niego niebieskawo-pomarańczowy płomień. W mig stąpił metalową półkę. Tak.. to by się przydało.
Wskoczyłem do szybu i taką samą drogą powróciłem do kraty Bena.
- Odsuń się. Zaraz ci pokażę jak się załatwia takie problemy po mojemu.
Naciskając spust gorący płomień zaczął wydobywać się z lufy. Po kilku minutach stopił kraty i teraz Ben spokojnie mógł wejść do szybu.
- Dobra. Co teraz? - zapytał.
- Zadaniem tego szybu było dostarczanie powietrza. Napewno musi on prowadzić gdzieś na powierzchnię.
- Dobrze, ale jak to sprawdzić?
Zamoczyłem palca w buzi i wyciągnąłem go do góry.
- Eee.. co robisz? - zapytał niepewnym głosem Ben.
- Ze strony, od której dobiega powietrze mój kciuk będzie suchy. A z drugiej strony dalej będzie mokry. O widzisz. Tędy!
Dzięki mojej sztuczce poczęliśmy się kierować w stronę wolności. Ominęliśmy wiele skrzyżowań i zakrętów. Droga strasznie się ciągnęła. Co chwilę musiliśmy powtarzać moją sztuczkę z mokrym kciukiem.
- Już blisko. Czujesz, coraz bardziej wieje - mówił Ben.
- Wiem - odpowiedziałem mu, gdy wchodziliśmy w jakieś ciemne miejsce szybu.
I nawet nie zauważyliśmy kiedy zaczęliśmy spadać w dół. Krzyczęliśmy z całej sił. Ach.. adrenalina podskoczyła, niema co. Już myślałem, że rozbijemy się i skończy się nasz niemiły żywot. Jednak tak się nie wydarzyło. W pewnym momencie przestaliśmy się uderzać o ściany szybu i wpadliśmy w wodę. Z początku nie ogarniałem co się dzieje. Dopiero po pewnej chwili zauważyłem, że zatapiam się coraz bardziej. Popłynąłem więc w stronę światła i tak właśnie osiągnąłem wolność! Wydobyłem się na powierzchnię fosy, otaczającej więzienie. Zaraz za mną uczynił to Ben i zaczęliśmy kierować się ku brzegu.
Słońce powoli wynurzało się zza lasu. Na niebie widniały małe, bielutkie chmurki. Woda była lodowata, więc gdy wydobyliśmy się na powierzchnię poczuliśmy ulgę.
- WOLNOŚĆ!! - wykrzykiwał Ben i nawet nie zauważył, gdy jego wybawca zniknął mu z pola widzenia - Kim ty do licha jesteś! - wykrzknął.
- A jak myslisz?! - usłyszał głos wydobywający się z mroku lasu.
Wstając z zimnego piasku powiedział cichutko do siebie:
- Miło było cię poznać, Garrett!

I jak? :)
Ostatnio zmieniony 03 września 2007, 16:47 przez Edversion, łącznie zmieniany 2 razy.
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Edversion pisze:Tekst nazwałem "Prison Break" i zamiast się dowiecie dlaczego?
Coś tu chyba nie tak... ;)
Edversion pisze:który miał mnie przesłuchać.
Osobnik, osoba która miała. - Wg mnie poprawniejsza forma.
Edversion pisze:pięćdziesięciulat
Winien być odstęp.
Edversion pisze:Nos miał długi, wąski, usta.
Ale co miał w końcu. Długi nos i wąski? Czy może miały być wąskie usta. A może wąski jako zarost? Pierwsze logiczne skojarzenie osoby czytającej - facet miał długi i wąski nos oraz usta... Potem powrót do wiersza i zastanowienie nad sensem zdania. Popraw to. Ale usta to każdy chyba ma, nie? ;P
Edversion pisze:- Dziękuję - odpowiedziałem cichu.
Coś tu nie pasuje.
Edversion pisze:operu
:P
Edversion pisze:Złodzieji
Tak na przyszłość od razu. Nie ma i długiego i krótkiego. Jest "jot" i "i". A powinno być "złodziei".
Edversion pisze:z tąd
Stąd.
Edversion pisze:Na jego twarz był wymalowany smutek i żal.
Twarz - y. ;)
Edversion pisze:przełkłem.
Edversion pisze:ochyctwo
:P

Za te błędy przepraszam, bo to zwykłe przyczepianie się. Maveral może sie wypowiedzieć jako profesjonalista, tudzież Caer, a ja wypowiem sie jako zwykły czytelnik.
Jak dla mnie to było zajebiste. Z tym Pudzianem niezłe. :)) Akcja ze sztyletem mi się podobała i koniec też. Ogólnie jestem bardzo pozytywnie usatysfakcjonowany, bo czytając to nie traciłem czasu - czerpałem przyjemność.
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Edversion »

Na początku chciałem Ci podziękować, Black_Fox za słowa otuchy, które doprowadziły do chęci do dalszej pracy. ;) Niespodziewałem się, że może ten tekst się komuś spodobać.

Przechodząc pierwsze strony tematu, zauważyłem, że kilka tekstów opowiadało o śmierci Garretta. Przedstawię wam więc mój tekst, który opowiada, jak to wyglądało według mnie ;) :

"Srebrno włosy staruszek spokojnie wylegiwał się w swoim fotelu. Dochodziła już pora popołudniowej drzemki i staruszek wydawał się bardzo zmęczony.
- Arturze... - odezwał się zachrypłym głosem i głośno zakaslał.
- Tak jest! - w drzwiach ukazał się szczupły, wysoki mężczyzna o śnieżno białych włosach i dokładnie ogolonej brodzie - Herbata już zaparzona, za chwilę przyniosę.
Staruszek podniósł głowę i spojrzał na ścianę z powywieszonymi trofeami. Nad komikniem wisiał ogromny, przyciemniany miecz - pamiątka po Konstantynie, który okazał się tak naprawdę bogiem Pogan - Szachrajem. Na kominku leżał zaś srebrny, miejscami zerdzewiały metalowy pojemniczek, z czarnym popiołem wewnątrz. Srebrny pojemniczek wyglądał brzydko na tle bogato udekorowanego saloniku, ale takiej pamiątki staruszek by się nie pozbył. Była to bowiem pamiątka po Karrasie, przywódcy Mechanistów oraz nietrwającej długo Erze Metalu.
W salonie znalazło by się jeszcze wiele więcej pamiątek, gdyby staruszek nie musiał ich powysprzedawać, aby zarobić trochę pieniędzy. Możnabybyło podziwiać tam berło Lorda Baffora, srebrny pogrzebacz Ramireza, Wazę i Branzoletę Lorda Rundalla, rzeźbę Oko, medaliony Opiekunów, dłuto Budowniczego, pierwszy młot i wiele, wiele innych kosztowności, które zostały zdobyte drogą przestępstwa. Tak moi mili, ów starzec, co teraz wylegiwał się w fotelu, był kiedyś złodziejem. I to nie byle jakim! Był Mistrzem nad Mistrzami, postrachem bogaczy, przekleństwem strażników miejskich ale był nazywany poprostu Mistrzem Złodziei.
Akurat w tym momencie wszedł do pokoju Artur - długoletni, lojalny służący staruszka. W ręce niósł tacę z filiżanką herbaty, cukrem i łyżeczką.
- Oto pańska herbata - odezwał się służący.
- Dziękuję. Połóż tutaj - odopowiedział mu staruszek.
Służący postawił tacę i odszedł. Staruszek powoli podniósł łyżeczkę, nabrał cukru, wsypał do filiżanki i pomieszał.
Tak, tamte czasy wspominał bardzo dobrze. Były to jego najlepsze lata, pełne przygód, przeróżnych, tajemniczych histori i okazji do ratowania świata. Ach.. gdyby mógł toby ciągle przyjmował złodziejskie zlecenia, jednak jego zdrowie mu na to nie pozwalało. Jego ciało było w wielu miejscach poparzone przez lawę, ogniste strzały czy pociski żywiołaków. Chorował także na zapalenie płóc. Kilkokrotnie został otruty przez trujące gazy bełkotliwców i nieświeże powietrze z katakumb i licznych, podziemnych, nieodwiedzanych miejsc. Jego lewą rękę przecinały liczne rany, przez co po jakimś czasie nie mógł już jej używać. Ach.. gdyby wtedy uważał co robi być może jeszcze dziś wkradał by się do ulicznych domost i kradł te złoto, srebro i takie tam różne.. Ach.. przyjemnie jest powspominać te stare dzieje..
Podniósł filiżankę do ust i powoli herbata zaczęła mu się wlewać do ust. Wtedy to usłyszał. Najpierw trzask zbitej szyby, a potem takie syczenie. "Sssss..." - coś się nie wiadomo skąd ulaniało. Staruszek powoli, poderwał się z krzesła, porządny wdech, aby zaczerpnąć powietrza i zdobyć trochę energi do ucieczki.. i to był błąd.
W powietrzu ulatywał trujący gaz, który błyskawicznie obezwładnił ciało staruszka. Złodziej padł na ziemię jak długi. Nie mógł się wogóle poruszyć.
Usłyszał kroki dwojga ludzi. Po chwili do salonu wdarli się dwaj zakapturzeni osobnicy.
- Jesteś pewien, czy to on? - zapytał jakaś młoda zakapturzona dziewczyna w wieku może dwudziestu lat.
- Tak! Takiego osobnika nigdy nie zapomnę. To ja go znalazłem, wtedy na ulicy - odpowiedział mu drugi.
- Acha.
- Widzisz, Garrett, bardzo głupio to wyszło. Musieliśmy to zrobić! Stałeś się stary i leniwy. Do niczego już byś się nam nie przydał. Naprawdę, bardzo mi przykro - podniósł rękę a wtedy opadł mu rękaw i na jednym z palców ukazał się oczom staruszka biały sygnet z wyrytym znakiem 'dziórki od klucza' na żółtym tle - Pewnie zapytasz, dlaczego w tak brutalny sposób. Widzisz, wiedzieliśmy, że się niepozwolisz samodzielnie wydalić ze świata istot żyjących. To tylko by cię ostrzegło i uciekł byś gdzieś daleko przed nami. Musieliśmy cię szybko wyeliminować. Pozatym Bractwo Dłoni potrafi już czytać w myślach, więc..
Lecz reszty słów staruszek już nie słyszał. Widział tylko ciemność.. i ciemność.."
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Tekst ok..., ale, ehhh te ale... ;)
W pierwszym zdaniu masz już powtórzenie. ;)
Dalej z tym Mistrzem Złodziei wyszło masło maślane. ;)
"Srebrnowłosy" pisze się łącznie/razem. Bo samo "srebrno" to odcień koloru... tak mi się wydaje... ;) Ale np. już "czerwono czarny" (błąd) napiszemy "czerwono-czarny". Tak na przyszłość. ;)
Posprzedawać, nie poWYsprzedawać. To samo tyczy się "powywieszonymi" - powinno być powywieSZAnymi. Takie drobnostki, ale ja mam świra na punkcie ortografii, jednak sam robie błędy. ;)

Masz tam jeszcze błędy, ale dam Ci spokój. A jeśli chcesz radę, to dam Ci dwie od serca - CZYTAJ, CZYTAJ, CZYTAJ, nie ważne co, ważne abyś czytał. Najlepiej fantastykę. Druga rada, to JEŚLI chcesz osiągnąć sukces w pisarstwie, też prosta... PISZ, PISZ, PISZ... ;) Wyrobisz w końcu sobie własny styl.

Pozdro. Czekam na więcej, ale coś w stylu tego więzienia, bo tematyka Thiefa mnie inspiruje też, moje opowiadanka są na poprzednich stronach. (Jeśli nie widziałeś) I jak widać do pici mi idzie pisanie, wiec zostałem przy czytaniu. :)
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
Edversion
Arcykapłan
Posty: 1405
Rejestracja: 21 sierpnia 2006, 10:19
Lokalizacja: Zabrze

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Edversion »

moje opowiadanka są na poprzednich stronach. (Jeśli nie widziałeś) I jak widać do pici mi idzie pisanie, wiec zostałem przy czytaniu.
Co ty gadasz?! Opowieść o Garrettcie jako chłopaku (ta z Lee'm, Issytem i tym ostatnim) była niesamowita! Czytało się ją naprawdę przyjemnie. Żeby Cię ocenić musiałbym użyć słów Keepera: "Masz talen, chłopcze!" - Nic dodać. Nic ująć. :ok

Poza tym:
Tajemnica, cisza i cienie – to moja praca,
Nie powstydzi się ona żadnego bogacza,
Bo zyski daje, ale i bierze,
Zawżdy przywraca w dość znacznej mierze,
Jednak nie dzierżę jej dla pieniędzy,
Lecz aby pogrążyć bogaczy w nędzy.
Wierszyk ciekawy. Podoba mi się bardzo. Taki Thiefowy, króki wierszyk. ;)
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Na lajcie go napisałem, wiesz nudy, włączony Winamp, kartka papieru wyrwana z zeszytu i ołóweczek. :)
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Henry
Arcykapłan
Posty: 1420
Rejestracja: 10 października 2003, 22:15
Lokalizacja: Piła

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Henry »

Edversion, twórz, ale korzystaj z Worda, za dużo popełniasz błędów ortograficznych, o stylistycznych nie będe się wypowiadał, zbyt dawno byłem w szkole, ale poczytać można.
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: Mój projekt też :)

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Domyślam się... ale wolę się upewnić. Czy ten wątek służy wyłącznie do zamieszczania prac powiązanych/inspirowanych Thiefem, czy też do wszystkich innych?
Obrazek
Awatar użytkownika
marecki
Kurszok
Posty: 635
Rejestracja: 13 września 2005, 15:59
Lokalizacja: Wólka Kozodawska

Re: Mój projekt też :)

Post autor: marecki »

SPIDIvonMARDER pisze:Czy ten wątek służy wyłącznie do zamieszczania prac powiązanych/inspirowanych Thiefem, czy też do wszystkich innych?
Wydaje mi się, że możesz zamieścić tutaj, co tylko zechcesz. Jeżeli tylko nie są to treści gorszące, to bana raczej nie dostaniesz. ;)
Nothing is exactly as it seems, nor is it otherwise
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Długi czas nic nie pisałem, aż tu nagle ni z gruchy ni z pietruchy coś mnie tknęło i...
Zresztą sami zobaczcie.
Krytyka i komentarze jak najbardziej mile widziane.


Orkowie. Odkąd zaczęła się wojna są
coraz zuchwalsi. Napadają na
karawany, obozy myśliwych,
a czasami nawet mniejsze wsie.
Na szczęście dosyć się nasłuchałem
o tych potworach od Maracha. Z
wiedza którą mi przekazał będę mógł
przetrwać w dzisiejszym świecie.
Okrutnym i zimnym.

- Korin Vesen


Rozdział I
Łzy i krew.


Las dziś był zupełnie cichy, nie było pohukiwania puszczyka, ani szelestu w krzakach, nie pękła żadna gałązka. Gwiazdy migotały nad koroną drzew. Jakby cały bór był pogrążony w żałobie po stracie swojego pasterza. Ognisko już dogasało, ale on się tym nie przejmował. Myślał o swoim mentorze i dzisiejszych wydarzeniach. Głupi bełt, pomyślał. Ork trafił prosto w serce. Marach nie miał szans.
- A mówiłem, żeby założył kolczugę! Może to coś by jeszcze dało… Psia krew! - Korin zaklął pod nosem. Był wściekły, czuł narastający w nim gniew. Marach był dla niego jak ojciec, jak przyjaciel, jak jego druga dusza. Pomimo tych wszystkich przykrych wydarzeń łowca nie załamał się, był silny. Wiedział, że nic nie może zrobić w sprawie swojego mentora. Postanowił, że o świcie wyruszy dokończyć swoją misję, a później uda się gdzie go nogi poniosą, jak najdalej stąd. Chciał zapomnieć.
Pociągnął jeszcze raz z fajki i posłał siwe kółko dymu nad ognisko. Potem ułożył się przy nim, plecami skierowanymi w stronę ognia. Był wyczerpany, przez chwilę jeszcze słyszał trzaskanie drew w ogniu, a później… później już nie słyszał nic.
Później był sen.

***
- Nieźle, całkiem nieźle Korin – rzekł nauczyciel z uznaniem. – Pamiętaj, nogi wparte mocno w ziemię. Stań bokiem, wtedy ciało nie będzie Ci przeszkadzać w napinaniu cięciwy. Ramiona na tej samej wysokości. Wstrzymaj oddech i strzelaj.
- Powtarzasz mi to setny raz! – odparł Korin z pretensją w głosie. Po czym wypuścił kolejną strzałę trafiając w poprzednią, wbitą jakieś czterysta stóp dalej w drzewo. – Mam dobrą pamięć Marach, nie powtarzaj mi tego więcej.
- A kto Ci to powie jak zginę? – zagadnął mistrz.
- Nie mów tak… Nie wyobrażam sobie Twojej śmierci – rzucił całkiem poważnie uczeń.
- Ha! To Ci dopiero! A jak sobie wyobrażasz tych co wyruszyli na wojnę z orkami? Myślisz, że bezpiecznie wrócą do domów, żon i dzieci? I tu się mylisz – wyrecytował ironicznie mentor, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- O czym Ty mówisz? – Korin oparł się na łuku. - Wojna daleko. Tu jest kraniec świata, poza tym jesteśmy na wyżynach, w górach. Nic nam nie grozi.
- Jeśli coś Ci zagraża to nigdy tego nie będziesz wiedział.
- Czy ty chcesz mi coś powiedzieć Marach? – spytał młodzieniec lekko przekrzywiając głowę.
- Widziałem orków nie dalej niż dwa dni temu, tu u nas, w górach – powiedział Marach już bez uśmiechu, teraz dla odmiany był niesamowicie poważny.
- Orków?! – zapytał młodzieniec z niedowierzaniem. Co robią orkowie tu w Górach Sodden?
- Podejrzewam, że przybyli z Ramaranu, z południa. Myślę, że chcą uderzyć na las Teneryjski. – szybko powiedział mężczyzna i ciągnął dalej. – Widziałem co prawda tylko dwóch, zwiadowców. Ale gdzieś w pobliżu musi być większy oddział. Pewnie ukryli się w dolinie Erga.
- Zaraz… nic mi tu nie pasuje – pokręcił głową Korin. – W dolinie Erga? – ciągnął gestykulując nerwowo. – A poza tym. Po co orkowie mieliby atakować las Teneryjski, to siedziba driad, nie ma tam nic co mogłoby ich interesować – zakończył kwestię uśmiechem.
- Wręcz przeciwnie! – odparł mistrz. Orkowie nie są zbyt rozumnymi istotami, myślę, że kieruje nimi ktoś jeszcze, to musi być ktoś z wewnątrz – powiedział zawadiacko Marach. – I ten ktoś nieźle kombinuje. Driady są neutralne, nie opowiadają się po niczyjej stronie, zamknęły się w lesie jakby to był inny świat. Orkowie żeby się dostać do Funary, królewskiego miasta muszą się najpierw przebić przez las Teneryjski. Nie będzie to łatwe zadanie, chyba, że mają z góry przygotowany jakiś plan. Ty Korinie, nabyłeś swoje umiejętności łucznicze przez praktykę i dyscyplinę, trafiasz śliwkę z odległości czterystu stóp z zamkniętymi oczami. Driady bowiem z taką zdolnością się rodzą – rzekł z przekonaniem nauczyciel.
Korin przez chwilę patrzył na słońce przygotowujące się do zachodu. Później jego uwagę przykuła barwna sójka siedząca na drzewie. Spojrzał na Maracha.
- Co możemy zrobić? – zapytał młody łucznik godząc przenikliwymi oczami w swojego przyjaciela.
- Ostrzec driady, wyruszamy jutro, przed świtem – odparł mistrz swoim chrapliwym basowym głosem. – Ale teraz kontynuujmy naukę.

***

Wiewiórka przeskoczyła z gałęzi na sąsiednie drzewo, po czym pomknęła w stronę swojej nory. Barwna sójka odleciała w las. Słońce już stało nisko. Zmierzchało.

***

Korin poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu, to był Marach.
- Wstawaj, już czas – powiadomił mistrz. – Wyruszamy za godzinę, posil się i weź tylko lekki ekwipunek, idziemy ze zwiadem, nie w bój – rozkazał Marach.
Korin natychmiast wstał i wyszedł z jaskini. Podszedł do ogniska i pochłonął kawał jeleniny z rożna, którą upolował kilka dni wstecz. Zagryzł pajdą lekko już czerstwego chleba i zapił górską wodą ze skórzanego bukłaka. Wrócił do jaskini i zastał tam Maracha pakującego swoją torbę.
- Nie włożysz kolczugi? – spytał pretensjonalnie Korin.
- Tylko lekki ekwipunek – odparł z naciskiem nauczyciel. – Szybkość teraz jest naszym przyjacielem, nie siła. Ten skórzany pancerz – mentor poprawił klamry na klatce – zapewni mi wystarczającą ochronę.
- Oby – odparł młodzieniec, po czym podszedł do własnego kufra i zaczął przygotowywać się do wymarszu.
Dwuosobowy zwiad wyruszył nie dłużej niż kwadrans później. Korin biegł za Marachem, lekkim truchtem, co jakiś czas przyśpieszając. Podążali wygodną ścieżką wśród drzew co jakiś czas mijając jakieś leśne źródło, lub potok. Niebawem dotarli nad brzeg Naramii. Marach wiedział, że robi się coraz goręcej. Byli w pobliżu doliny Erga.
Erg był trollem. I to nie byle jakim, bo jaskiniowym. Legenda głosi, że całe dnie spędzał pod ziemią, w swojej zatęchłej pieczarze, jednak nocą wychodził i napadał na podróżne karawany z Funary i innych dużych miast podróżujące do kopalni i miasta krasnoludów. Pewnego dnia podróżujący tymi stronami wojownik, niejaki Arateon na prośbę ludzi pozbył się trolla. Zmusił go do wyjścia z pieczary na zewnątrz o wschodzie słońca, troll został przemieniony w kamień, a ludność uwolniona od potwora. Arateon był błędnym rycerzem, walczył dla idei, nie za pieniądze. Poprosił ludności tylko o ciepłą strawę i nocleg.
- Wejdźmy na te skałki – powiedział Marach. – Sprawdzimy czy orkowie naprawdę mają swój obóz w tej dolinie.
Kampania przyjaciół, zwinnie jak kozice weszła na strome wzgórze i podkradła się na skraj zbocza prowadzącego do doliny.
Na dole było około trzystu orków. Dziesiątki namiotów polowych i tyle samo płonących ognisk. Do tego wiele powalonych drzew orkowymi siekierami. Zapewne na opał. Po lewej stronie Korin dostrzegł legendarnego trolla, stał nieruchomo, zamieniony w kamień. Mierzył jakieś dziesięć stóp! Za nim można było dostrzec wejście do jego pieczary.
- Ha! Mówiłem, że tu się ukryli, psia ich mać! To dobre strategicznie miejsce na obóz wojenny – wycedził przez zęby Marach. – Jednak orkowie sami by na to nie wpadli… Za tym musi stać ktoś jeszcze.
- Chodźmy stąd, nie podoba mi się to miejsce – powiedział Korin.
Zbiegli ze wzgórza niczym wiatr.
I wtedy się zaczęło.
Przed nimi stało dwudziestu orków, patrol. Korin nic nie powiedział, na nic nie czekał, jego łuk już był w ręce. Błyskawicznym ruchem porwał strzałę z kołczana i nałożył na cięciwę. Jeden z orków zadął w róg. Strzała już zmierzała w jego kierunku, młody strzelec trafił potwora w oko, granie rogu momentalnie się urwało, a wraz z nim jego echo.
Reszta orków złapała za broń i zaczęła biec w kierunku dwuosobowej drużyny. Marach zdążył zdjąć trzech, Korin czterech. Mistrz dobył swojego długiego miecza, Korin odrzucił łuk na ziemię i wyciągnął swój ciężki kordelas. Orkowie ich otoczyli ciasnym pierścieniem. Sycząc i warcząc przyglądali się nieznajomym pewni swojego zwycięstwa. Jednak byli zbyt pewni. Stali przeciwko Marachowi i Korinowi, dwóm wspaniałym łowcom z gór Sodden.
Przyjaciele przywarli do siebie plecami i wyciągnęli ostrza w kierunku wrogów. Orków zostało jeszcze około tuzina. Jeden natarł na menora silnym cięciem z nad głowy. Za silnym. Nie spodziewał się uniku w bok i jego ostrza na swojej twarzy. Ziemia została splamiona czarną krwią. Orkowie popatrzyli na siebie głupio. Marach już nie pozwolił im podejść, to on na nich natarł. Zaatakował leniwie, oszczędnym ciosem pozbawił jednego z orków ręki, a później dokończył potężnym pchnięciem. Następny się zamachnął od boku, mistrz sparował z gracją atak świetną paradą i kontratakował od dołu wbijając ostrze w brzuch. Korin z drugiej strony jak gdyby tańczył w furii wywijając swoim kordelasem. Trafił w połpiruecie końcem ostrza w tętnice szyjną. Drugiego przebił na wylot, następny oberwał w twarz. Młody łowca pociągnął mu ostrzem od czoła po brodę i dokończył potężnym kopniakiem w brzuch. Mentor bronił się przed dwoma napastnikami. Jednego skrócił o głowę szerokim cięciem z boku. Drugi machnął na ślepo swoją szablą w kierunku Maracha, nisko. Trafił w udo. Mistrz zasyczał. Ork wpadł w szał bojowy, odrzucił broń na ziemię i zaczął go dusić wymawiając przy tym jakieś słowa w swoim plugawym języku. Młody uczeń zauważył, że jego druh jest w niebezpieczeństwie i natychmiast doskoczył do wroga, podniósł jego broń i tnąc od góry odrąbał mu ramię. Dokończył uderzeniem w czaszkę głowicą pałasza. Orkowie zaczęli uciekać w panice przed gniewem zwiadowców. Korin zgrabnie i szybko podrzucił stopą łuk z ziemi, złapał go w locie, szarpnął strzałę z kołczana i prawie nie celując posłał ją w plecy orka. Reszta uciekła.
Marach podszedł do przyjaciela i położył dłoń na jego ramieniu. Korin zrobił tak samo.
- Jestem z ciebie dumny – powiedział nauczyciel.
- Dziękuję ci za wszystko – odrzekł młodzieniec mocniej ściskając dłoń na jego ramieniu. – Za trening, wiedzę, cierpliwość, za… uczucia, za wszystko – młodzieniec podziękował, zrobił to pierwszy raz, pierwszy i ostatni.
W tej chwili stało się coś okropnego, coś co związało języki, skrępowało członki. Czas jakby się zatrzymał. Marach coś jakby burknął, zajęczał, zabulgotał. Patrzył na Korina swoimi stalowymi, szarymi oczami. I… uśmiechał się.
- Żegnaj synu – powiedział powoli mentor.
Marach osunął się na ziemię, uczeń zauważył bełt wbity w jego plecy. Głęboko. Doszedł do serca. Zareagował od razu, sięgnął nad ramię do kołczana, napiął łuk i rozejrzał się. Zauważył w oddali orka, wielkiego orka trzymającego olbrzymią kuszę i parszywie uśmiechającego się. Wypuścił strzałę, nawet nie patrzył czy trafił. Wiedział, że strzała przybiła potwora głową do drzewa. Patrzył na ciało swojego mistrza. Za sobą usłyszał granie orkowych rogów. Wiedział, że musi uciekać. Pewnym ruchem ręki zerwał wilczy kieł który jego nauczyciel nosił na szyi na rzemyku. Włożył go szybkim ruchem do kieszeni. Kordelas schował do pochwy, a miecz Maracha wziął w rękę. Pochylił się nad ciałem i wolnym ruchem dłoni zamknął powieki i oczy wpatrzone w wysokie drzewa i niebo. Już słyszał kroki orków. Zaczął uciekać.
Biegł, biegł przez las. Biegł jak wiatr… po prostu biegł. Uciekał... jak wtedy, kiedy zamordowano jego rodziców.
Korin się potknął, upadł i zwymiotował. Słyszał w głowie jego słowa „Żegnaj synu”… Szumiało i buczało. Widział krew, czuł łzy spływające po jego licach… Łzy i krew… Łzy i krew… Krew orków, krew Maracha. Widział jego szare oczy i słyszał w głowie te słowa, ciągle te słowa… „Żegnaj synu…”. Nie! Nie! Nieeee!

***

Korin obudził się zlany potem.
Słońce już stało wysoko. Czas na wymarsz, ale po tym śnie Korin zapragnął czegoś jeszcze.
Zemsty.


Driady. Nikt tak naprawdę nie wie
skąd przybyły. Jedni mówią dzieci drzew,
drudzy, że to wybryk natury, a jeszcze inni
wymyślają bujdy o pomieszaniu elfów
z krasnoludami. Grassmatsh, tak zwykły
same siebie nazywać, we wspólnej mowie
znaczy to mniej więcej ludzie lasu, albo
ludzie drzew. Żaden mężczyzna nie wrócił
z lasów Teneryjskich. A orkowie i gobliny
nie mogą się zbliżyć na odległość trzech mil.
Leśny lud zjednał sobie żyjące tam
stworzenia i zwierzęta tworząc istną twierdzę.
Można by rzec, że w ścianie lasu stoją wrota.
Driady czuwają. To ich dom.

- Korin Vesen


Rozdział II
Wilczy kieł.


Korin pochylił się nad potokiem w celu ugaszenia pragnienia. Od tego całego marszu język mu skołowaciał. Przykucnął, zaczerpnął kilka łyków. Woda była zimna i krzepiąca. Poprawił cholewę buta i żwawym krokiem ruszył dalej.
Młody łowca miał nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Był dość wysoki, smukły. Nosił długie, czarne jak heban włosy, sięgające za ramiona, utrzymywał je w szyku zawiązując opaskę na czole. Bystre, koloru morskiej wody oczy obserwowały dokładnie otoczenie. Nos miał smukły, normalnej, ludzkiej długości. Usta lekko nadąsane i wyschnięte od wiatru. Twarz miał okoloną kilkudniowym zarostem.
Poruszał się zwinnie, gibko, z gracją kota, ale też pewnie i dumnie. Zazwyczaj wkładał na siebie czarną koszulę, wiązaną na ramionach z wcięciem pod szyją. Na to narzucał swoją wytartą skórzaną zbroję, nabijaną ćwiekami w różnych, zwykle witalnych częściach ciała. Na plecy nakładał swój wierny cisowy łuk i kołczan pełen strzał. Kordelas wisiał przypasany z lewej strony, długi miecz Maracha włożył za pas od strony swojej prawicy.
Korin wychował się w małej wiosce na zachód od gór Sodden. Pewnego dnia na wioskę napadła oszalała banda wygłodniałej watahy. Gobliny. Jego ojciec zginął tuż przy bramie, dzielnie broniąc wątłych umocnień palisady. Korin ukrył się pod łóżkiem, a później uciekł w las. Po długim biegu z wycieńczenia potknął się i stracił przytomność. I wtedy odnalazł go Marach. Miał szczęście, stary myśliwy polował na niezwykle upierdliwego grubego zwierza, który mu umknął daleko od jego jaskini. Marach był jego nauczycielem odkąd pamiętał. U swojego nowego opiekuna spędził całe osiem długich lat, znalazł w nim drugiego ojca.
Marach uczył go wszystkiego. Szermierki, strzelania z łuku, polowania. Ale także współżycia z naturą, czytania, pisania i znajomości ziół. A nawet jak zachowywać się podczas zawieruchy w boju. Tak, stary wyga był niegdyś wojownikiem walczącym o Bertan. Później osiadł na stałe w swojej spokojnej jaskini pod górami Sodden. Tam miał wszystko czego potrzebował do życia. Pożywienie, wodę, schronienie. Ale przede wszystkim – ciszę i spokój.
Korin westchnął głęboko i wydobył z kieszeni naszyjnik swojego mistrza. Olbrzymi, największy jaki widział wilczy kieł, zawieszony na czarnym rzemieniu. Zawiązał go na swojej szyi i ukrył pod kubrakiem. Podniósł głowę, rozejrzał się. Zaczął biec widząc, że las się kończy.
Wypadł na wielką polanę, nawet nigdy nie przypuszczał, że ziemia może być tak równa. Porośnięta była bujną trawą do kostek. Równina Ciszy, Dul Marrasta jak nazywały ją driady. To była granica ich królestwa. Za Równiną rozciągał się drugi las. Drzewa były w nim jakby większe, wyższe i potężniejsze. Korin ostrożnie ruszył przed siebie. Zatrzymał się przed ścianą lasu. Rozejrzał się, wszystko wyglądało w porządku. Zrobił krok.
Coś przeszyło powietrze.
Cal przed głową Korina wbiła się w drzewo strzała, była cała zielona, nawet grot. Przed nim, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, pojawiło się dwadzieścia kobiecych postaci. Jak duchy. Wszystkie dzierżyły w ręku łuk, a za cienkimi pasami miały zatknięte kościane, długie noże. Korin nigdy nie widział tak wysokich i dumnych niewiast. Jedna z nich zbliżyła się do niego na odległość trzech stóp.
- Elleah? – zapytała driada w swoim ojczystym języku.
- Jestem zwiadowcą, przybyłem, aby powiedzieć wam… - tłumaczył się Korin, ale nie zdążył dokończyć, oberwał otwartą ręką prosto w nos. Nie spodziewał się, że kobieta może być tak szybka. Prawie upadł na ziemię, prawie, bo podparł się gruntu ręką. Wilczy kieł wysunął się na skórzany pancerz. Driada chciała dokończyć dzieła swoim długim nożem, ale inna, jakby starsza podbiegła i ją wstrzymała.
- Des un amulat vulfe! Nama rin! – krzyknęła starsza driada.
- Is un nama ruch? – zapytała istota która uderzyła Korina.
- Utari fi – powiedziała niewiasta patrząc na łowczego.
Dwie driady stojące z tyłu podbiegły do Korina, szybko go podniosły na nogi i zawiązały mu zieloną opaskę na oczy. Reszta oddziału otoczyła swojego nowego jeńca. Ta która pobiła Korina przodowała szybkim krokiem w głąb lasu. Łowca co jakiś czas potykał się o gałęzie, ale driady trzymały go mocno.
Po długim marszu Korin usłyszał rozmowy, kobiece szepty w dziwnym języku driad. Niewiasty prowadziły go jeszcze jakiś czas, poczuł, że reszta się odłączyła od eskorty. Został on, przewodniczka i dwie które go trzymały. Po chwili zdjęto mu opaskę.
Rozejrzał się, był jakby w pomieszczeniu, o ile to można było nazwać pomieszczeniem. To był dom z drzew i kłączy. Przed nim stała piękna, smukła driada. Miała długie, rozpuszczone, połyskujące złotem włosy w kolorze ciemnego brązu. Jej twarz była młoda, mocno zarysowane, pełne usta dominowały w porównaniu z drobnym nosem i małymi oczami. Miała na sobie zielony płaszcz, a pod spodem brązową tunikę.
- Vita un ruch amae nama Teneria – powiedziała driada. - Witaj przyjacielu w lesie Teneryjskim. Jestem Namae, matka tego lasu i wszystkich Grassmatsh – dodała we wspólnym - A Tobie jak na imię?
- Korin. Wystarczy Korin.
- Widzę, że nosisz Nama rin. Znak pokoju driad – kontynuowała kobieta patrząc na wilczy kieł Korina. – Jakie masz zamiary i co Cię do nas sprowadza? Niewielu otrzymuje od nas znak pokoju, a Ciebie nigdy tu nie wdziałam.
- Wyruszyłem z Gór Sodden razem ze swoim przyjacielem, aby was ostrzec przed oddziałem orków który osiadł w dolinie Erga – poinformował Korin patrząc prosto w oczy młodej niewieście.
- Oddziałem orków? A gdzie Twój przyjaciel? – zadawała pytania leśna księżniczka.
- Mój przyjaciel, Marach, nie żyje – odparł łowca spuszczając wzrok na trzewiki driady. - W drodze do waszego lasu zostaliśmy zaskoczeni przez patrol orków – dodał po pauzie.
- Marach? – spytała zaskoczona nimfa. – Znałam Maracha. Teraz rozumiem skąd masz Nama rin.
Korin milczał.
- Więc ta wojna która się toczy to tylko bitwa. – podjęła w końcu Namae. – Prawdziwa walka dopiero się zacznie… - dokończyła patrząc smutnym wzrokiem na swoją podwładną.
Pozostałe trzy driady patrzyły na Korina z wyrzutami sumienia. Namae stała zamyślona.
- Póki co, jeśli orkowie zbliżą się do naszego lasu zostaną zdziesiątkowani. O dalszych decyzjach powiem Ci nad ranem – powiedziała Namae poprawiając pierścień na swojej lewej ręce. – Vima, usta Korin da dome – wydała rozkaz dla jednej z driad stojących za młodzieńcem.
Nimfa zbliżyła się do niego i ujęła za przedramię dając znak, że ma podążyć za nią. Już mieli wychodzić, kiedy niewiasta która pobiła Korina na granicy podeszła do księżniczki i szepnęła coś na ucho.
- Korin! – zawołała do wyjścia Namae.
Młodzian się odwrócił.
- Moja siostra przeprasza Cię za zdarzenie na granicy.
Łowca uśmiechnął się do driady stojącej obok leśnej królowej, odpowiedziała uśmiechem.
Po wyjściu na zewnątrz myśliwy zauważył dziesiątki podobnych pomieszczeń z którego wyszedł i dwa razy więcej driad. Wszystkie twarze były zwrócone w jego stronę, jednak starał się nie zwracać uwagi, zarówno na siebie jak i na wpatrzone oczy. Podążał za prowadzącą go driadą. Po chwili dotarli do jednego z pomieszczeń, kobieta stanęła obok wejścia z gestem dłoni zapraszającym go do środka. Korin wszedł, nimfa odeszła.
W środku, na końcu pomieszczenia leżało posłanie przygotowane z leśnych mchów i porostów nakryte szczelnie płótnem, mniej więcej w centralnej części stał pień drzewa o okazałej średnicy imitujący stół. Łowca zdjął z pleców łuk oraz kołczan i oparł go o krawędź pnia. Z mieczem Maracha postąpił tak samo. Położył się na kocach, posłanie okazało się bardzo wygodne. Wyciągnął z pochwy swój krótki, ciężki kordelas i zaczął się nim bawić przewracając w palach.
Marach nie żyje, co mam począć? Rozmyślał Korin. Powrócić do Sodden i osiąść tam jak on? Nie, nie mam po co wracać, ani do kogo… Może udam się do Funary, do stolicy i zaciągnę się do straży. Z moimi umiejętnościami byłbym dobrze opłacanym żołnierzem, zwłaszcza teraz, podczas wojny. Nie, to nie dla mnie. Jestem wolnym człowiekiem. Nie lubię gdy mi ktoś rozkazuje. Wyruszę przed siebie, gdzie mnie nogi poniosą. Ale najpierw poczekam do rana, zobaczymy co powie Namae. Driady, dziwożony. Niewiasty! Korin dotknął nosa który jeszcze pulsował bólem. A potrafią przywalić wcale nieźle!
Łowca położył kordelas obok siebie, a sam ułożył się na boku. Jego ręka lekko spoczywała na rękojeści. Złociste promienie wskazywały na zachód słońca, w lesie było już dość ciemno.
Korin zasnął.

***

Ciemność. Spadał, nic nie widział, nic nie słyszał, nic nie czuł, oprócz tego, że spadał.
I spadł.
Już widział. Widział zakurzone buciory goblinów, słyszał jak ktoś wierzga się nad nim, na łóżku. Leżał skurczony pod nim i trząsł się jak osika. Czuł strach, pierwszy raz w życiu. Coś wbiło się z chrzęstem, ze zgrzytnięciem, przebiło łóżko i prześcieradła na wylot. Przebiło ciało które na nim leżało. Ostrze goblińskiego herszta zatrzymało się cal nad nosem chłopaka. Zaczął się modlić, nie wiedział do jakiego boga, modlił się w myślach, może to były bardziej prośby niż modlitwa, ale ze strachu nie dał nawet rady poruszyć palcem. Po ostrzu miecza zaczęła ściekać krew. Spływała chłopcowi wszędzie, do oczu, po licach i do ust. Czuł gorzki smak krwi. Słyszał chrapliwy śmiech reszty goblinów. Słyszał jak kobieta na łóżku dławiła się własną posoką w agonii. Herszt wyciągnął miecz, łóżko stęknęło w spojeniach, ale jeszcze głośniej zajęczała kobieta. Krew znów spłynęła na chłopca, tym razem mocniej. Jakby ktoś oblał go wiadrem wody. Wielki goblin wyciągnął nóż, dźgnął kobietę raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Dziecko pod łóżkiem skuliło się jeszcze bardziej. Otuliło się własnymi rękami. Chłopiec chciał uciec od ściekającej krwi, ale krew była wszędzie, nie było ucieczki. Nie było pomocy. Kobieta nie wydawała już żadnych dźwięków. Gobliny zaczęły wychodzić z izby, jeden po drugim. Młody człowiek widział ich nogi. Widział zadowolenie, widział zaspokojoną żądzę okrucieństwa. Poznawał to po ich krokach i odgłosach jaki wydawały.
Korin wyszedł spod łóżka. Twarz miał całą we krwi. Spojrzał na swoją matkę, brutalnie zamordowaną. Padł na kolana i zaczął płakać.
- Mamo! Mamo… Mamo, ja nie chcę… Mamo… - łkał chłopiec. Kręciło mu się w głowie, wszędzie widział krew, widział oczy swojej matki, jej zakrwawioną suknię, ranę w brzuchu.
W głowie kręciło się coraz szybciej, czuł jakby odchodził. Jakby odpływał w dal. Wyciągnął rękę w stronę łóżka, ale nie sięgnął.

***

- Korin? Korin, zbudź się – szepnęła mroczna postać potrząsając ramieniem łowcy. Łucznik zwinął się wpół, jedną ręka złapał figurę za kark, a drugą przyłożył ostry jak brzytwa kordelas do gardła.
- To ja, Namae – szepnęła persona. Chodź za mną – poprosiła.
Korin puścił driadę, usiadł na łóżku i starł pot z czoła rękawem koszuli z przedramienia. Kordelas włożył do pochwy po czym wyszedł z leśnego domu. Nimfa dała mu znak ręką, aby za nią podążał. Szli jakiś czas mijając dziwne domy. Później mijali drzewa. Po chwili marszu dało się słyszeć szum wody, było zupełnie ciemno. Wyszli na małą polankę, nie było tam w ogóle drzew, miejsce było dobrze oświetlone przez księżyc. Na środku stała wysoka na ponad dziesięć stóp skała z której spływał mały wodospadzik tworząc potok płynący wartko przez las. Namae, podeszła bliżej skały, Korin dołączył do niej.
- Amati Ruch, Skała Przyjaciela – powiedziała nimfa wskazując dłonią na wodospad. – Tutaj nikt nam nie będzie przeszkadzał – dokończyła i lewą ręką zdjęła kaptur z głowy.
Korin patrzył na smukłą driadę nic nie rozumiejąc i nic nie mówiąc. Namae przerwała milczenie.
- Marach był moim ojcem – powiedziała odważnie, dumnie, ale też… niepewnie.
- Eee… słucham? – odparł Korin, który jeszcze nie wybudził się porządnie ze swojego snu, myślał, że nadal śni.
- To prawda, dokładnie dwadzieścia lat temu narodziłam się w tej całej wielkiej awanturze – ciągnęła niewiasta. – My driady rodzimy się z drzew, jak owoce. Możemy się rozmnażać jak ludzie, ale to jest wbrew zasadom. W naszym królestwie coś takiego to bluźnierstwo – tłumaczyła Namae.
- Ale co miał z tym wspólnego Marach? – zapytał ironicznie łowca.
- Twój przyjaciel kiedyś uratował moją matkę, Ikanę przed leśnym trollem, to było jeszcze zanim na dobre się osiedliłyśmy w tym lesie. Zakochała się w Marachu i wtedy narodziłam się ja – odparła driada.
- Rozumiem…
- A teraz nie żyje – powiedziała nimfa, jakby półgłosem, zaczęła płakać i uwiesiła się na szyi Korina. Przytuliła go. Młodzieniec nie wiedział co zrobić, ręce mu zawisły w powietrzu, po chwili wahania położył delikatnie dłonie na plecach młodej driady. Stali tak jakiś czas. Dłuższą chwilę.
Namae odsunęła się, otarła łzy. Znów była wysoka, pewna siebie i dumna. Sięgnęła w stronę szyi Korina i wyciągnęła wilczy kieł. Patrzyła na niego chwilę jakby w transie. Wspominała.
- Kiedyś go osobiście wręczyłam Marahowi – powiedziała boginka. – Czy mogę go zatrzymać?
Łowca sięgnął nad głowę i sprawnie rozwiązał rzemień. Wręczył naszyjnik leśnej nimfie. Spojrzała na niego i się uśmiechnęła.
- Dziękuję – powiedziała nakładając z powrotem kaptur.
- Kim był tak naprawdę mój przyjaciel? – spytał Korin bacznie obserwując driadę.
- Półelfem, był jednym z wygnanych – odparła Namae.
- Wygnanych? – zapytał ze zdziwieniem myśliwy.
- Tak. Królestwo elfów upadło dawno temu, zostały wypędzone – powiedziała driada. - Teraz została ich tylko garstka. Niektórzy mówią, że zamieszkują las Fennae, na północy, ale to tylko niepotwierdzone plotki. Twój ojciec, korzystając ze swojego ludzkiego wyglądu uciekł ze wschodu tutaj. Resztę już wiesz.
- Już nie wiem nic – powiedział łowca. - Wracajmy.
- Wracajmy.

***

Było już jasno. W powietrzu można było wyczuć wilgoć poranka. Ptaki śpiewały na drzewach. Las się budził. Korin nie spał tej nocy, leżał na swoim posłaniu wpatrując się w ażurowy sufit izby. Jak zwykle wywijał w rękach swoim kordelasem. Rozmyślał o ostatnich wydarzeniach.
A więc Marach był ojcem Namae. No i półelfem. Nigdy bym się nie domyślił. Kochanek Ikany…
Rozmyślanie Korina przerwała wchodząca do izby driada, niosła w ręku coś zielonego. Korin lekko uniósł się na posłaniu obserwując co robi ekscentryczna osoba. Leśna nimfa rozwinęła olbrzymi liść i położyła go na pniu. Ukłoniła się lekko i cicho wyszła. Korin zbliżył się, aby zobaczyć co jest na liściu. Ujrzał dziwaczny rodzaj chleba, spróbował. W smaku był przyjemny, miękki, wilgotny. Po zjedzeniu dwóch kromek łowca zaspokoił głód i co więcej, nie chciało mu się pić. Postanowił wyjść z izby.
Na zewnątrz wszędzie krzątały się driady zajmując się swoimi sprawami. Jedna z nich podeszła do Korina.
- Pójdź za mną – powiedziała.
Szli krótki moment wśród drzew, chwilę później dotarli do czterech olbrzymich dębów. Prawie na samej koronie widniała leśna izba. Podobna do tych na ziemi, ale dużo większa. Na górę prowadziły kręcone schody. Driada gestem nakazała, aby łowca wszedł na górę. Wziął głęboki oddech i zaczął żmudną wspinaczkę. Po chwili był już na szczycie. Gdy wszedł do pomieszczenia spotkał Namae.
- Zbliż się – powiedziała driada.
Korin zrobił kilka kroków, podszedł bardzo blisko, jak wtedy, przy skale. Namae odwróciła się i wręczyła mu wspaniały łuk. Korin patrzył na prezent w osłupieniu. Podniósł oczy w górę, jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem pięknej leśnej księżniczki.
- Uwierz mi. Lepszych łuków nie robią nawet elfy – powiedziała nimfa uśmiechając się.
- Dziękuję, pani – odparł Korin również się uśmiechając.
- Mam tu dla Ciebie coś jeszcze – rzuciła boginka wręczając mu zapieczętowany list. – Udasz się do Funary, musisz ostrzec króla przed orkami.
Korin skinął głową.
- Weź także to, to Twój własny znak pokoju – powiedziała Namae pokazując łowczemu drewniany pierścień z wyobrażoną głową jelenia.
Uśmiechnęła się, popatrzyła na młodzieńca inaczej. Głębiej.
- Idź już. Nie mamy wiele czasu. Masz moje błogosławieństwo i jesteś tu mile widzianym gościem – powiedziała, po czym ujęła głowę łowcy w dłonie i pocałowała w czoło.
Korin milczał, odwrócił się i swoim pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi. W oczach nadal widział głębokie spojrzenie Namae.
Zbyt głębokie.

Rozdział III

Krajobrazy były piękne. Wszędzie rzeki, lasy, doliny. Pogoda dopisywała również. Łowca poruszał się teraz Szarym Szlakiem, prosto jak strzała do Funary. Jednak Korina bardziej interesowało teraz to, co trzymał w rękach. Cóż to było za cudo!
Materiał nie był mu znany, jednak łęczysko było w całości zielone. Niewielkie rowki i wcięcia dodawały tej broni nieziemskiego wyglądu. Formą przypominał łuk refleksyjny, jednak nie naciągał się tak ciężko. Celowanie to poezja, trajektoria lotu strzały także. Czego więcej chcieć, pomyślał Korin. Widział wiele łuków, jednak ten, to było te prawdziwe, przysłowiowe dzieło sztuki. Te proste, myśliwskie z jakimi miał dotychczas do czynienia były nie do porównania. Korin co chwilę przystawał na trakcie, mierzył i celował, ważył broń w ręce i nie mógł wyjść z podziwu.
Usłyszał gwar. Szedł dalej, był na szlaku, cóż mogło mu grozić?
Przekroczył kolejny zakręt. Jego oczom ukazał się niewielki lasek, a przed nim, na niedużej łące kilka rozstawionych namiotów. Wkoło krzątali się ludzie, chociaż większość i tak siedziała przy ogniskach głośno rozmawiając. Nieopodal stały wozy i zaprzężone do nich konie. Żołdacy.
Na środku pola widniała wbita w ziemię chorągiew. Dwa czerwono-żółte pasy, na nich tarcza, z wyrysowaną kobietą trzymającą dwuręczny topór. Korin znał ten znak. Sztandar Bertan.
Dwóch strażników wyszło na drogę zatrzymując się przed łowcą.
- Skąd i dokąd to? – zapytał wąsaty.
- Wracam z Brany – skłamał Korin. – Chciałem zapolować na troumala w lasach Mora, ale pogoda nie dopisywała – młodzian poprawił karwasz na przedramieniu i ciągnął dalej. - Zatrzymałem się w przydrożnej karczmie kilka dni, a teraz zmierzam do Funary.
- Widzę, że nosicie miecz – zauważył wojak. – Przyda się nam w orszaku taki ktoś jak ty.
- Możesz podróżować z nami, zawsze to bezpieczniej. W tych czasach nic nie wiadomo - zaproponował drugi. – My też zmierzamy do Funary.
- A co takiego tam wieziecie? – spytał Korin wskazując ręką na wozy.
- Służba królewska, towar ściśle tajny – odparł żołnierz.
- Dobrze, niech będzie. Ruszam z wami.
- Colen, zbierz tych obiboków. Ile można żreć, obowiązki czekają – powiedział wąsal do kompana stojącego obok. – Ruszamy.

***

Po chwili karawana już była gotowa do drogi. Korin wszedł na wóz i zajął miejsce obok woźnicy.



Czekam z niecierpliwością na komentarze.
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
Awatar użytkownika
Black_Fox
Szaman
Posty: 1015
Rejestracja: 23 września 2006, 11:54
Lokalizacja: The City

Re: Mój projekt też :)

Post autor: Black_Fox »

Zero komentarzy? To jest aż takie do dupy? No dobra niech wam będzie... przyznaję - powyższy fragment opowiadania był co najmniej denny.

Ale ja się nie poddam. :evil:
Uwaga: odstępy to oczywiście akapity.

Niespodziewana okazja.

Pokój wypełniało przyjemne, ciepłe powietrze. Lubiłem to miejsce. Mieszkanie Kusego było ładnie urządzone. Na ścianie wisiał duży obraz nagiej kobiety w dość wyuzdanej pozie. Nad kominkiem widniały dwie szable, ich płazy lekko błyszczały w półmroku. Parapet kominka był skupiskiem różnorakich rzeczy. Jakieś artefakty, figurki, portrety i inne babskie fanaberie. Wyciągnąłem nogi dalej w stronę paleniska, przyjmując wygodniejszą pozycję. Cień czupryny Kusego drżał na ścianie. Cholerny z niego ekscentryk i koneser, pomyślałem. Pociągnąłem kolejny łyk z ceramicznego kielicha. Wino smakowało wybornie, to był chyba nawet mój ulubiony rocznik. Naprawdę lubiłem to miejsce.

Kusy był zadowolony. Wręcz wniebowzięty. Miał świra na punkcie błyskotek, zwłaszcza kamieni szlachetnych. A gdyby złoto i srebro było jadalne, traktowałby je jak pożywienie. Siedział w fotelu, przewracając naszyjnik w palcach. Zachwycał się ogromnym szmaragdem. Ogniwami łańcuszka były mniejsze kamienie, połączone srebrnymi nitami.

Osobiście mnie to nie ruszało. Co za różnica czy kamień znaleziony na bruku, czy w skarbcu jakiejś szychy. No, ale skoro ich to podnieca, to tym lepiej dla mnie – wypłata większa. I patrzyłem na nią. Po stronie mojej prawicy, na stoliku leżał wypchany mieszek. Wyciągnąłem po niego rękę i ważyłem dłuższą chwilę w dłoni, wspominając wydarzenia ostatniego wieczoru.

Robota nie była trudna. Standard. Czujność strażników jak zwykle była uśpiona, gadali o służbie, o tym, że ktoś kogoś napadł, o jarmarku który odbędzie się wkrótce, takie tam. Niepostrzeżenie mogłem dostać się do wnętrza przez kanał wentylacyjny. Nie miałem chęci myszkować po całym domu. Poza tym, po ostatnim spotkaniu z tym frajerem ze straży w knajpie, nie czułem się najlepiej. Pochyliłem się w fotelu i pomasowałem jeszcze bolące kolano.

Ogólnie poszło nie najgorzej. Ta szlachcianka musiała naprawdę cenić ten naszyjnik, skoro z nim spała na szyi. Musiałem go jakoś zdjąć, a dziewczyna niestety się obudziła, więc ją uciszyłem. Może ten sposób był zbyt brutalny... Ale co mi tam. Do wesela się zagoi, bo wyglądała na młodą. Najwyżej naniesie na twarz większą warstwę pudru niż zwykle. Chociaż i tak uważam, że kobiety z arystokracji nakładają go za dużo.

- Były jakieś problemy? - zapytał Kusy kończąc oględziny naszyjnika.
- Nic o czym warto wspominać – odparłem.
- Dobrze się spisałeś – pochwalił mnie paser. - Jak zwykle – dodał.

Podziękowałem lekkim, ironicznym uśmieszkiem. I nie dziwota, w mieście miałem opinię najlepszego złodzieja. No oczywiście pomijając przecherę, „tego bandytę Garretta, wyjętego spod prawa” i inne epitety.

- Lepiej już zmykaj – rzucił Kusy puszczając do mnie oczko. - Zaraz powinienem mieć gościa.
- Rozumiem. I tak miałem już iść. Jestem zmęczony – powiedziałem i podniosłem siedzenie z fotela.
- Świetnie się z tobą współpracuje, naprawdę – oznajmił paser i wyciągnął do mnie prawicę.

Podałem mu dłoń, założyłem rękawice i skierowałem się w stronę drzwi. Gdy do nich doszedłem nacisnąłem klamkę, za progiem ujrzałem kobietę, w dość prowokującym, czarnym stroju. We wcięciu kaftanika, można było męskim okiem zauważyć, dwie jędrne okrągłości, w które figlarnie wpadał srebrny medalik. Więc to jest ten specjalny gość, pomyślałem. Uśmiechnąłem się, spojrzałem w zaskakująco błękitne oczy nieznajomej i zszedłem na dół po schodach. Przechodząc przez drzwi frontowe wyszedłem na miasto i wciągnąłem głęboko powietrze nosem. Uwielbiałem tą porę. Jesień, powietrze jest wtedy takie przyjemne i lekkie. Najlepiej mi się w tym czasie zawsze pracowało. Niekiedy, w chwilach refleksji i bezsensu mojego życia, udawałem się na spacery do dzielnicy portowej. W tej chwili też miałem taką potrzebę. Naciągnąłem mocniej płaszcz i z przyjemnością się nim otuliłem.

***

Szedłem chodnikiem. Gdzieniegdzie majaczyły jakieś latarnie, ale ogólnie było ciemno – tak jak lubię. W powietrzu czułem wilgoć. Woda pluskała przyjemnie, obijając się o kołki pomostu. Zdjąłem kaptur, oprałem się rękami o barierkę i pozwoliłem, aby letni wiatr wywiał mi wszystkie myśli.

Czego ty chcesz? Zapytałem sam siebie, ale nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Przecież jesteś królem Miasta. Nie brakuje ci pieniędzy, nie brakuje ci sławy. Więc czego Ci brakuje...

Bliskiej osoby – odpowiedziało mi coś w głowie.

Zawsze byłem sam i nie powiem, lubiłem tą samotność. Nie zostałem na nią skazany, to był mój wybór. Wolny wybór. Kochałem swoje rzemiosło, ale czasem doskwierała mi ta nostalgia za kimś, a może za czymś?

- Za sprawiedliwością – wycedziłem cicho przez zęby.

Stałem tak jeszcze dłuższą chwilę, noc była czarna jak heban. Zachmurzony księżyc nie oświetlał okolicy, gwiazd też nie było widać. Pomyślałem o Kusym i jego gościu, pewnie jego sąsiedzi mają teraz niezły koncert. Wyobraziłem sobie, jak stoją przy ścianie ze szklankami przyłożonymi do ucha i nasłuchują. Zaśmiałem się głośno z tej perspektywy.

Po kolejnej długiej chwili czarnych myśli i wzroku wbitego w równie czarną taflę wody, coś przykuło moją uwagę. Usłyszałem czyjś głos.

Podniosłem głowę i zauważyłem w oddali, przy drugim pomoście dwie mroczne figury. Latarnia stojąca w odległości kilku metrów, oddawała na persony lekką poświatę. O czymś rozmawiali. Bez dłuższego namysłu ruszyłem w ich stronę trzymając się cienia. Nawet się nie maskowałem. Odgłosy otoczenia, fal i wiatru zagłuszały mnie doskonale. Zobaczyć mnie też nie mogli. Było zbyt ciemno. Wprawdzie nawet gdyby nie istniało coś takiego jak wiatr i jeśli księżyc hojnie oświetlałby teren, aby mnie zobaczyć – ja musiałbym tego chcieć.

Stanąłem w pobliżu kilku beczek i dopiero teraz zauważyłem, że opodal mostu lekko kołysał się zacumowany statek. Chyba fregata, ale głowy bym nie dał. Było ich słychać w miarę dobrze. Jednak, aby to polepszyć złapałem kciukiem i palcem wskazującym za skrzydełka nosa, zamknąłem usta, i „wypuściłem” powietrze. Teraz było ich słychać lepiej. Nadstawiłem uszu.

- A co zresztą? - powiedział jeden z nich.
- Nie wiem, na razie trzeba to wyładować, posłałem chłopaka po ludzi – odparł ochrypły głos. - Lada chwila powinni być.
- Bosmanie, tu nie chodzi o sztaby złota, ale o maskę.

Sztaby złota... maska... Od tych słów mój zmysł słuchu wyostrzył się jeszcze bardziej.

- Na razie trzeba to przenieść do koszar, do skarbca, lub na skład.
- Tak jest kapitanie!
- A maskę... zostawcie w moim gabinecie na piętrze – rozkazał ten wyższy.
- O! Idą już moi ludzie – oznajmił bosman, wskazując ręką w stronę latarni. - Mida, rusz dupę! Nie chcę tu siedzieć do rana z tymi skrzyniami, no już!
- Robi się szefie – odpowiedział chuderlawy typ. Za nim szło jeszcze pięciu.

Cała szóstka przeszła przez pomost i wgramoliła się na statek, po chwili wracali ze skrzyniami. Nie były duże, ale na pewno okrutnie ciężkie. Na każdą ze skrzyń przypadło po dwóch pachołków.

Miałem mętlik w głowie, tu jakieś sztaby, tam jakaś maska, statek. Ale wiedziałem jedno – szykuje się niezły skok.

***

Zapukałem w drzwi z których całkiem niedawno wyszedłem. Nic. Zapukałem jeszcze raz, mocniej. Po chwili otworzył mi Kusy. Stał w samych spodniach.

- Co jest? - zapytał. - Wiesz która godzina?
- Musimy pogadać – rzuciłem, przechodząc przez próg.

Sportowym krokiem wszedłem do pokoju z kominkiem, zdjąłem płaszcz i usiadłem w wygodnym fotelu. Kusy stał i patrzył na mnie pytająco.

- Jesteśmy sami? - zapytałem rozglądając się.
- Tak. Nadia wyszła na chwilę przed tobą.
- To dobrze. A więc słuchaj...

***

- Co? Trzy skrzynie?! - pytał z niedowierzaniem Kusy.
- Tak, ale to nie wszystko – odparłem. - Kapitan statku mówił też coś o jakiejś masce. Co o tym myślisz?
- A co mam myśleć? Jutro uruchomię swoje wszystkie kontakty i wtyki. Postaram się dowiedzieć jak najwięcej – oznajmił paser.

Skinąłem głową. Wstałem, włożyłem płaszcz i rękawice. Ruszyłem do drzwi wyjściowych.

- Jutro się u ciebie zjawię wieczorem – powiedziałem i nacisnąłem klamkę.

Do domu miałem spory kawał. Ale to tylko sprzyjało sytuacji. Miałem wiele do przemyślenia.

***

Stałem przy oknie w swoim domu. Hm, a właściwie miejscu aktualnego zamieszkania. Nie miałem domu, a w tym zawodzie – jak lis uciekający przed sforą psów – im mniej śladów zostawię i im szybciej się oddalę, tym mniejsza szansa na złapanie.

Nie byłem artystą, ale patrząc przez okno na księżyc mógłbym go określić jednym słowem: piękny. I wbrew pozorom bardzo pomocny. Pamiętam, gdy byłem jeszcze zasrańcem uciekałem na obrzeżach miasta przed tym cholernym kupcem. Uparty wieprz... Było ciemno jak w... garncu z smołą. Przecinałem kolejne podwórka, aż w końcu nieświadomie przeskakując następny płot wpadłem do gnojówki. Gdyby świecił księżyc nie popełniłbym tego błędu. No, cóż....

Usiadłem na skraju łóżka i obułem swoje czarne, skórzane buty. Upewniłem się jeszcze raz, że są mocno zasznurowane, po czym wepchnąłem za cholewę sztylet. Stara jak świat sztuczka, a ile razy uratowała mi rzyć...

Chcąc nie chcąc, aby być na czas u Kusego musiałem nieźle wyciągać nogi. Zamknąłem drzwi mieszkania, wcisnąłem klucz i przekręciłem ze zgrzytem. Uwielbiałem ten dźwięk, zwłaszcza gdy robiłem to swoimi wytrychami w cudzych zamkach. Odwróciłem się na pięcie i zszedłem na dół po schodach.

Na zewnątrz, gdy wyszedłem na wąską uliczkę było bardzo cicho. Zaciągnąłem się jesiennym powietrzem i raźno ruszyłem w drogę.

***

- I co?
- I nic. Będzie brzydko.
- Konkrety...
- Święta trójca Miasta. Twój ulubieniec szeryf, burmistrz i arcykapłan zakonu Młota. Jak ci się podoba taka perspektywa?
- To zależy od ceny jaką mi zaproponujesz.
Nie zapytasz o szczegóły zadania? - ton Kusego przybrał jakby ostrzejszego tonu.
- Dobrze, mów – odparłem. - Tylko po kolei.

Usiadłem głęboko w fotelu i wyciągnąłem nogi daleko pod trzaskające palenisko. Kusy też klapnął. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym zajął głos.

- Dowiedziałem się kilku rzeczy – powiedział. - Statek, który widziałeś w porcie wrócił właśnie z jakiejś ekspedycji. Nie wiem z jakiej, zresztą nie to nas interesuje – paser strząsnął czuprynę z czoła i mówił dalej. - Wiem, ze w tej sprawie siedzi szeryf, burmistrz i arcykapłan - Kusy podniósł ton. - Oby mu strop na łeb się zawalił! O samych sztabach nie ma mowy. Nie udźwigniesz tego. No może, dwie... trzy, pewnikiem nie więcej. Ale maska...
- Tak?
- Maska jest na pewno dużo warta. – Po tych słowach Kusy pogrążył się na chwilę w zadumie, patrząc w ogień, który lizał brzozowe polana.

Bawiłem się klamrą od płaszcza, wyczekując na dalsze informacje. Wiedziałem o czym myśli, oni wszyscy tak mają. Nie wiem co widzą w tych klejnotach i błyskotkach...

- Tak... - podjął po chwili. - Więc do rzeczy. Całość jest przetrzymywana w koszarach przybocznej straży szeryfa. Więc to nie są takie zwykłe koszary.

Kusy zamlaskał.

- Cholera... zaschło mi w gardle. Napijesz się? - zaproponował.
- Jasne.

Mężczyzna dźwignął się z purpurowego fotela i podszedł do dębowego stolika. Otworzył szklane drzwiczki kredensu i wydobył z szafki dwie szklanki. Sięgnął po żółtą butelkę, którą miał w zasięgu ręki, polał hojnie.

- W porcie podsłuchałem, że sztaby siedzą w skarbcu – rzuciłem. - Maska miała według zamierzeń wylądować na biurku kapitana tej fregaty...

Kusy szedł w moją stronę trzymając dwie szklanki ze złocistym trunkiem.

- Pierwszorzędna brandy, o niezwykle... odżywczych właściwościach – powiedział wyciągając do mnie rękę z naczyniem. Nie wypiłem, postawiłem na stoliku obok.
- Tego akurat nie wiem i ja, a plany straży często się zmieniają – powiedział paser. Wychylił głębszego, skrzywił się lekko. Zostało mu jeszcze trochę na dnie. - Map, ani szkiców budynku też nie mam, musisz to zbadać sam.
- Dam sobie radę – oznajmiłem.
- Zajrzyj później do Issyta, ponoć ma ci coś ważnego do powiedzenia.

Skinąłem lekko głową. Issyt? Co ten brudas może mieć wartościowego do powiedzenia... No nic, zajrzę do niego w drodze do domu. Sięgnąłem ręką po grubą szklankę, wychyliłem mały łyczek. Przez chwilę wprowadzałem płyn w rotację ruchami ust. Rozlałem po bokach, wciągnąłem powietrze. Poczułem pełnię smaku, przełknąłem. Trunek naznaczył ciepłą ścieżkę opadając do żołądka. To była dobra brandy.

***

W „Lisiej Norze” jak zwykle nieźle zajeżdżało cebulą. Po przekroczeniu podwójnych drzwi zatrzymałem się na chwilę i rozejrzałem, nie zdejmowałem kaptura. Ludzi nie było dużo. Raptem może z pół tuzina. Issyt siedział przy stoliku w rogu.

Podszedłem do niego, wysunąłem krzesło i usiadłem.

- Mów, czego chcesz – rzuciłem.
- A nuże chcieć byś chciał! - prychnął żebrak. - Rzuć no miedziaka to pogadamy.

Zgrzytnąłem cicho zębami. Miedziaków nie miałem, cóż... życie jest pełne wyrzeczeń, pomyślałem i cisnąłem na stół złotą monetę. Issytowi oczy zaświeciły z radości. Złocisty krążek zniknął ze stołu równie szybko, jak się na nim pojawił.

- A teraz gadaj starcze, póki cierpliwość mam.
- Panie, list mam – powiedział mężczyzna, jego akcent strasznie rozciągał sylaby.
- Dawaj – odparłem.

Issyt przez chwilę szamotał się we własnych łachmanach. Po chwili tłumionych przekleństw, których niejeden szewc by się powstydził, doszukał się gdzieś w okolicach pazuchy pożółkłej koperty.

- A teraz won – rzuciłem władczo.
- Ależ panie, ja...
- Już!

Dziadek coś mruknął pod nosem, po czym wywlekł się z gospody.

Złamałem czerwoną pieczęć, stempel był w kształcie dziurki od klucza. Już wiedziałem skąd pochodziło to pismo. Westchnąłem cicho, rozwijając kartę. Odciągnąłem kaptur nieznacznie do tyłu i zacząłem czytać.

Do wiernego pobratymcy Garretta.

Omal nie wybuchnąłem śmiechem. Na mózg im coś padło chyba. A może nawrócili się i zaczęli wąchać z Młotkami?

Najwyższa rada, na mocy przeprowadzonego głosowania wybacza ci dokonanych szkód. Prosimy cię zatem, abyś wrócił w nasze szeregi. Zostałeś nieoficjalnie mianowany starszym mentorem. Jest to nasza pierwsza i ostatnia propozycja. Prosimy cię zatem, abyś rozpatrzył tą ofertę. Jeśli zechcesz wrócić, opiekun Mayar, będzie czekał na ciebie za trzy dni o północy w pobliżu Anielskiej Wieży. Więcej wiedzieć nie musisz, sami cię odszukamy.

Strażnicy.

A kij wam w rzyć! - wyszeptałem.

Zmiąłem lekko kartkę i uniosłem nad ogień do połowy wypalonej świeczki. Patrzyłem przez chwilę z szatańskim uśmiechem na płonący papier, po czym odłożyłem go do miedzianej popielnicy, aby spopielił się w całości.

Ktoś usiadł naprzeciwko mnie.

- Witaj – powiedziała mroczna postać spod czarnego kaptura. Twarzy nie było widać.
- Artemus – oznajmiłem, poznając po głosie. - Kopę... miesięcy?
- Obrałeś złą drogę bracie. Nie takie jest twoje przeznaczenie – odparł Strażnik ignorując pytanie.
- Do diabła! - rzuciłem. - A niby jakie jest moje przeznaczenie?
- Wróć do nas, a się dowiesz.
- Pięknie dziękuję – odparłem lekceważąco. - Nie skorzystam.
- Przygotowujemy się do odcyfrowania księgi przepowiedni – rzekł Artemus bardzo spokojnym tonem. - Czy nie chcesz poznać swojej przyszłości?
- Nie, nie chcę.
- Interpretatorka Caduca jest już gotowa. Wszystko jest gotowe. Czekamy tylko na ciebie.
- Posłuchaj Artemus, nie mam zamiaru brać udziału w tych waszych namiętnych sesjach o poznawaniu przyszłości.
- B...
- Nie, nie boję się – uprzedziłem jego pytanie. - A wracając do mojego przeznaczenia to jeśli jestem tutaj, siedzę, rozmawiam z tobą, to właśnie to jest moim przeznaczeniem – ciągnąłem. - Nie wierzę w fatum, w nic nie wierzę. A tym bardziej nie chcę ulec waszym zabobonom.
- Potrzebujemy cię...
- Nie licz na to.
- Teraz odejdę – powiedział mężczyzna, po czym wstał.
- Szerokiej drogi – rzuciłem ironicznie.
- Nasze drogi zejdą się ponownie szybciej niż myślisz.

Milczałem.

Artemus stąpał niezwykle cicho, ale wiedziałem, że zatrzymał się za moimi plecami.

- Zawsze będę twoim przyjacielem – powiedział i zniknął tak szybko, jak znika światło po zdmuchnięciu świeczki.

***

Nawet taki cynik jak ja musiałem mieć jakieś zasady. Bez reguł zginął bym marną śmiercią w Mieście. Rekonesans był integralną częścią mojego rzemiosła. Stałem w bezpiecznej odległości, starając się wyłapać jakiś ruch. Obserwowałem mur, jego słabe punkty i ewentualne miejsca ucieczki, oraz szlaki możliwych pościgów. Dach pobliskiej kamienicy nadawał się do tego idealnie, wszystko miałem jak na dłoni.

Roztarłem dłonie z zimna. Na tej wysokości nieźle wiało. Ziąb jak nigdy. Otuliłem się szczelniej płaszczem i spuściłem po linie z dachu.

Czas działać.

***

Rzuciłem bombę błyskową, wyskoczyłem z ukrycia.

W trakcie krótkiego, oślepiającego błysku, na ścianach muru, zamajaczyły cienie dwu postaci. Strażnik miał na głowie tylko kaptur kolczy. Nie chroniło go to zbytnio przed moją pałką. Zwalił się z cichym jękiem na ziemię.

Dobra bratku, a teraz sobie pośpisz... Wciągnąłem ciało za mur. Po czym wychyliłem się zza węgła. Moim oczom ukazał się spory placyk, kilka drzwi wejściowych, coś w rodzaju dziedzińca. Na środku stały manekiny treningowe, a trochę dalej, na ścianie, majaczyły tarcze strzeleckie.

- Raz, dwa, trzy – rachowałem po cichu. - Cholera! Diabli was nadali.

Jeden wszedł do środka. Pozostali dwaj gadali o czymś. Oparłem się o mur. Zamknąłem oczy.

Artemus był jednym z najprawdziwszych ludzi jakich poznałem. Reszta Strażników to takie... drągi. Ani o czym z nimi pogadać nie było, z niczego zażartować. Chociaż jemu też tam niezłe pranie mózgu zrobili... Teraz był prawie taki jak reszta. Mogłem to ocenić po ostatniej rozmowie.
Może gdyby nie ta cholerna księga... Jasne, zawdzięczałem Strażnikom sztukę czytania, pisania, i interpretowania glifów. Ale cóż mogłem zrobić? Jak zwykle ciekawość przebrała miarę. Musiałem zajrzeć... Innymi słowy: znalazłem się w niewłaściwym miejscu i czasie. A teraz chcą mi dać drugą szansę... O nie. Mam swój honor i nie ulegnę im. Najlepsze w tej całej aferze było pytanie mistrza dlaczego czytałem księgę. Odparłem mu, czytam – bo umiem czytać.

Ale nie jest tak źle. Poznałem Kusego i mam się nie najgorzej. A nawet cieszyłem się z tej kolei rzeczy. Tam zrobili by ze mnie jakiegoś pawiana. Co prawda nauka którą mi dali była niebywała. Ale wykorzystałem ją do własnych celów... A właśnie – przecież jestem w pracy.

Wyjrzałem ponownie zza rogu. Strażników nie było już na placu. Pewnie zimno ich pognało do środka. Ruszyłem czym prędzej przed siebie.
Musiałem improwizować. Drzwi? Nie, dostałbym ciężkim młotem zanimbym się obejrzał. Okna? Nonsens.. Myśl Garrett, myśl.

No jasne... dach.

Zgrabnym ruchem zdjąłem worek z pleców i wydobyłem z niego linę. Zbliżyłem się do najniższego zadaszenia i zarzuciłem wysoko. Hak spadł na ziemię. Cisnąłem nim jeszcze raz – i o to chodzi. Pociągnąłem sznur, aby się upewnić, że mocno trzyma. Chwilę później już byłem na dachu.

Klasyk, pomyślałem. Złodziej wchodzący przez dach. Po momencie paradowania znalazłem klapę prowadzącą na strych. Pociągnąłem do siebie. Co jest? Otwarte? Coś za łatwo to idzie...

Na poddaszu unosił się zapach staroci i zdechłych myszy. Fetor jakich mało! Źródłem światła był kaganek zawieszony na jednej z belek. Wszędzie walały się jakieś meble, a właściwie oddzielne partie mebli. Tu noga, tam blat. Ogólny burdel. I książki, mnóstwo książek!

Tu i ówdzie podłoga skrzypiała pod nogami. Nie bałem się, że spadnę jak nieborak na niższy poziom budynku. Bardziej obawiałem się potencjalnego wykrycia.

W końcu, powoli dotarłem do stromych, lecz niskich schodków, zszedłem na dół. Stałem w pobliżu jakichś drzwi. Były lekko uchylone. Stanąłem kilka kroków przed nimi i przez chwilę nasłuchiwałem. Gdy wyczułem, że nikogo za nimi nie ma, otworzyłem je bardziej i ostrożnie wyszedłem na ciemny korytarz. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy. Ruszyłem jedyną możliwą drogą, przed siebie. W końcu trafiłem na rozwidlenie korytarza.

Prawy korytarz był zaciemniony. Żadnych pochodni, ani kaganków. Z lewej co innego. W regularnej odległości, na ścianach, zaczepione były źródła światła. Raz po lewej, raz po przeciwnej stronie znajdowały się drzwi. Pewnie kwatery strażników, pomyślałem. Wybrałem prawy korytarz.
Stąpałem powoli. Wzrok miałem przyzwyczajony do ciemności, ale tutaj, choć oko wykol – ledwo co było widać. Myślałem o tym, co byłoby, gdybym obrał lewy korytarz. Może udałoby mi się przejść niezauważonym? A może dostałbym pałą po łbie, bo któremuś ze strażników zachciałoby się wyjść na spacerek?

Myśli rozwiała mi rzeczywistość.

Idąc ostrożnie, czułem jak serce zaczyna przyspieszać. Kocham to uczucie. Adrenalina.

Tunel delikatnie skręcał. W końcu dotarłem do nieoczekiwanego celu. Korytarz kończył się na jakimś pokoju. Rotunda?

W samym środku wieży stał mały kwadratowy stolik. Obok niego para zydlów, a na nich dwóch rosłych strażników. Grali w szachy.

Na ścianie dyndał spory kaganek, za nim wisiało małe lustro. Taka kombinacja dawała duże źródło światła.

Na stole paliła się wysoka, żółta świeca. Dwu panów milczało. Miecze mieli odpasane, stały opodal, oparte o pieniak. W tle majaczyły kręcone schody prowadzące na górę.

To byli na pewno zasłużeni żołdacy. Tych zwykłych popaprańców wysyła się na miasto, niech marzną. A ci siedzą sobie tu w ciepełku i grają w królewską grę. W dodatku – dopiero teraz zauważyłem dwie butelki na stole.
Niespodziewanie jeden z nich przerwał milczenie.
- I mat.
- Kurwasz mać... - jeden z nich uderzył w stół. - Kto cię uczył grać?
Dziadzio – odpowiedział drugi i uśmiechnął się szerokim wąsem. - Nie żyje już.
- Ehhh, spokój jego duszy. - Strażnik podniósł butelkę. Trzymał ją przy ustach jakiś czas.
- Muszę wyjść – rzucił głębokim basem jeden ze stróży.
- Gdzie?
- No wiesz... Zew natury.
- Aa, wiesz co? Ja też muszę ulżyć pęcherzowi.

Obaj wstali, nie brali ze sobą mieczy, ciekawe czy z lenistwa, czy z pewności siebie. Szli w moją stronę. Cholera...

Instynktownie spojrzałem w lewo. Nic. W prawo – i jakby to na mnie czekało. W ścianie ledwo można było zauważyć małą niszę. Podszedłem czym prędzej. O ściankę oparta była miotła. Odsunąłem ją lekko na bok i przylgnąłem do muru plecami.

Strażnicy przeszli około trzech, może czterech stóp przede mną. Wytknąłem nos na korytarz i przez chwilę patrzyłem na ich plecy, zastanawiając się jak daleko może być latryna.

Ostudził mnie cel misji. Skierowałem swe kroki do rotundy. Na stoliku nie było nic wartościowego. Z butelek unosił się zapach jakiejś śliwowicy. No nic, pomyślałem i zacząłem wspinać się na górę, po schodach. Stawiałem kroki co dwa stopnie. Gdy już dotarłem na szczyt dalszą drogę uniemożliwiały mi dębowe drzwi. Nacisnąłem mosiężną klamkę w nadziei, że będą otwarte. Myliłem się.

Wyciągnąłem wytrychy i szybko wcisnąłem w zamek. Oby ci dwaj jak najdłużej oddawali swoje fekalia, bo coś zanosi się na to, że to potrwa, pomyślałem. Nie był to skomplikowany mechanizm, miał tylko trzy zapadki. Przypomniały mi się słowa Artemusa, gdy uczył mnie otwierać zamki. Pamiętaj, nie ma zamków nie do otwarcia, to tylko kwestia czasu – mawiał. Miał rację.
Popchnąłem ciężkie drzwi. Moim oczom ukazał się duży, okrągły pokój. Na biurku paliła się lampa naftowa. Ktoś tu chyba niedawno był. Obok stało duże łoże, a przy nim okuta w stal drewniana skrzynia. Naprzeciwko niej zauważyłem wysoki regał. Podszedłem do niego.

Nie znalazłem na nim nic ciekawego. To znaczy nic co miałoby jakąś szczególną cenę. Bo dla tego kapitana na pewno te zabaweczki miały wartość sentymentalną. Wyższą półkę zajmowały książki. Niżej leżał sztylet, chyba bardziej dla pokazu niż, żeby zrobić z niego jakiś użytek. Obok walały się rozmaite instrumenty, chyba narzędzia do pomiaru szerokości geograficznych na morzu. Podszedłem do łóżka. Pościel była lekko rozkopana. Jakby ktoś się spieszył. Na półce ściennej zauważyłem mały stosik monet, wyciągnąłem worek na łupy i zepchnąłem do niego całą wieżyczkę. Jeden krążek upadł na ziemię i zatoczył się pod łózko. Narobił przy tym nie lada hałasu. A może tylko w tej ciszy tak mi się wydawało?

Kucnąłem przed skrzynią i oglądałem sporej wielkości zamek. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. A z racji tego, ze lubiłem wyzwania, dobyłem wytrychów i zacząłem grzebać we wnętrznościach zamknięcia. Nie miał zapadki po lewej. Symetria ślusarska? Słyszałem o takich rzeczach. Jako złodziej, musiałem być zawsze na czasie z techniką. Kusy mówił, że do tego potrzebna jest trzecia ręka. Wytrychami należy zablokować dwa nity, a „trzecią ręką” przerzucić prawą zapadkę na lewą stronę. Dopiero wtedy można operować samymi wytrychami. No cóż, brak sprzętu, że już o trzeciej ręce nie wspomnę, pomyślałem. Wstałem i odwróciłem się w stronę biurka.

Usiadłem w wygodnym krześle. Na blacie nie było nic ciekawego. Fajka, puszka z tytoniem, zwoje pergaminu, figurka wieloryba podtrzymująca nóż do otwierania listów, kałamarz z atramentem i duże białe pióro.

Wysunąłem szufladę, zrobiło mi się gorąco, zdjąłem kaptur. Wyciągałem po kolei zawartość. Z uśmiechem na ustach wydobyłem skórzaną sakiewkę, przyłożyłem do ucha i potrząsnąłem, po czym odłożyłem na biurko. Dalej – kolejna puszka z tytoniem. Kapitan lubił chyba sobie popalić... Luneta, kilka świec i w końcu coś konkretnego - koperta.

Uwielbiam czytać cudzą korespondencję, pomyślałem. Wysunąłem kartę papieru złożoną na dwoje, rozwinąłem i zacząłem odczytywać treść listu.

Kapitanie Kurt.

Maska ma ogromną wartość. Nie może dłużej zostać w koszarach. Wiem, że to są w większości kwatery oficerów, jednak nie raz zawiodłem się na pana ludziach. Gdyby tak maska została skradziona...
Proszę się udać jutro po północy do gospody „Pod Połamanym Zydlem”. Będą tam na pana czekać moi ludzie. Maskę trzeba jak najszybciej dostarczyć do pobliskiej świątyni Zakonu Młota. Tylko tam będzie bezpieczna.

Burmistrz Aureliusz Scott.

Ładny gips, pomyślałem. Westchnąłem cicho, naciągnąłem kaptur i ruszyłem w stronę wyjścia. W pół kroku zawróciłem do biurka, aby zabrać mieszek z pieniędzmi. Gdy dotarłem do drzwi, pchnąłem je lekko i wyszedłem na klatkę schodową. Oparłem się rękami o barierkę, wychyliłem i spojrzałem w dół.

Strażnicy wrócili. Co robić? Obmacałem się po lewej kieszeni. Pustka. Dziś zabrałem tylko jedną bombę błyskową – już zużyłem. Zakląłem cicho pod nosem. Mógłbym wypaść cichcem z ukrycia, trzasnąć jednego mocnym kopniakiem w bok, zwaliłby się na ziemię. Drugiego potraktowałbym butelką śliwowicy i po sprawie. Nie, to nie ma sensu. Powstałby taki harmider, że całe koszary zerwałyby się na nogi. Poza tym rotunda repetowała najmniejszy dźwięk potężnym echem.

Stałem tak jeszcze chwilę, patrząc z góry na żołdaków. Znów się sprawdziły słowa Artemusa – być na wysokości to dobry punkt strategiczny. Większość ludzi nie zwraca uwagi na to, co ma nad głową.

Nagle do rotundy wszedł wysoki, smukły mężczyzna. Na głowie miał białą czapkę. Strażnicy zerwali się, aby mu zasalutować. No i jest nasz kapitanek, pomyślałem.

Minął ich nawet nie odwzajemniając gestu, jakby nic nie widział. Wyglądał na przejętego. Szedł po schodach w moją stronę, na górę.

W głowie rozgorzała mi burza myśli. Trzy z nich natychmiast przykuły uwagę. Wrócić do pomieszczenia zabarykadować się i pomyśleć co czynić dalej. Drugi wariant nakazywał zaciągnąć kapitana do komnaty, przycisnąć sztylet do gardła i wydobyć kilka cennych informacji. Trzeci natomiast, instynktownie podsunął mi obraz okna w pokoju. Tak! Przecież za biurkiem znajduje się okno!

Odwróciłem się i cichcem wpełznąłem do pokoju. Podszedłem do biurka. Zgasiłem lampę naftową.

Okno otworzyło się bez problemu, jednostajnym, płynnym ruchem obrotowym. Wiatr dmuchnął mi w twarz zimnym powietrzem. Wychyliłem się i spojrzałem w dół.

Do ziemi były jakieś dobre dwa sążnie. Przede mną rozciągał się mur. Dzieliły mnie od niego jakieś dwa łokcie. Czasu na wyciągnięcie liny nie było. A co mi tam, pomyślałem. Przeskoczyć dla mnie dwa łokcie to nie pierwszyzna. Wgramoliłem się na framugę okiennicy. Wyszedłem na parapet i stanąłem na wąskim gzymsie.

Skoczyłem w tym samym czasie, kiedy usłyszałem zgrzyt klamki. Wylądowałem idealnie. Później puściłem się lekkim truchtem, balansując co jakiś czas rękami. Dotarłem do końca muru. Zatrzymałem się, przykucnąłem i spojrzałem na Miasto.

Byłem dzieckiem ulicy, bez rodziców, bez domu. Przenosiłem wiadomości i odcinałem sakiewki, aby nie umrzeć z głodu. Pewnego dnia zobaczyłem w tłumie mężczyznę. Ludzie przez niego przenikali, jakby go tam nie było... Pomyślałem, że może mieć coś wartościowego, więc zakradłem się i chwyciłem mieszek.

To był początek bardzo długiej edukacji.

Otrząsnąłem się z zadumy i wspomnień. Od Portu dzieliło mnie strome zbocze. Zeskoczyłem na ziemię. Tu już byłem w miarę bezpieczny.

Rekonesans wykonany.

* * *

Teraz muszą być komentarze, chociaż te najgorsze, błagam. <skomle>
- And...
- Remember to pick pocket of the party guests?
EdytaxEmila
Bełkotliwiec
Posty: 8
Rejestracja: 23 września 2008, 18:26

Re: Mój projekt też :)

Post autor: EdytaxEmila »

Brak tu godnych czytelników jak widać, stąd ten brak reakcji, moje zdanie na temat tego opowiadania znasz więc nie będę powielać, abyś nie wpadł w samozachwyt (taki joke, no wiesz ) :roll:
Awatar użytkownika
SPIDIvonMARDER
Garrett
Posty: 5183
Rejestracja: 29 stycznia 2008, 21:32
Lokalizacja: Świątynia Nieba z Zaginionego Miasta
Płeć:
Kontakt:

Re: Mój projekt też :)

Post autor: SPIDIvonMARDER »

Wybaczcie, ale ilość materiału jest imponująca, a ja pracuję nad swoimi pracami i nie mam kiedy tego czytnąć. Ale zrobię to na pewno ;)
Obrazek
ODPOWIEDZ