Nie wiem jak was, ale mnie zastanowiło:
dlaczego Garrett nigdy niczemu się nie dziwi? Przecież ma do czynienia z tyloma dziwnymi rzeczami, a on nigdy nawet nie mrukął: What a hell? Ba, nie dość, że przyjmuje wszystko na spokojnie, to jeszcze często od razu wie, jak należy z tym postępować.
Nieby jest kilka wytłumaczeń... ale według mnie one nie wystarczają.
Może to choć trochę:
To opowiadanie nie ma was zaskoczyć zwrotami akcji, niebanalnymi zagadkami czy wspaniale nakreślonymi charakterami. Nawet nie jestem pewien, czy ono nadaje się do oceny. To moja wizja... która chciałbym, by pobudział nas do dyskusji nad powyższym problemem... ale także <odkryj spoiler jak skończysz opowiadanie>
► Pokaż Spoiler
nad róznymi sferami świata Garretta, które sie pojawiają w opowiadaniu. Młotki, Poganie, Złodzieje, Straż Miejska... różne frakcje... każda będąca innym światem. Ciekawe...
SEE AND FORGET!
UJRZYJ I ZAPOMNIJ
Świadomość czegoś
Jest bardzo groźną bronią.
Ten, kto umie nią władać,
temu niestraszny Los i Przeznaczenie
Strażnik Andrus, Badacz Oka
To niezwykłe, ale właśnie dziś podszedł do mnie sam Mistrz Alarus (jeden z najstarszych Strażników, ponoć pochodzący od tych słynnych Alarusów) i rzekł, że zabierze mnie w podróż! Mnie! Młodego akolitę, który jeszcze nie do końca umie czytać Hieroglify! Nigdy bym się nie spodziewał takiego zaszczytu...
Zdziwiło mnie jednak, gdy Mistrz zabronił mi się pakować, a jedynie polecił czekać na niego pod małą biblioteką, jakbyśmy mieli się udać najdalej gdzieś za miasto.
Czekałem i czekałem, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Do łachera! Ileż ten stary grzyb karze mi tu umierać z nerwów? O co mu w ogóle chodzi?
W końcu! Już chciałem sobie iść samemu gdzieś na piwo, gdy w ostatniej chwili ujrzałem starego Strażnika. Bez słowa otworzył drzwi jakiejś bocznej komnatki i gestem zaprosił mnie do środka. Pomieszczenie było całkowicie zaciemnione, toteż nie potrafiłem ocenić jego rozmiarów ani wyposażenia. Alarusowi jakby to zupełnie nie przeszkadzało, jedynie usiadł na podłodze, wyciągając z kieszeni świecę. Coś szepnął, a knot rozbłysnął słabym światłem, ledwo sięgającym jego twarzy.
-Usiądź, na stojąco może ci się coś przytrafić niemiłego – polecił ciepłym szeptem.
-Mistrzu...
-O nic nie pytaj, wszystkiego się dowiesz. Otóż Garrettcie, dziś są twoje piętnaste urodziny. To wiek, w którym chłopiec staje się młodzieńcem i zaczyna mieć coraz większy wpływ na własne życie...
-A nie przepowiednie?
-Prosiłem, byś nie przerywał! Wiesz kto wierzy w przepowiednie?
-Hmmmm Strażnicy? – palnąłem
-A jacy?
-Nie mam zielonego pojęcia.
-A widzisz! Nie wiesz, to się nie mądrz. Wierzą młodzi i starszy. Młodzi, bo ich bardzo łatwo się przekonuje i nimi manipuluje. Każdy lepszy demagog jest w stanie porwać młodzież gorącą przemową. Dorośli Strażnicy nie wierzą w przepowiednie, bo wydaje im się, że są na to za mądrzy. Jedynie ci najstarsi są w stanie z przepowiedni wyciągnąć co ważne i znają własny umysł. Dlatego ja wierzę w przepowiednie o tobie.
-O mnie? – spytałem się zdumiony, lecz mistrz zdawał się tego nie zauważyć:
-Inni nie chcą... lub nie umieją dojrzeć w nich ostrzeżenia, dlatego muszę działać sam... – starzec jakby przygasł i pogładził się po swojej łysej głowie, na której nie ostały się nawet najmniejsze siwe włoski.
-Panie! Powiedz o co chodzi! – poprosiłem błagalnym tonem, umierając z ciekawości. Jednak Alarus i to zignorował. Westchnął tylko:
-Czas na nas – wyjął z kieszeni maleńką sakiewkę, zawiązaną jedwabnym sznureczkiem, rozsupłał i wysypał na swą pomarszczoną dłoń odrobinę rubinowego pyłu:
-Wciągnij to głęboko do płuc, a zabiorę ciebie w daleką podróż.
-Dokąd mistrzu?
-Nie wiem, to ty wybierasz kierunek.
Patrzyłem na proszek zafascynowany. To musi być jakiś diabelnie drogi crack, zapewne o nie byle jakich właściwościach, skoro używają go nawet Strażnicy. Słyszałem już kiedyś o takich „podróżach”... to ponoć najpiękniejsze, co może przeżyć człowiek. Namiętniejsze od dziesięciu kochanek, bogatsze od królewskiego skarbca, smaczniejsze od wszystkich potraw, uderzające do głowy bardziej od czystej wódki.
Już chciałem nachylić się nad proszkiem, gdy nagle napadło mnie pytanie i samo wydostało się ustami:
-A jak wrócę?
-Ja ciebie sprowadzę. To jedyny sposób, by odnaleźć drogę w tej podróży. Pierwsi Strażnicy próbujący tego sposobu dostrzeganie drugiej rzeczywistości... robili to sami i już nigdy ich więcej nie widziano. Pozostawały tylko puste ciała, których skóra pokrywała się czerwonawym nalotem, przypominającym barwą ten proszek. A teraz nie przedłużajmy już tego...
Posłusznie nachyliłem się, zatkałem jedną dziurkę w nosie i wziąłem głęboki wdech.
*
Co to za miejsce? Jakieś wąskie zaułki, domy przypominające slumsy, na tle czerwonego, wieczornego nieba wysokie dźwigi.
Aha, Doki.
Śnieg, wszędzie śnieg. Śnieg na dachach, śnieg na ulicach, śnieg oblepiający wszystko.
I mróz. Tak cholernie zimno to jeszcze nigdy nie było.
Szczelniej opatuliłem się płaszczem i ruszyłem przed siebie, obojętne w jakim celu. Usłyszałem zachrypnięty głos jakiegoś pijaka:
-Ghhhh.... ej chłopczyku! Rrrr chcesz zobaczyć kotki w piwnicy?
Bez odwracania głowy wyjąłem miecz z pochwy
-Ej, gghhhrrrr szefie ja tylko żartowałem! A może lubi pan... męskie towarzystwo ergh...
Zignorowałem go i podszedłem do dwóch strażników miejskich, grzejących się przy ognisku. Patrzyli na mnie z wyraźną pogardą, ale ustąpili miejsca.
Mijały minuty milczenia. Strażnicy, gruby i chudy, zdawali się być mną w jakiś sposób zafascynowani. Niby wyglądałem jak każdy... ale coś im chyba nie pasowało.
-Ej, młody – niespodziewanie wystękał gruby – jak myślisz, kto kropnął Jacka Outroma?
-Nie wiem – odparłem. Kim do diabła jest ten jakiś Jack Outrom?
-Nie udawaj, szczeniaku – zmarszczył się chudy – jakem były złodziej mówię ci, że to właśnie tacy chłopcy na posyłki jak ty i inne grzdyle mają największy dostęp do wszelkich brudów. Gadaj więc...
-Nie mam pojęcia, kim jest ten cały Jack coś tam.
-Kent, on chyba faktycznie jest zielony. Przypłynąłeś tu z jakimś kupcem z innego miasta, hę? I włóczysz się teraz z nudów po porcie?
-Możliwe.
-Sprawa jest o tyle interesująca że kropnięcie go było dla wszystkich nieopłacalne. Koleś nie bogatszy od małego patrycjusza, ale jego wpływy sięgały... hohoho! Ponoć dworu królewskiego!
-Przesadzasz – przerwał mu grubas – ale faktem jest, że zwano go „panem wtyczką”, bo wszędzie potrafił się wcisnąć i dopasować. Szukałeś kontaktu? Płaciłeś mu i go miałeś. Zabijanie go to totalny bezsens, to tak jakby sobie samemu zatopić flotę handlową.
-I co? Kropnęli go? – spytałem bezsensu
-Głuchy jesteś? A o czym mu cały czas gadamy?! Sztylet w serce i nie ma gościa.
-Może go kobieta zabiła? Zemsta czy coś... – ku mojemu zdumieniu, oba psy spojrzały na siebie, jakby znaleźli mieszek złota
-Ty... to ma sens! Moja stara w tym całym swoim pieprzonym piśmie „Szlachcianka” czy jakoś tak... no wiesz, co baby kupują i się podniecają bez sensu... to tam ponoć było, że Jack kręcił z jakąś van Tarrengordt... tamta to ponoć kawał dumnej baby. Pewnie zrobił jej dzieciaka, a ona sztylecik ciach... i do piachu!
-Ty to masz łeb! Na co czekamy? Trza to powiedzieć staremu, może da nam premię! Dzięki młody, masz tu Fineta za pomysła – instynktownie złapałem monetę w locie, a obaj strażnicy pobiegli przed siebie.
Stałem cały czas, nie bardzo rozumiejąc co się stało. Że też nikt nie wpadł na tak proste rozwiązanie? I dałem się tak wyłuskać za Fineta?
Kim jest do cholery ta cała Straż Miejska, skoro nie potrafią skojarzyć kilku faktów... dotychczas myślałem, że oni są właśnie bystrzy i groźni!
Chyba mogę być spokojny. Moja przyszła profesja zapowiada się o wiele mniej ryzykownie, niż przypuszczałem.
*
Cholera... kaptur zsunął mi się na oczy. Te Hammerytowe ciuszki są potwornie niewygodne.
Główna nawa jakieś katedry, dookoła ołtarza stoją Młotodzierżcy i wpatrują się w wysoką kobietę, ubraną w suknię o takiej samej brawie jak ich stroje.
Panowała atmosfera skupienia i powagi. Nikt nie śmiał nawet się gwałtowniej poruszyć, by nie zakłócić jakiegoś nie znanego mi misterium.
Cisza... braciszkowie nadal milczą, niczym postacie z witraży.
Modlitwa to chyba najdoskonalsza rozmowa bez słów i gestów.
Nagle opat podnosi do góry obie dłonie... wszyscy otrząsają się medytacji i czekają, co będzie dalej.
Nawet posępne posągi zdają się niecierpliwić.
-Zaczynaj – rozkazał
Kobieta skrzyżowała obie dłonie na piersiach i zaczęła śpiewać krystalicznym sopranem.
Śpiewać?
Czy to nie za małe słowo dla tego, co wtedy usłyszałem?
To było wprost nie do opisania... po raz pierwszy w życiu... te psalmy chwalące Budowniczego... o mało w niego nie uwierzyłem i zapragnąłem stać się jego sługą.
Słowa to za mało, by to określić.
Śpiew... wypełniający serce najzacniejszym winem, upajający wszystkie zmysły.
Trwaliśmy tak wszyscy zaczarowani... niektórzy otworzyli szeroko usta, lecz nikt na to nie zwracał uwagi.
A gdy skończyła... miałem wrażenie, że cały świat zamilkł.
Że się skończył.
Mijały kolejne minuty, a nikt nie ośmielił się poruszyć.
-Ojcze... i jaka jest twa ocena – nieśmiało wydusił z siebie jeden ze starszych braci
-To było... nie! – przez twarz starca przeleciała błyskawica nienawiści – nie zgadzam się! Kobieta nigdy nie będzie służącą Budowniczego!
-Ależ... – brat wydawał się być całkowicie zaskoczony – ależ... ojcze... sami wszyscy słyszeliśmy... to był głos Budowniczego! Głos, którego potrzebujemy do życia! Nie możemy odrzucać takiej łaski!
-NIE! NIGDY! – zagrzmiał – kobieta jest stworzeniem zepsutym i kierowanym wyłącznie pokusą i pożądaniem! Dla tak niskiej, niedoskonałej i brudnej istoty nie ma miejsca w naszych szeregach! Kobiety w ogóle nie posiadają duszy!
Śpiewaczka wybuchła płaczem i wybiegła z katedry. Wyglądała tak delikatnie i pięknie zarazem... chciałem za nią pobiec i uratować, gdy świadomość zwrócił mi pogardliwy głos kapłana:
-Sami widzicie, co to za Młotodzierżca, co nie potrafi znieść porażki.
-A co to za Młotodzierżca, który gardzi darami Budowniczego – wycedził przez zęby jakiś inny brat
-Chcesz iść do karnego garnizonu w Cragscleft?!
-Wybacz mi ojcze mój niepokorny język – Młotowiec skłonił się nisko składając ręce.
-Wynoście się wszyscy! Nie pozwolę na podważanie moich decyzji!!! Zrozumiano?!
Wszyscy rozeszli się bez słowa.
-A ty?! – wskazał na mnie palcem – zabieraj się stąd! JUŻ!
-Nie – odparłem zimno – w ogóle was nie rozumiem, Młotodzierżcy. Odrzucacie takie bezkompromisowe piękno zdradzając swego Budowniczego i równocześnie zasłaniacie się pobożnością. Jesteście bezgranicznie oddani panu, którego nie słuchacie.
Nie czekając na reakcję wybiegłem z katedry.
*
-23, wyrównuję
-30, przebijam!
-Kurrrrwa! Pas!
-30, no chłopaki, sprawdzam...
-...kto ma większy sprzęt.
Fala śmiechu przetoczyła się przez moja klitkę, którą z dużą dozą optymizmu można nazwać „brudna celą”. Siennik, dookoła którego właśnie siedzieliśmy, oraz skrzynia to cały mój majątek. Sufit ostatnimi czasy coraz bardziej się przybliża, jeśli jeszcze choć trochę urosnę, będę zmuszony do znalezienia sobie nowej mety.
-Ty Basso spasowałeś – wróciłem do tematu – Cutty masz parę, leszczu, Maren małego strita... banda cieniasów!
-A ty mądralo niby co tam masz? – spytał z niedowierzaniem Cutty
-Kareta.
-CO?! Drugi raz pod rząd?! Nie wierzę...
-Ktoś tu nie umie przegrywać.
-To podciągnij rękawy, cwaniaku... – Cutty błyskawicznym ruchem złapał mnie za rękę i wyszarpnął z rękawa króla pik.
-O żesz kurwa!
-Ty cały czas oszukiwałeś!
-Taaak?! A to co jest? – w identyczny sposób znalazłem u Cuttiego kilka kart – cztery damy, cały burdel!
-No... to co?
-Ale wy jesteście pojebani – stwierdził sucho Maren – zamiast zajmować się pierdołami lepiej oporządźmy ten statek, co wpłynął do Dziennego Portu. Kto idzie?
-Ja i Basso na pewno. A ty Garciu?
-No nie wiem... mogę pójść dla sportu, by nie wyjść z wprawy. A co to za łajba?
-A ja wiem? Jakiś pomniejszy kupiec... skrójmy go, to dowiemy się czym handluje.
-To co? Jeszcze partyjkę? – Basso przetasował karty i rozdał. Wszyscy wlepili w nie oczy, nagle Maren krzyknął:
-Co jest kurr... – rzucił swoje na stół, ukazując pięć asów - czyja to talia pytam się?
-Garcia – z niewinną miną wsypał mnie Cutty – dopiero teraz zauważyłeś jej cudowne właściwości?
-Bystrzak z ciebie – zaśmiał się Basso
-Pierdolę! – Maren wstał i tupnął – chodźmy już lepiej na ten przeklęty statek, bo zaraz coś mnie rozniesie.
Cały czas śmiejąc się i nabijając z Marena powstaliśmy i wyszliśmy na miasto.
*
Bębny... ich łomot rozsadza mi czaszkę i porywa świadomość. Prąd rytmu.
Ostatkami silnej woli udaje mi się wrócić na ziemię i rozejrzeć wokoło.
Polana w lesie, oświetlona dziwnymi, fosforyzującymi grzybkami. Dookoła kamiennego stołu stoją Poganie, trzymając się za ręce i śpiewając jakąś niezrozumiałą dla mnie pieśń.
Nagle wszyscy zamilkli, a z szeregu wystąpiła szamanka, ubrana w zieloną suknię do ziemi, bosa, z rozpuszczonymi, długimi rudymi włosami. Wpierw wzniosła ręce do góry, a potem rozłożyła je na całą szerokość, zamknęła oczy i zaśpiewała:
Ohón óró fheiliró agus óchón oícheán óchán óchán oícheán fheiliró, fheiliró
Fuair rí na hAltana, Bás I ndairíre, Gan olc ar a tsaol seo.
Tháinig fear as a deisceart, Bhí Éamonn a shuí linn, Olc fada na crualach.
Chreid an slua, Breis agus ísleacht, ‘Way to Win’
Bhí dearmad air choíche, Radharc na héin, Seo finnscéal.
Ohón óró fheiliró agus óchón oícheán óchán óchán oícheán fheiliró, fheiliró.
Déag an rí, Gan olc ar a’ tsaol seo, Bhí n’teideal ag Éamonn.
Ohón fheiliró óchón.
Throid na hAltnaí, Daoine is Tiarnaí, Eatarthú féin.
Ohón fheiliró óchón.
Cuireadh go sciobail,
A adhaigh sa s’cogaidh,
Coireadh gan adhmad, Coireadh gan dóigh.
Crochadh tríocha, Tríocha gan uaisleacht,
Agus buachaillín a bhí óg, Croí Cróga, Finnscéal Beo.
Ohón fheiliró óchón.
D’fháiscigh an mhaorgacht, Ó bliain na hAltana,
Sé mbliain a bhí cróga, cróga gan dóigh.
Shuí ar a lá seo, comh cnéasta le coighleách,
Scairt sí a shaoirse, Fadó bhí Cróga, Croí cróga.
Wszyscy złożyli pokłon, nie wiadomo komu. Choć stałem w cieniu drzew i nikt nie miał prawa mnie zobaczyć, bezwolnie również wykonałem odpowiedni gest. Szamanka krzyknęła:
-Teraz!
Na prowizorycznych noszach zbudowanych z gałęzi i wielkich liści wniesiono jakiegoś mieszczanina, a po chwili ułożono go na stole. Szamanka rzekła:
-Zwyczaj użyźniawszy matkę glebę krwią głupoludów, dziś ją użyźniwszy także ich krzykiem! – wyjęła z kieszeni miniaturowy sierp i wbiła go człowiekowi w nogę. Ten zagryzł zęby i nawet nie pisnął, lecz rana rozbłysła zielonym światłem i zaczęły z niej wyrastać pnącze.
To nie był krzyk, wrzask ani nawet skowyty.
To był śmiertelny wizg. Człowiek miotał się na ołtarzu, lecz jakaś niewidzialna siła nie pozwalała mu się z niego zsunąć ani powstać. Jego ciało coraz bardziej pokrywały łodygi i gałęzie, niektóre weszły do ust i uszu, z których trysnęła krew.
Nie mogłem już dłużej znieść tego widoku, schowałem twarz w dłoniach.
*
-Karras mówi: ten, kto kuje swe żelazo, ten kuje swój los. Ten, który każe swe żelazo kuć innym, zdaje swój los w ich ręce!
-Dzięki ci Mistrzu Karrasie, za twą mądrość, którą nas obdarzasz!
Mechaniści skłonili się nisko i wrócili do swych prac przy dziwacznych, olbrzymich maszynach o nieznanym mi przeznaczeniu. Zważyłem w dłoniach tę ich specyficzną maczugę o czterech grzebieniach i podszedłem do kapłana w złotej masce, który czytał kazanie. Jednak nim zdążyłem choć otworzyć usta, duchowny mnie wstrzymał:
-Czas rozmów już był, Przyjacielu. Teraz jest czas pracy. Wszystko musi mieć swoją porę i kolejność.
Zrezygnowany wróciłem do urządzenia przypominającego skrzyżowanie dzwonu z widłami i zagaiłem do najbliższego Mechanisty, kręcącego różnymi śrubkami:
-Do czego to służy?
-Służy do ustawiania parametrów szlifierki wykańczającej wewnętrzne krawędzie hamulców wylotowych.
-A....ha. To nie przeszkadzam!
Odszedłem w jakiś kąt i objąłem wzrokiem całą salę. To muszą być jacyś szczęśliwi ludzie, skoro tak gorliwie pracują przy tak skomplikowanych urządzeniach, tworząc tą niezwykła technologię. Pracują bez słowa, bez odpoczynku... lecz nie są niewolnikami, nigdzie nie ma straży, krat ani pułapek. To ciekawe, że ludzie sami z siebie chcą się poświęcać. Nagle jeden starszy stopniem Mechanista raźnym, niskim głosem rozpoczął śpiewać, a chór mu odpowiadał.
Cała pieśń trwała z dobre kilka minut, nim skończyły się zwrotki i gdy w końcu padło ostatnie „For Karras Plan!”, wyszedłem z sali i znalazłem się w długim korytarzu, którego koniec znikał za zakrętem.
Ujrzałem przerażająca scenę: jeden z braci okładał drugiego ciężkim kluczem do śrub, cedząc przez zęby:
-Jak... śmiesz... wątpić... w plan Karrasa?!
Ofiara kajała się na ziemi w kałuży własnej krwi:
-Wybacz... już nigdy...
-Ja ci nie mam nic do wybaczania, to Karrasa zraniłeś! WSTAWAJ! Niech starszy kapłan o tobie zadecyduje! – brutalnym ruchem poderwał nieszczęśnika na nogi i pociągnął korytarzem. Zdziwiło mnie, że ranny w ogóle się nie opierał, wręcz starał się iść prędzej od kata, jakby chcąc się samemu oddać w ręce kapłana.
Spojrzałem na swą maczugę. Na trzonku znajdowały się słowa ułożone z wypukłych liter:
KARRAS PRACA MASZYNA
*
Dźwięk kapiącej wody i nic więcej.
Cisza.
Oświetliłem pochodnią niewielki sarkofag, na którym widniała niezwykle realistyczna płaskorzeźba przedstawiająca śpiącą kobietę w bogatej sukni i z rozrzuconymi dookoła włosami. Ich ilość i szczegółowość dosłownie odbierała dech w piersiach... to prawdziwe arcydzieło.
Ale dla złodzieja jeśli czegoś nie da się ukraść, to od razu traci całą wartość.
Wsunąłem łom w wąska szczelinę między wiekiem a spodem i mocno nacisnąłem.
Drgnęło!
Uwiesiłem się całym ciężarem i odsunąłem wieko na kilka centymetrów. Uff, ciężka ta ślicznotka.
Zrobiłem ostatni wysiłek i odsunąłem wieko tak, by odkryć połowę sarkofagu.
Z sukni nic już nie zostało, ale drobny szkielet wprost tonął w kosztownościach. Na palce dłoni i stóp wsunięto z tuzin pierścieni, szyję całkowicie zasłaniały naszyjniki i medaliony, nadgarstki i kostki zdobiły bransolety i a czaszkę opasał złoty diadem z rubinem na czole.
Sięgnąłem po najbliższy pierścionek, lecz cofnąłem rękę jak oparzony.
Szkielet drgnął i nagle sięgnął rękoma w stronę mojej szyi. Odskoczyłem do tyłu, a on szybko podniósł się, wyszedł z sarkofagu i zaczął się zbliżać.
Byłem zbyt zszokowany, by się poruszyć.
Dopiero, gdy zacisnęła swoje kościane palce na mej szyi, chwyciłem ją za bark i rzuciłem na ziemię. Szkielet był bardzo lekki i roztrzaskał się na posadzce.
Serce biło mi jak u szaleńca. Ciężko usiadłem na kamieniu i odczekałem aż się uspokoję.
Wtedy będę mógł wyzbierać skarby.
*
Poprawiłem mankiet i nieśmiało zapukałem. Słysząc ciche zaproszenie powoli otworzyłem drzwi i stanąłem na progu.
-Proszę wejść, Lordzie Garrettcie! Zapraszam.
Komnatę i wielkie łoże z baldachimem udekorowano szkarłatem i ciemnym złotem. Wśród tych wszystkich falban, pufów i puchowych pościeli niejako wyróżniała się kanciasta bryła czarnego klawesynu.
Przy którym siedziała ona, Lady Katherine. W szmaragdowej długiej sukni i błyszczących od kamieni pantofelkach. Nie miała w zwyczaju nosić żadnych nakryć głowy, nawet diademów, zresztą nie miała po co. Jej kruczoczarne loki były wystarczająco imponujące.
Wskazał mi dłonią fotel tuż obok niej, a sama zasiadła przy instrumencie. Nim zdążyłem otworzyć usta, ubiegła me pytanie:
-Cieszę się, że pan przyszedł – ach... jej piękny alt. To kolejna rzecz, jakiej zazdrościły jej wszystkie szlachcianki – ponieważ dzisiaj miałam natchnienie i stworzyłam coś, co bardzo bym chciała, by pan usłyszał. Czy mogę?
-Ależ oczywiście, lady. Proszę zaczynać!
Katherine odwróciła się w stronę klawiszy, zamknęła na chwilę oczy i zaczęła grać szybką melodię, przypominającą bieg jakiegoś uciekiniera... sam nie wiem skąd napadło mnie takie skojarzenie.
Zaczęła śpiewać, a ja mogłem utonąć w jej głosie:
Running along the streets
dark clouds, dark people up there
Keep running, little thief!
the red men are gonna catch you, quick
you are, quick you think in that backyard
barrels and wheels and shadow
seems like safety
Not many illusions left
no man, no woman, just the dark people
save for your skills at theft
seems like, you cooperate though they subordinate
you to them, to the town
Don't believe there's no thought of revenge at dawn
Run, thief, run!
You say, you're nigh uncatchable, show them!
and don't yet worry 'bout what's written
Run as long's you're young
You'll hit doom soon enough
You'll hit a man soon enough
enjoy your life without their eyes
Restless mind
don't turn into a bug, they would squash you
Remain the artist, go your
own way, but reckon with the others
The sun is setting now (bright orange)
sharp darkness cutting out the skyline
D'you see it walking down?
Grey empty valley -- but there
there's a tunnel at the end of the light
Restless mind
don't turn into a bug, they would squash you
Remain the artist, go your
own way, but reckon with the others
Interlude: Is it just greed that makes you approach to...
Run, thief, run!
You can be a diligent student, show him!
and let him show you what is written
Run as long's you're young
You met your fate at last
Seems like there's now a break to last
Regain your restless mind for sometime
Run thief! Run thief! Run!
Końcówkę wykrzyczała, aż niemalże poczułem, jak mi się łzy zbierają w kącikach oczu. Wstałem i skłoniłem się nisko:
-Lady, to była dla mnie prawdziwa uczta. Wspaniale zagrane i zaśpiewane, a treść utworu jest wprost urzekająca! Niestety, nie jestem pewien, czy całkiem rozumiem treść...
-Dziękuję za słowa uznania, to zaszczyt słyszeć je od pana - pochyliła głowę w półukłonie- a co do treści, to mogę je panu przetłumaczyć:
Biegniesz wzdłuż ulicy
Ponure chmury, ponurzy ludzie pod nimi
Biegnij! Mały złodzieju!
czerwony człek może cię chwycić, jesteś
szybki, myślisz szybko, że na tym podwórzu
beczek, kół i cieni
będziesz bezpieczny
Niewiele iluzji zostało
Żaden mąż, żadna niewiasta, tylko mroczni ludzie
Szkolą twój złodziejki fach
wykorzystujesz ich nierozwagę
u nich, w mieście
nie wierz, że nie zechcą się zemścić
Biegnij, Złodzieju, biegnij!
Mówisz, żeś nieuchwytny, ukaż to!
I nie przejmuj się tym, „co spisano”
Biegnij, pókiś młody!
Uderzyłeś w los dość razy
Uderzyłeś w człeka dość razy
Rozkoszuj się życiem bez ich oczu
Bez spoczynku dla myśli
Nie zmień się w robaka, co mogą go zgnieść
Zostaw artystę, idź swą
Własną drogą, ale bacz na innych
Słońce zachodzi (pomarańczem)
Ostrze ciemności przecina horyzont
Czy widzisz tę wędrówkę w dół?
szara pusta dolina, lecz tam
jest tunel ze światłem na końcu
Bez spoczynku dla myśli
Nie zmień się w robaka, co mogą go zgnieść
Zostaw artystę, idź swą
Własną drogą, ale bacz na innych
Interludium: Oto chciwość ciebie przybliża…
Biegnij, złodzieju, biegnij!
Możesz być skrzętnym uczniem, pokaż im!
i pozwól im ukazać, co napisano
Biegnij pókiś młody
W końcu spotkałeś swój los
Oto odpoczynek, nareszcie
Odzyskaj swój spokój myśli, na jakiś czas
Biegnij Złodzieju! Biegnij Złodzieju! Biegnij!
-Wspaniałe! O kim jest ta pieśń? – lady zagadkowo się uśmiechnęła, lecz nic nie powiedziała. Powstała i przesiadła się na łóżko. Pierzyna ugięła się pod jej ciężarem, a Katherine przeciągnęła się zmysłowo.
Krew zaczęła mi szybciej krążyć.
-Lordzie, czy chciałbyś usiąść tu obok mnie? Tak będzie się wygodniej rozmawiało.
Ta propozycja była bardzo jednoznaczna, ale nie potrafiłbym odmówić. Gdy już sam przekonałem się o miękkości łóżka, lady obróciła się w moją stronę i uśmiechnęła tak, że omal nie rozpłynąłem się z zachwytu. Spojrzałem w brąz jej oczu, widząc najsłodszą na świecie tajemnicę skąpaną w czystej rozkoszy.
-Garrettcie... czy mogę tak mówić?
-Ależ oczywiście, lady...
-Po prostu Kath. A więc Garrettcie... ta piosenka jest o pewnej osobie, która mnie od zawsze fascynowała, która mimo, że z zewnątrz jest lordem, wewnątrz nie ma nic wspólnego z naszym środowiskiem. Jest o Złodzieju... o tobie.
Zamurowało mnie, poczułem, że serce zamienia się w marmur.
-Słucham...?
-Ależ tak. Wiedziałam jak się nazywasz i kim jesteś zanim się przedstawiłeś. Twój umysł jest jak zamknięta księga, lecz na jej okładce, wielkimi, złotymi literami napisano: GARRET=ZŁODZIEJ. I to do ciebie pasuje... bycie lordem już nie.
Kobiety... napisano o was miliardy ksiąg i wierszy, a nie wyczerpano nawet ułamka tematu!
Katherine uśmiechnęła się jeszcze raz, jeszcze piękniej.
-I to właśnie jest w tobie wspaniałe. Nie należysz to tej bandy lowelasów, z którymi niestety muszę się spotykać w mym stanie. Czy ty również czujesz się inny?
Ja? Czy ja czuję cokolwiek?
Cokolwiek poza nią?
Katherine jakby przeczytała te myśli, gdyż westchnęła i spojrzała na mnie zalotnie.
Zdruzgotała całą moją obronę.
Której i tak bym nie zastosował.
Zdjęła pantofle, ukazując smukłe, delikatne stópki z pomalowanymi na srebrno paznokciami. Oparła je na dywanie i widząc, że nie mogę oderwać od nich wzroku, powiedziała:
-Ostatnio spotkała mnie przykra historia. Otóż mojego osobistego masażystę uwięzili w Cragscleft ci przeklęci Młotowcy... nie wiem za co, pewnie za mało gorliwie czcił Budowniczego, to jest za mało ofiarował na mszę. W każdym razie, teraz już nie ma kto mi wymasować stóp, a dzisiejszy dzień był taki meczący.
-Ta...ak? – jęknąłem wiedząc, o co mnie zaraz poprosi Katherine.
I co może być potem.
-Właśnie. Może to bardzo osobista prośba... ale ciekawa jestem... jaki jest wasz dotyk... dotyk złodzieja. Wszak słyniecie ze zręczności!
-Bardzo... możliwe. Czy chciałabyś sprawdzić?
-Marzę o tym – Lady przesunęła się do tyłu i wyciągnęła się obok mnie. Ująłem jej lewą stopę...
...a przez moje ciało przeleciał dreszcz rozkoszy. Jej skóra była gładsza od powierzchni wody i bardziej jędrna, niżbym mógł sobie wyobrazić. Mój zmysł dotyku rozpalił się, zagłuszając inne. Widziałem i słyszałem ją palcami, kształt jej stopy, gdy moje palce przeciskały się pomiędzy jej, gdy gładziłem wierzch i spód.
Wtedy ona mruknęła z rozkoszy i zamknęła oczy mówiąc:
-Masz taki delikatny dotyk, a jednocześnie czuć siłę palców. Gdybyś ścisnął, złamałbyś mi kość, ale potrafisz... wyzwolić rozkosz. Ale cała jestem zmęczona... czy mogę liczyć na coś więcej? Na większy masaż?
-Ależ oczywiście, to dla mnie zaszczyt.
Katherine powstała, zeskoczyła na podłogę i znikła za parawanem. Nie minęła minuta, a stanęła przede mną w samej, błękitnej koszuli nocnej, sięgającej kolan. Ułożyła się w identycznej pozie jak poprzednio, czekając na ciąg dalszy.
Co tu tak gorąco?
Była raczej szczupłej budowy, lecz nogi miała dobrze zbudowane, pod palcami wyczuwałem mięśnie. Gdy doszedłem do górnej części uda, Kath znowu zamruczała:
-Och, brzuch też...
Pod cienką warstwą tkaniny widać było lekko wypukły brzuszek, akurat taki, jaki trzeba, do jakiego można się przytulić. Był taki miękki, taki piękny... a wyżej biust, również w idealnym rozmiarze. Spojrzałem na niego i na nią, a ona szepnęła:
-Ale nie przez koszulę.
Wsunąłem dłonie pod materiał i zacząłem gładzic jej piersi.
Nie wiem, kto pierwszy jęknął z rozkoszy, ja czy ona.
Nie mogliśmy się nacieszyć tym dotykiem, ciągle chcieliśmy więcej. Podniosła dłoń i przyłożyła mi do serca:
-Ale ci szybko bije, niczym chorągiewka na silnym wietrze.
-A ci oczy błyszczą, jak dwa klejnoty. Czy boisz się samotnych nocy?
-Bardzo – nagle posmutniała, aż się przeraziłem, że powiedziałem coś nie tak – nigdy nie wiadomo, komu stoję na drodze do kariery. Ale teraz czuję się bezpiecznie. Nie przerywajmy tego.
-Nie przerwiemy – ośmieliłem się zbliżyć swą twarz do jej twarzy, tak blisko, by poczuć na policzkach jej ciepły oddech.
Jej pełne usta były niczym najszlachetniejsze wino, niczym ambrozja bogów.
A pocałunek najczystszą rozkoszą.
Wsunąłem pod nią dłoń i przytuliłem mocno, tak by uwierzyła, że tu jestem. By to udowodnić.
Mijały minuty, a my trwaliśmy w uścisku, nie potrzebując niczego innego...
...poza sobą.
Nagle ona otworzyła oczy i powiedziała:
-Ech... jak żałuję, że nie jesteś mój.
-A nie mogę nim być?
-Nie możesz, Alarus cię wzywa.
-Kto?
-Garrettcie, czas się obudzić.
Moje serce przeszyła zimna strzała... Zamknąłem oczy, pragnąc, że po ich otworzeniu ona powie, że to żart.
*
Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Alarusa, szukającego czegoś w kieszeni. Oddychał ciężko, niczym po wbiegnięciu po schodach. Spojrzał na mnie spod na wpół przymkniętych powiek i szepnął:
-I jak podróż? Podobała się?
-To... brak mi słów – wyjąkałem z trudem, cały czas mając mętlik w głowie. Co się działo? Co widziałem? Gdzie jestem?
-No to dobrze. Pozwól teraz, że sprawię, że wszystko zapomnisz...
-CO? – nagle otrzeźwiałem – to po co to wszystko było? Bym teraz zapomniał?
-Nie rozumiesz idei tej podróży. Otóż... – Alaraus nagle zgarbił się i postarzał w oczach – otóż... przepowiednie są jednoznaczne. Odejdziesz od nas i nigdy nie wrócisz, jednak nieraz będziemy od ciebie zależni. Dlatego w ramach prezentu pożegnalnego muszę ciebie uodpornić na to, co ciebie czeka w życiu... z czym zetknie ciebie Przeznaczenie... z czym my ciebie zetkniemy. Dlatego w czasie podróży widziałeś danych ludzi i miejsca, by gdy je ujrzysz w rzeczywistości, nie przeżyć szoku. I być przygotowanym.
-Jak, skoro to zaraz zapomnę?
-Zapomnisz, lecz gdy je ujrzysz, wydadzą ci się bardziej naturalne niż są w rzeczywistości. Coś ci się odblokuje w mózgu, jakiś ślad śladu, cień wspomnienia.
-Ale dlaczego mam to zapomnieć?!
-Bo mając ich świadomość, będziesz ich wyczekiwał, co może ciebie pchnąć do szaleństwa. Człowiek nie powinien znać przyszłości, dlatego my, Strażnicy, tak ostrożnie dysponujemy przepowiedniami. A teraz pochyl głowę... to nie będzie bolało...
*
-NIE! – krzyknąłem nagle przerażony! –Chcę to... oł... do łachera?! Co jest grane? – rozejrzałem się po swoim pokoju. Ogień w kominku dawno wygasł, poczułem ogarniający całe ciało chłód. Wstałem z łóżka, by się rozgrzać, gdy nagle przypomniałem sobie sen, który dopiero mnie nawiedził. Był tam stary Alarus, który coś gadał o jakiejś podróży... dokąd? Jak? Skąd? Ciekawe... pamiętam, że kiedyś, dawno temu, tuż przed moją ucieczką od Strażników, zaprosił mnie do jakiejś komnaty na ową podróż, jednak teraz zupełnie nie pamiętam, co było dalej.
Nie przejmując się tym więcej poszedłem zagotować trochę wody, by całkowicie nie zamarznąć.