Jeżeli masz na myśli te linki z DriveThru, to niestety ale chyba będę zbyt skryty na zarejestrowanie sięKeeper in Training pisze:Koniecznie poczytaj teksty źródłowe

Moderator: SPIDIvonMARDER
Jeżeli masz na myśli te linki z DriveThru, to niestety ale chyba będę zbyt skryty na zarejestrowanie sięKeeper in Training pisze:Koniecznie poczytaj teksty źródłowe
DriveThru ma literaturę przedmiotu (szeroko pojętą, głównie RPG, ale wiele z ich produktów daje się świetnie zastosować przy pisaniu, a nawet pracach graficznych). Mówiąc o tekstach źródłowych, mam na myśli przede wszystkim kroniki, listy z epoki, do pewnego stopnia dzieła literackie traktujące o temacie (do jakiegoś stopnia nawet "Historia żółtej ciżemki" może Cię zainspirowaćHattori pisze:Jeżeli masz na myśli te linki z DriveThru, to niestety ale chyba będę zbyt skryty na zarejestrowanie sięKeeper in Training pisze:Koniecznie poczytaj teksty źródłoweCzy masz tego typu historie w innej formie?
Dociekliwości nigdy dośćHattori pisze:Heh... Powoli nabieram wrażenia, że zaczynam drążyć temat do przesady.
To jedyny możliwy cel do mojego wkładu tą w tematykęKeeper in Training pisze:(...) i wprowadzić takie perełki do swojego tekstu.
Pan Kozioł poświęcił temu cały rozdział... Boski.Hattori pisze:To jedyny możliwy cel do mojego wkładu tą w tematykęKeeper in Training pisze:(...) i wprowadzić takie perełki do swojego tekstu.Zapał spadł też, ponieważ mam teraz ważniejsze obowiązki, a zakres materiału z interesujących nas tu zagadnień rozrasta się powoli do rozmiarów czegoś, co można by studiować na jakimś kierunku.
Niemniej - w sumie ciekawi mnie, co taki przeciętny student jadł w czasie, gdy nie wynaleziono jeszcze zupek chińskich
Hattori pisze:Heh... Powoli nabieram wrażenia, że zaczynam drążyć temat do przesady. I chyba nie będę niestety takim entuzjastą w tej materii
Pasuje, pasujeCaer pisze:Hattori pisze:Heh... Powoli nabieram wrażenia, że zaczynam drążyć temat do przesady. I chyba nie będę niestety takim entuzjastą w tej materii
Czyżbyś już tak nasycił się wiedzą, że nie czujesz głodu?
(sorry, nie mogłam się powstrzymać. Ale ostatnio przeczytałam Aena Podsłuchaną rozmowę i stwierdziłam, że to zdanie bardzo tu pasuje)
Padłam xDSPIDIvonMARDER pisze:Możesz w kilku zdaniach przypomnieć o co chodzi?
Praktycznie każde duże miasto ma dzielnicę biedy. Rzadko jednak zdarza się, by stolica w całości składała się ze slumsów. Rycerz, wychowany w zabytkowej Letheritzii, przyzwyczajony był do elegancji i elementów rustykalnej zabudowy. Czymś naturalnym był dla niego widok restaurowanych kamieniczek i konserwowanych żelaznych rzygaczy. Skazańcy strzygli trawniki przed Akademią, sprzątali ulice i myli okna. Oszuści podatkowi hodowali kwiatki, a domokrążcy przeprowadzali starsze panie przez ulicę. Jeżeli nie wierzysz, pokaż mi jedną ławkę z niecenzuralnym napisem. Dzisiejsza Letheritzia po obaleniu tyranii nekromanty Tsikii ma trzy rodzaje dzielnic: tych zamieszkiwanych przez ludzi żyjących skromnie, lecz godnie, tych zamożnych i bardzo zamożnych. Mimo to ciężko zorientować się, jak bardzo różnią się same sakiewki. Obecnie w Letheritzii nie istnieje coś takiego jak slumsy. Z pewnością osiągnięcie takiego stanu rzeczy nie było łatwe, lecz aby zorientować się, do jakiej grupy majątkowej należy ten uprzejmy młodzieniec, którego widujesz codziennie z okna, musisz prześledzić jego drogę do domu. Po przyjeździe do TunFaire młody Duneidan przeżył niemały szok, jednak po bliższym przyjrzeniu się Miastu wtopił się w specyficzny charakter. Zauważył nawet, że w domu rodzinnym zaczyna mu tego brakować. Było… żywe. Nie był jednak przygotowany na widok, jaki stanowiło Spidinium.
Miasto posiada znaczną populację biedoty. Warunki życia niejednokrotnie jeżą włosy na głowach inspektorów sanitarnych. Oczywiście tych, którzy odważą się zapuścić na te tereny, po których zdaje się nie stąpać nikt w pełni ucywilizowany. Jednak nędzarze Miasta posiadają pewną specyficzną filozofię, która pozwala przeżyć poniżej wszelkiego dopuszczalnego poziomu życia. Każdy, nawet najmniej znaczący żebrak ma poczucie, że istnieje szansa zmiany. Wybicia się, w sposób bardziej lub mniej legalny, niemniej da się to zrobić. Klasy niższe TunFaire żywią się nie tyle jedzeniem, co chęcią obserwacji staczania się arystokracji na samo dno. A tego typu spektakle zdarzają się odpowiednio często, by podtrzymać ogień złośliwości i ducha walki. Ktoś musi zająć ich miejsce. Panta rhei. Dziś jesteś na szczycie, jutro trafisz na dno i odwrotnie. W Mieście nie istnieje miejska legenda pucybuta i milionera. W Mieście trzeba samemu zatroszczyć się o obuwie.
W ten sposób ogromna metropolia działa. Chociaż zdaje się notorycznie chwiać na skraju przepaści, jakoś zawsze przechyla się w ostatnim możliwym momencie na drugą, „odpowiednią” stronę. W TunFaire nic nie ginie. Sztukę recyklingu doprowadzono tu do perfekcji. Ostatnie męty zasiadają na stołkach w ratuszu i częstują się ciasteczkami. To, co rano było jedynie starą śmierką na śmietniku w Czarnej Alei, wieczorem ozdobi stół Barona jako wykwintny obrus. Zwiędły kalafior trafi do rąk pewnej damy jako symbol atencji wykwintnisia bogatego do granic obrzydliwości. I momentalnie znajdzie się na honorowym miejscu w salonie.
Bieda Miasta ma kolor, kształt, zapach i smak, choć nikomu nie życzę go zakosztować. Czysta niechęć poszczególnych członków społeczności działa niczym katalizator wyzwalający reakcję życia. Ktoś ląduje w ziemi, ktoś inny przychodzi na świat. Taka jest naturalna kolej rzeczy, a siły rządzące Miastem, potajemnie pociągające za sznurki w ukryciu, dobrze o tym wiedzą. Strażnicy zmonopolizowali sztukę poruszania kukiełkami. Ale jest to cena w miarę stabilnej egzystencji szaraczków.
Jednak Spidinium… Tu historia jest inna. TunFaire od początku miało być miejscem do życia dla pokoleń. Przez lata stało się samowystarczalne, dusząc się w swoim własnym, oryginalnym sosie. Stolica Venagety miała być pierwotnie przejściowym obozem wojowników, w którym dałoby się przeczekać zimę i ruszyć dalej, za stadami zwierząt i przeciwników. Wyrosła na wzgórzu, wznoszącym się na zupełnym pustkowiu, jeśli nie liczyć lodowatego jeziora i obumarłego lasu na zachodzie. Ziemia była beznadziejna, jakoś jednak trzeba było wyżywić rosnące oddziały wojowników. Szczep plemienia, które wydało w pewnym momencie pierwszego władcę, który zjednoczył skłócone klany, a przynajmniej tak się chwalił, wybrał złe miejsce na dom. Ten bezimienny bohater nie grzeszył inteligencją i nie znał się na planowaniu rozwoju. Spodobał mu się rozległy widok, umożliwiający dogodną obserwację pola bitwy. W przypadku zakładania imperium nie ma jak dobra panorama na włości i odpowiednią ilość trupów przeciwników u stóp.
Jak już zostało powiedziane, osada sklecona była byle jak. W miarę jednak podporządkowywania sobie kolejnych terenów, potrzebna była jakaś baza wypadowa, gdzie dałoby się wracać na zimę, świętować zwycięstwa i potorturować sobie trochę jeńców. O ile takowi się znajdą. Z tego powodu osada rosła, na wzgórzu pojawiały się kolejne budy i lepianki, w końcu wyrósł wał ziemny. A potem kolejny, jeszcze wyższy, tym razem z kamienia i gliny. Na ochronie tego zamku z piasku przed zawaleniem się ich królewskim mościom na głowy straciło życie setki tysięcy jeńców. Zawsze jednak należy patrzeć na życie z lepszej strony. Nareszcie w ogóle zaczęli ich brać.
Po latach bylejakości, prowizorki i krótkotrwałych przeróbek, Spidinium zmieniło się w labirynt walących się budynków, błota i ślepych korytarzy, bo ulicą nawet nieprzytomny optymista by tego tworu pijanego żołdaka nie nazwał. Porównując warunki sanitarne, Mroki Ankh-Morpork i Polędwica Miasta stanowiły gniazdo nieprzyzwoitego luksusu i elegancji. W TunFaire nawet w największych mordowniach buduje się rynsztoki i kanały. W czymś trzeba ludzi topić. W Spidinium trzoda chlewna nierzadko znajduje sobie lepsze lokum niż ludzie. Miasto stanowi nierozerwalne połączenie cywilizacji i przyrody, która odzyskuje opuszczone budynki stojące na ziemi, którą przed laty wydarli jej ludzie. Znalezienie nawet niedużych skwerów i naturalnych zarośli nie jest niczym trudnym. Poganie pielęgnują rozliczne takie uroczyska w centrum metropolii. Spidinium zaś cierpi na chroniczny brak terenów zielonych, ma za to połacie miłego, ciemnego błotka, w którym znaleźć można wiele interesujących rzeczy. Zarówno żywych, nieożywionych, jak i martwych, do wyboru, do koloru. Budynki wznoszą się niezbyt wysoko, posiadają najwyżej dwa piętra, jednak niebo skutecznie zasłania plątanina sznurów z suszącym się praniem. Właściwie trudno rozróżnić trzon budynku, gdzie nie spojrzeć, domy tworzą zlepki przybudówek, szop i sypiących się daszków ze spleśniawej słomy. Po ulicach biegają kury, snują się kozy i czasami świnie (w końcu świnia stanowi obiekt luksusowy, dlatego nigdy długo się nie ostanie). Na południowym zboczu góruje potężne, ponure zamczysko, przy którym rezydencja Chandaravy to hotel dla rodzin z małymi dziećmi. Odgrodzone jest od reszty miasta potężnym Murem, pisanym przez wielkie M, to którego przyklejone są domy najbardziej pechowych mieszkańców. Venageti traktują swoich władców z zabobonnym lękiem i czcią, nigdy jednak ich nie lubią. Wiwaty egzekwowane są poszturchiwaniem dzidą. Zwykli ludzie pogrążeni są w apatii, którą przerywa tylko bójka, przestępstwo lub publiczna egzekucja.
Spidinium zaprezentowało się Gregoriusowi z wszystkimi swoimi sztandarowymi widokami. Jego dusza estety przeżywała męki. Czuł się jak kibic w barwach klubu sportowego odwiedzający boisko przeciwnej drużyny.
Daleko, pośród lodowatych Piekielnych Wymiarów, trwają Istoty. Siedzą nieruchomo, zwijając swoje upiorne ciała obok siebie. Czekają. Prowadzi je Pragnienie. Ich puste, zimne oczy kierują się w jeden punkt na horyzoncie. Pożądają ciepła i energii, magii, którą czerpiemy z myśli, idei i słów. Istoty potrafią czekać. Są w tym dobre. Czują, że granica się otwiera. Wokół pola magicznego (...) powstaje skaza i są w stanie wyczuć bijące od niej ciepło. Już niedługo.
Morley tymczasem ględził o tym, że rycerz ze swoim dzikim entuzjazmem miał rację i jak to podróże jednak kształcą. Garrett co jakiś czas wstawiał strategiczne mruknięcie, które zajmuje czołowe miejsce w praktycznie każdym języku na Dysku. Od odbiorcy mruknięcia zależy, jak je zinterpretuje. Może być przyzwalające, przeczące, może oznaczać „tak, masz rację, mów dalej”, „fakt” i „jesteś urodzonym retorem” (niepotrzebne skreślić) przy jednoczesnym minimalnym wysiłku ze strony emitera. Garrett już za czasu swojego Uświęconego Szkolenia u Opiekunów poznał jego zbawienne możliwości i skrzętnie z nich korzystał.
Po murze, nie zważając na smagający deszcz i wiatr, wspinał się ponadnaturalnych rozmiarów nietoperz. Trzeba przyznać, że był już dość przetarty tu i ówdzie, wygnieciony na brzegach. Nie miał dziś dobrego dnia… Najpierw ta dziewczyna. Wyglądała obiecująco… Owszem, blada, ale nie będzie dziś wybredny. Zresztą skórę miała pierwszej klasy, żadnych przebarwień, trądziku… Ewenement w tych trudnych czasach. Już prawie był w środku, kiedy, nie wiedzieć czemu, musiała otworzyć te okropne okiennice! Żadnego wyczucia chwili. Powinna już dawno spać z „włosami w anielskiej aureoli rozsypanymi po poduszce” czy inny taki banał. Nietoperz miał wątpliwą przyjemność przestudiowania faktury bruku kilkanaście metrów niżej. Żeby się uspokoić, ssał rozciętą wargę. Trudno, ma jeszcze czas. Tym razem wybrał szerszy parapet. Dwa osobniki, świeżutcy, chociaż jeden wyglądał na chorowitego – miał skórę jeszcze chyba bledszą od tej samicy, wręcz niebieskawą. Co tam, nie można marudzić. Wdrapał się do góry. Blady praktycznie ułatwił mu zadanie: choć okiennice prawie zmiotły istotę z parapetu, udało mu się uczepić ramy okna, a szybę miał z głowy. A wtedy… ten niższy… chuchnął! Jak można pochłonąć tyle czosnku i jeszcze trzymać się na nogach?! Zdecydowanie, życie ani jego półprodukty nie są łatwe… Teraz nietoperz wlókł się po podłodze dokładnie z drugiej strony pechowej komnatki. Może uda się przeleźć przez drzwi…
ŁUP!
- Piiip… Khe…
- Hę?
Garrett wypadł z pomieszczenia. Coś słyszał… delikatnie odchylił drzwi. Przy ścianie leżała kupka wyliniałego futra. – No, nie. Co za standard! Żeby turyści musieli sprzątać klatki schodowe… - burknął do siebie, po czym posłał pięknym rzutem futro na kupę starej słomy, na której drzemał kogut. – Tak lepiej – mruknął, po czym ruszył na przechadzkę.
Kupka futra ocknęła się mniej więcej, jakieś dwie sekundy przed wylądowaniem w śmieciach. – O-o! IIIK!!!...
PAC!
Kogut podskoczył z wrażenia. Oto śnił o sobie w charakterze sędziego na Wyborach Miss Kurnika, gdy jakaś szmata wylądowała na jego własnej kupie siania. – Kukurykuuu!!!
Nad gospodą przetoczyła się wielka błyskawica, po czym strzeliła wprost i sterczący snopek słomy. Kogut wpadł w kępę trawy, a kawałek futra zaczął dymić, wydzielając cokolwiek nieprzyjemny zapach.
- PAN POZWOLI, PANIE LUGOSI…
Fanfary zagrały. Trębacze wyszli na tor, za nimi szli dobosze, niewiasty z tamburynami i dziewczynki rozsypujące kwiaty. Pochód przeszedł kawałek toru i zatrzymał się pod małym balkonikiem na samym środku areny. Na nim stało kilku aktorów w złocistych szatach i ogromnych maskach wykrzywionych w różnych grymasach. Było ich doskonale widać z każdego punktu na widowni, a dzięki niezwykłej akustyce na arenie, także słychać.
– O nocy potężna, o nocy mroczna! – zawołali tubalnym głosem, wyrzucając pięści wysoko w powietrze. Echo niosło się jeszcze kilka chwil. – Tyś świat spowiła, gdy nasz pan Tanatos nas pokarał. O Tanatosie, przywróć nam dzień.
– O Tanatosie, przywróć nam dzień – odpowiedziała widownia.
– O Tanatosie, zabierz ten księżyc. O Tanatosie, odsłoń nam Słońce. O Tanatosie, przegoń ten mrok.
Większość w loży powtarzała inkantację. Kornelia nie była wyznawczynią Kultu Słońca panującego w Imperium, nie była to religia jej ojca ani matki, ale szanowała każde wyznanie. Teraz nawet ona sama dała się porwać niesamowitej atmosferze utworzonej przez tą mistyczną modlitwę, ciepły blask ognia rozjaśniającego mrok i ogromny chór zgromadzonych. Zauważyła, że Kasjusz i imperator również powtarzają słowa inkantacji.
– I stań się znów Heliosem – zakończyli.
I podniosły się brawa i owacje, wszyscy podawali sobie dłonie, kłaniali się, wznosili toasty i radowali się, jakby prośby się spełniły. Kornelia też została w to wciągnięta przez narzeczonego. Potrząsnął jej dłonią, potem zrobił to imperator, Klarysa i cały szereg osób, w tym arcyksiężna Dolores, która zrobiła to nadzwyczaj serdecznie i perliście się śmiejąc, widząc jej zakłopotanie.
– Przywykniesz do tutejszych zwyczajów – powiedziała na odchodnym.
– Spójrzcie! – przerwali to wszystko mówcy. Momentalnie widzowie zamilkli i zasiedli z powrotem na swoje miejsca. Zgiełk ucichł. – Zaszczycił nas swą boską obecnością!
Kornelia wciąż miała pod ręką lunetę, więc sięgnęła po nią. Oratorzy złączyli pięści przed sobą i wskazali na postać, która właśnie wyszła na arenę. Był to niezwykle wysoki mężczyzna w powłóczystej, czarnej szacie ciągnącej się za nim na kilka metrów. Do pleców miał przypięte ogromne malowane skrzydła kruka. Twarz miał przykrytą maskę kozła, a w dłoni trzymał młot sprawiedliwości na długim trzonku.
Wyobrażenie Tanatosa zrobiło kilka kroków i nagle odrzuciło młot i maskę, a także odpięło skrzydła i szatę, które upadając na podłogę podpaliły się. Kornelia dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że spłonęły one z pomocą czarownika, zapewne stojącego gdzieś w pobliżu. Tymczasem ktoś podał aktorowi ogromny, dwuręczny miecz i nałożył na głowę słoneczną maskę. Pod strojem Tanatosa mężczyzna miał złocistą, lekką tunikę i krótkie spodnie w antycznym stylu.
– I oto się odrodził, on! – Tubalny głos chóru wwiercił się jej w czaszkę. – Helios powrócił, jedyna słuszna twarz Boga!
I znowu owacje na stojąco. Wszystko to było wyreżyserowanym spektaklem, niosło jednak ze sobą tajemnicze przekonanie o jego mistycznym znaczeniu dla wiary zebranych. Misterium zakończyło się, a muzycy zagrali kolejną fanfarę. Kornelia spostrzegła, że oratorzy odwracają się w ich stronę. Momentalnie wysunęli prawą stopę daleko do przodu, pochylili się i złączonymi dłońmi wskazali wprost na imperatora.
– A oto i on, pan na ziemi! – zaintonowali z taką wielką ilością dostojeństwa i wręcz boskiego majestatu, że zapierało dech w piersiach. Hadrian poruszył się niespokojnie na tronie. – Wielki Archont Wszechimperator Azamantu, Hadrian Azzerante Piąty Tego Imienia, najwyższy władca wszystkich Azamantczyków i najpotężniejszy człowiek na świecie, który sprawia swoją obecnością na ziemi, że w dzień wciąż świeci słońce, rzeki płyną, po zimie powraca wiosna, a gwiazdy nadal przyświecają żeglarzom. To z jego powodu zebraliśmy się tutaj! Dziś nasz imperator obchodzi rocznice ważne dla niego i całego Imperium! Tego dnia się urodził! Tego dnia po roku przyjął chrzest i imię po pierwszym imperatorze, którzy zjednoczył naszych przodków w boskie Imperium! Tego dnia przyjął koronę po swym ojcu Tankredzie Drugim Tego Imienia i jeszcze tego samego dnia poślubił swą żonę, Kryspinę, która już dawno temu odeszła na wieki. Niech będzie chwała Jego Imperialnej Mości w dzień świętego Hadriana. Świętego Hadriana, który pokazał nam, jak należy oddawać życie za Imperium i Tanatosa! Niech będzie cześć i chwała mu na wieki wieków!
Oklaski dla imperatora Hadriana, choć część klaskała tylko z poczucia obowiązku lub dla pochwalenia tego boskiego spektaklu, przygłuszyły już trzecie fanfary. Imperator opadł ciężko i w tej samej chwili zbliżył się do niego młodzieniec, o którym mówił arcyksiążę Mordekaj. Ten sam, który jeszcze wcześniej prawie zderzył się z Kornelią, Kasjuszem i Klarysą. Posłaniec, jak wywnioskowała księżniczka, nachylił się przy twarzy władcy, przekazując wieści, a potem odsłuchał odpowiedzi. Pokiwał głową i wybiegł z loży. Imperator zdążył jeszcze przekazać coś synowi i klasnąć w dłonie dwa razy, nim owacje się zakończyły.
W końcu dało się usłyszeć trąby, które jednak tylko stanowiły przerywnik.
– Dla uczczenia dwóch oblicz boskiego Absolutu – znów oratorzy przemówili, tym razem stojąc prosto z rozłożonymi ramionami – zorganizowano igrzyska. Wyścig rydwanów stoczą przedstawiciele każdej z czternastu prowincji rozległego Imperium, także z prowincji stołecznej. Ten sportowy bój stoczy się właśnie teraz! Tanatosie, strzeż, aby zwycięzca sprawiedliwie pokonał rywali.
Imperator znów wstał, podano mu czarną jak noc chustę, wystawił wyprostowane ramię przez krawędź loży i poczekał, aż nie tylko muzyka, ale cała arena ucichnie na dobre. Potem wpatrywał się w niebo jeszcze chwilę, jakby szukając znaku od Tanatosa.
I upuścił chustę.
Słudzy załopotali ogromnymi flagami, strzeliły baty, konie zarżały, kopyta zadudniły o marmur, koła zaturkotały, powożący zaczęli krzyczeć, a widownia znów oklaskiwać wszystko i wszystkich, a także głośno i dziko dopingować swoich faworytów i reprezentantów, na których zapewne postawiono niebotyczne sumy i całe majątki, zamki oraz wsie.
wkradła się literóweczka?Twarz miał przykrytą maskę kozła
Za pieśń kozła należy puścić w niepamięćTharna pisze:Bardzo fajne, mnie się podoba
wkradła się literóweczka?Twarz miał przykrytą maskę kozła
Mogę odpowiedzieć tylko za siebie.Tharna pisze:A że się zapytam (bo sama zaczęłam pisać powieść i mam zerowe doświadczenie)
Hadrian, redagowałeś treść sam i czy w ogóle? Czy może piszesz tak ładnie od razu z głowy?
Bo ja póki co wyrzucam to co siedzi w głowie i zastanawiam się, czy redagowaniem i korektami głowić się od razu, czy dopiero po ukończeniu np pierwszego rozdziału?
Keeper, to też pytanie do Ciebie, bo piszesz
Moje TDA jest pisane właśnie w taki sposób. Ze względu na rozmiar (pełnoprawna powieść-olbrzym) podział na rozdziały jest konieczny, ale nigdy nie miałem z tym problemów. W ramach odpowiedzi na pytanie mogę zdradzić, że TDA również będzie mieć zaburzoną chronologię, i to niedługo (jak tylko zechce mi się znowu pisaćKeeper in Training pisze:Dzielenie na rozdziały uważam za pewną pułapkę. Nigdy nie wiadomo, kiedy z przyczyn niezależnych robi się luka czasowa i trochę to głupio wygląda, a co ważniejsze, trudniej wrócić. Nigdy też chyba nie pisałam wbrew chronologii. Łatwo się pogubić, lepiej mieć oddzielny dokument z notatkami.
Tharna pisze:A że się zapytam (bo sama zaczęłam pisać powieść i mam zerowe doświadczenie)
Hadrian, redagowałeś treść sam i czy w ogóle? Czy może piszesz tak ładnie od razu z głowy?
Bo ja póki co wyrzucam to co siedzi w głowie i zastanawiam się, czy redagowaniem i korektami głowić się od razu, czy dopiero po ukończeniu np pierwszego rozdziału?
Keeper, to też pytanie do Ciebie, bo piszesz
Keeper już odpowiedziała tymi słowami za mnieKeeper in Training pisze: Korekty robię od razu względnie pilnuję, by nie było takiej potrzeby. Literówki, gramatyka, fleksja, ortografia - to rozprasza przez cały czas, dlatego to dla mnie priorytet.
Hmmm... Nie do końca zrozumiałem, o czym mówiszKeeper in Training pisze:Dzielenie na rozdziały uważam za pewną pułapkę. Nigdy nie wiadomo, kiedy z przyczyn niezależnych robi się luka czasowa i trochę to głupio wygląda, a co ważniejsze, trudniej wrócić. Nigdy też chyba nie pisałam wbrew chronologii. Łatwo się pogubić, lepiej mieć oddzielny dokument z notatkami.
Nie zgodzę się. Próbowałem coś takiego robić kilka razy przed zaczęciem tekstu. I jak to się zaczęło? Żadnego z nich tak na dobrą sprawę nigdy nie rozpocząłemHattori pisze:Warunkiem koniecznym jest jednak to, aby mieć przedtem rozpisaną całą fabułę - konkretnie, szczegółowo, ale bez przesady. Ja piszę fragmenty TDA bardzo losowo, zależnie od tego, na co akurat mam natchnienie i ochotę. Jednak zawsze mam to już ujęte w pewne ramy - dzięki temu nie boję się, że wyjdzie później coś niespójnego.
Mniej więcej się zgadzam, ja jednak mam tendencję do ciągłych zmian fabularnych i dorabiania wszystkiego na gorąco. Czasem po prostu pojawi mi się jakiś niejasny pomysł, zaczynam opisywać całą scenę na gorąco, dodając masę szczegółów i tego, o czym jeszcze przed chwilą bym nie pomyślał. Przykład? Niespodziewanie dochodzi do morderstwa. Opisuję dokładnie scenę śmierci, wiem kto i kogo zabił, ale zwykle nie znam powodów kierujących mordercą. Te się pojawiają w głowie dopiero... gdy świadkowie, lub inne osoby postronne, zaczynają rozmawiać o całej sprawie i sami formułować swoje wnioski, wyrażać opinie. Wtedy ja sam wpadam na to, co tak naprawdę powinienem wiedzieć od początku xD Trochę popieprzone, ale to pomaga.SPIDIvonMARDER pisze:Osobiście jestem zdania, że poważniejsza objętością powieść bez zeszytu pełnego notatek będzie albo bałaganem, albo płytkim brodzikiem intryg. Po pierwsze, jeśli masz już powyżej 50 bohaterów, to nie ma siły, aby spamiętać wszystkie imiona, kolory włosów i miejsca zamieszkania. A czytelnicy z rozkoszą znajdą błąd typu: Anna ma na stronie 467 zielone oczy, a na 783 niebieskie". Porządkuje to też detale i wiemy, że np. dana frakcja liczy sobie tylu i tylu członków, ma takie i takie struktury... itd, itd.
Opisujesz trochę inną sytuację, niż moja, ale to dobrze. Widzisz, ja nie miałem problemu z zaczęciem pisania TDA, a rozpisanie i domknięcie fabuły miało miejsce już w trakcie - było reakcją na oszacowany przeze mnie rozmiar TDA. I tak, wiem, jakie to doświadczenie wstępnie coś "naszkicować" i później już nie mieć zapału do tego wrócić - mam to samo, tyle że z pracami graficznymi.Hadrian pisze:Nie zgodzę się. Próbowałem coś takiego robić kilka razy przed zaczęciem tekstu. I jak to się zaczęło? Żadnego z nich tak na dobrą sprawę nigdy nie rozpocząłemHattori pisze:Warunkiem koniecznym jest jednak to, aby mieć przedtem rozpisaną całą fabułę - konkretnie, szczegółowo, ale bez przesady. Ja piszę fragmenty TDA bardzo losowo, zależnie od tego, na co akurat mam natchnienie i ochotę. Jednak zawsze mam to już ujęte w pewne ramy - dzięki temu nie boję się, że wyjdzie później coś niespójnego.No, w jednym całkiem sporo napisałem, ale szybko porzuciłem. Wydaje mi się, że opisywanie fabuły niejako sprawia, że pisarz ma poczucie, że już opowiedział tą historię, jaką miał do przekazania...